[23 Mar 2018]
(...)
Życie znów wyskoczyło w kominiarce z ciemnej bramy i bez dania racji roztrzaskało metaforycznym kijem bejzbolowym moje rzepki u kolan.
Jakby nie wystarczyło mi udręki wywołanej przez pięć edycji grypy, czternaście dni L4, czy tydzień spędzony z Jesusem nad krążkiem Goudy, na omawianiu oficjalnej, unijnej strategii dezynfekcji kopyt jednorożców.
Jakby nie predysponowało mnie do ulg i rabatów na mozoły i golgoty to, że codziennie chodzę do pracy, w której moim budżetem zawiaduje obłąkany arkusz kalkulacyjny. Arkusz ten prawdopodobnie przybył z przyszłości z misją unicestwienia cywilizacji metodą totalnej konfuzji. (Widocznie, niemieckie PITy, niekwestionowane dzieło nienawistnych kosmitów, okazały się bronią o zbyt słabej mocy rażenia.)
Nie, życiu było mało moich bronchitów, Jesusa mylącego nosorożca z jednorożcem i arkusza kalkulacyjnego, który w poniedziałki, czwartki i piątki zostawia mi na karmę dla bakterii pięć ojro, a w pozostałe dni tygodnia wyświetla przypadkowo wygenerowane kwoty w milionach. Lirów, jenów lub guldenów.
Nie, życiu to wszystko nie wystarczało. Życie musiało wyeksmitować Montessorian.
Kiedy pogodziliśmy się z losem, że Biskwit ze względu na nasz chybiony kod pocztowy nie trafi do reprezentacyjnej, montessoriańskiej placówki chrom-stal-neony-boazeria-z-biohebanu, i że dzieciństwo spędzi w filii położonej między wytwórnią karmy dla psów, a fabryką wózków widłowych, w bezpośrednim sąsiedztwie torów kolejowych, po których co dwanaście minut pędzi pospieszny do Monachium. Kiedyśmy przełknęli, że w filii z braku miejsca, kącik czytelniczy urządzono za parawanem w toalecie, a kącik do cięcia papieru – wewnątrz dysfunkcyjnego kominka. Kiedy pogodziliśmy się z myślą i opinią personelu, że przeprowadzka do innego budynku to pieśń bliżej nieokreślonej przyszłości i że może wnuki Biskwita doczekają, to właśnie wtedy przyniósł Norweski z wywiadówki budującą wiarę w ludzkość informację, że sąsiedzi placówki wystąpili z wnioskiem o eksmisję, gdyż przedszkole marszczy im feng shui i podobnież obniża wartość okolicznych parceli.
Łatwo byłoby pokusić się o wniosek, że trzydzieści cherubiątek (z czego połowa zwykle nieobecna, bo złożona jakimś przypadkiem z 'Zarysu Chorób Dziecięcych') emituje irytujące sąsiadów decybele, które zagłuszają pospieszny do Monachium, poniedziałowego kaca ze squatu studentów-hippisów i produkcję psiej mielonki. Tymczasem, nic bardziej mylnego. Montessorianie i ich podopieczni porozumiewają się ultradźwiękami jak nietoperze. (Przekonał się o tym, Norweski, któremu ostatnio naszpanie wystosowały oficjalne, pisemne upomnienie, że czyni swym naturalnym głosem zbyt dużo hałasu w szatni pod wieszaczkiem i przeszkadza tym młodzieży w medytacji i skupieniu. Zaprawdę, ilekroć o poranku odstawiam Biskwita do tej świątyni edukacji, sama mam ochotę legnąć w kąciku czytelniczym za parawanem w klozecie i radować się tą niespotykaną ciszą.
Przez dwanaście minut nim przeleci następny pospieszny.
Montessorianie podobno próbowali bronić oblężonej placówki, trochę darli szaty, trochę przykuwali się do jedynego w okolicy drzewa, ale sąd poparł zwolenników feng shui.
Zatem personel cierpi, bo jakże to, porzucić miejscówkę pełną wspomnień i wyściełaną jedyną słuszną, wegetariańską pedagogiką conajmniej od epoki Bismarcka.
[Pytanie, czy Montessorianie przyzwyczajeni do tysiącletniej prowizorki odnajdą się wśród rozwiązań budowlano-architektonicznych współczesnej epoki? Czy nie będzie im brakować wiecznej kałuży pod elektryczną bramką (‘Rodzice i opiekunowie, proszę uważać, by nie łączyć sobą elektrycznego obwodu i zawsze mieć na nogach buty na gumowej podeszwie!’), perłowej, opalizującej ceramiki klozetowej inspirowanej narodzinami Wenus, martwych rodentów spadających z drzewa w ogródku (‘Mamo! Mamo! A na Thorwalda spadła dziś z drzewa wiewiórka i umarła!’), czy regularnych przerw w dostawie prądu, ciepłej wody albo sygnału w telefonach? (Bo grzyb z piwnicy pewnie da się zabrać ze sobą w relikwiarzu i przeszczepić w wybranym ekosystemie. Tudzież on już tam jest, w tym nowym miejscu i się rozpakowuje!)]
Miasto cierpi, bo musiało oddać Montessorianom nowy budynek, który mogło sprzedać deweloperom za bajońską sumę, bo jego lokalizacja zahacza o miejscowe Beverly Hills.
Ja cierpię, bo ledwie ogarnęłam poranną dystrybucję potomstwa, tak by nie musieć jadać śniadania wieczorem, a obiadu przed robotą, a tu pierdut! nowe logistyczne sudoku.
Chwilowo wizja przeprowadzki nie zakłóca Montessorianom przebiegu procesu wychowawczego. Chyba, że objawem szoku pourazowego jest obsesja mielenia. Dzień w dzień, od ponad miesiąca, Biskwit przynosi do domu słoiki pełne niezidentyfikowanych, roztartych w żarnach substancji. Czasem jest to mąka, czasem kreda, czasem kawa, czasem może kokaina, a zwykle wszystko to ma taki sam kolor, sugerujący, że w żarna wpadł ołówek, pająk, kłąb penicylinogennej pleśni, sporysz, szpinak z obiadu, tudzież popiół z kominka. Po trzydziestu sześciu słoikach o niepodpisanej zawartości (oprócz: ‘Dla Mamusi i Tatusia, Guten Appetit!’), zwykle niezgodnej z hipotezą Biskwita, identyfikuję i segreguję substancje (w tym smarki kolegi Emila) szybciej niż chromatograf cieczowy. To pomaga, a nawet ratuje życie, bo Biskwit stanowczo naciska na konsumpcję dostarczanych produktów w jego obecności. Ostatecznie, nie po to pocił się mląc, żeby się miało, ot tak! zmarnować.
Jeśli życiu było mało moich rzepek to, w sumie, kopnęło mnie jeszcze w prawą nerkę. Montessorianie zorganizowali bowiem okolicznościową procesję o podchwytliwym, acz marketingowo uzasadnionym tytule: ‘Introdukcja lata’.
Tytuł nie mógł być bardziej fałszywy, bo gdyśmy dotarli do lasu, w którym miała nastąpić introdukcja, akuratnie trwała tam burza śnieżna (śnieg spadł nam tej zimy dwa razy i to był ten drugi raz). Biskwit, dziecko miasta i wielkiej płyty, które przyrodą gardzi nawet w temperaturach dodatnich, stanowczo odmówił wyjścia z samochodu. Nie wywabiła go nawet zdobiona krepiną, imponująca dzida z wydmuszką i preclem. Tym preclem, który z poświęceniem miesiłam i piekłam poprzedniej północy.
Uświęcona tradycją scenografia introdukcji lata jest tak absurdalna, iż wcale nie dziwi, że event jest endemiczny i ograniczony w zasięgu jak koronki z Koniakowa albo szczecińskie paszteciki. Sama instrukcja wykonania patyczka z preclem i wydmuszką, którą otrzymałam od Montessorian nijak nie przypominała piktogramowego instruktażu z Ikei, a bardziej streszczenie Apokalipsy świętego Jana przetłumaczone przez google translator z węgierskiego na jidysz.
Wierszem.
Serio, nic nie wie jeszcze o życiu ten, kto nie strugał gigantycznej wykałaczki zdobionej wydmuszką (och, wydmuszki! – nemesis mego macierzyństwa!) i wbitej w ręcznie wyplatany, drożdżowy precel ('Rodzice i Opiekunowie! W hołdzie dla lokalnej tradycji prosimy, by precle nie były bawarskie, a miejscowe. Jednocześnie informujemy, że precle według tej specyfikacji można kupić wyłącznie w piekarni u Wolfganga Schwabla, siedemdziesiąt trzy kilometry w linii prostej od placówki i otwartej w co drugi poniedziałek miesiąca między trzynastą a trzynastą piętnaście.')
Nie wiem, czy to kwestia praw autorskich, czy spisek Bawarian, by utrzymać monopol na rynku wyrobów piekarniczych, ale Dr. Oetker nie wypuścił jak dotąd precli Schwabla w wersji instant i to zainicjowało serię moich karkołomnych, laboratoryjnych eksperymentów z użyciem wątłych drożdży, starej mąki, twardej wody, deficytu cukru i nadmiaru jaj (nadmiar jaj, bo, wiadomo, z czegoś trzeba sprokurować wydmuszki). Razem z Norweskim, w środku nocy, rozciągaliśmy rulon ciasta przez pół mieszkania. Ciasto było tak sprężyście elastyczne, że w ostatecznym rozrachunku należało je przydeptać nogą i przygnieść na blasze ośmiotonowym ciężarem, by zachowało pożądany kształt przed włożeniem do pieca. W zasadzie, tak musi prawdopodobnie wyglądać próba wykonania pieczystego z żywej ośmiornicy.
A wszystko to po to, aby Biskwit odmówił taszczenia dzidy, precla i wydmuszki przez burzę śnieżną i zimny las, jęcząc, że nie jest skrojony na psa husky, ani na Amundsena.
Całości imprezy dopełniło spalenie na stosie papierowego bałwana pod tabliczką: ‘Palenie ognisk na terenie parku narodowego – strictly verboten!’
Dym wgryzał nam się w oczy i garderobę, na policzkach Biskwita zamarzały łez strumienie, naszpanie dęły w dudy i szarpały ukulela, większość kurdupli-zdrajców miała na patykach bawarskie precle lub to, co z precli zostało po zeżarciu - nicość i pustkę, Dynia miała za złe, bo nasza wariacja na temat precla Schwabla była niekoniecznie jadalna (acz z pewnością hartująca zmysły i układ immunologiczny), Biskwit miał za złe, że Dynia nadgryzła, bo chociaż sam nie chciał to co kurcze... Dynia miała za złe, że nie mamy pod ręką bawarskich precli, Norweskiemu płonący bałwan próbował zjarać czapkę, a ja zapomniałam wełnianych skarpet.
Życie, daj żyć, co?
©kaczka
(...)
Życie znów wyskoczyło w kominiarce z ciemnej bramy i bez dania racji roztrzaskało metaforycznym kijem bejzbolowym moje rzepki u kolan.
Jakby nie wystarczyło mi udręki wywołanej przez pięć edycji grypy, czternaście dni L4, czy tydzień spędzony z Jesusem nad krążkiem Goudy, na omawianiu oficjalnej, unijnej strategii dezynfekcji kopyt jednorożców.
Jakby nie predysponowało mnie do ulg i rabatów na mozoły i golgoty to, że codziennie chodzę do pracy, w której moim budżetem zawiaduje obłąkany arkusz kalkulacyjny. Arkusz ten prawdopodobnie przybył z przyszłości z misją unicestwienia cywilizacji metodą totalnej konfuzji. (Widocznie, niemieckie PITy, niekwestionowane dzieło nienawistnych kosmitów, okazały się bronią o zbyt słabej mocy rażenia.)
Nie, życiu było mało moich bronchitów, Jesusa mylącego nosorożca z jednorożcem i arkusza kalkulacyjnego, który w poniedziałki, czwartki i piątki zostawia mi na karmę dla bakterii pięć ojro, a w pozostałe dni tygodnia wyświetla przypadkowo wygenerowane kwoty w milionach. Lirów, jenów lub guldenów.
Nie, życiu to wszystko nie wystarczało. Życie musiało wyeksmitować Montessorian.
Kiedy pogodziliśmy się z losem, że Biskwit ze względu na nasz chybiony kod pocztowy nie trafi do reprezentacyjnej, montessoriańskiej placówki chrom-stal-neony-boazeria-z-biohebanu, i że dzieciństwo spędzi w filii położonej między wytwórnią karmy dla psów, a fabryką wózków widłowych, w bezpośrednim sąsiedztwie torów kolejowych, po których co dwanaście minut pędzi pospieszny do Monachium. Kiedyśmy przełknęli, że w filii z braku miejsca, kącik czytelniczy urządzono za parawanem w toalecie, a kącik do cięcia papieru – wewnątrz dysfunkcyjnego kominka. Kiedy pogodziliśmy się z myślą i opinią personelu, że przeprowadzka do innego budynku to pieśń bliżej nieokreślonej przyszłości i że może wnuki Biskwita doczekają, to właśnie wtedy przyniósł Norweski z wywiadówki budującą wiarę w ludzkość informację, że sąsiedzi placówki wystąpili z wnioskiem o eksmisję, gdyż przedszkole marszczy im feng shui i podobnież obniża wartość okolicznych parceli.
Łatwo byłoby pokusić się o wniosek, że trzydzieści cherubiątek (z czego połowa zwykle nieobecna, bo złożona jakimś przypadkiem z 'Zarysu Chorób Dziecięcych') emituje irytujące sąsiadów decybele, które zagłuszają pospieszny do Monachium, poniedziałowego kaca ze squatu studentów-hippisów i produkcję psiej mielonki. Tymczasem, nic bardziej mylnego. Montessorianie i ich podopieczni porozumiewają się ultradźwiękami jak nietoperze. (Przekonał się o tym, Norweski, któremu ostatnio naszpanie wystosowały oficjalne, pisemne upomnienie, że czyni swym naturalnym głosem zbyt dużo hałasu w szatni pod wieszaczkiem i przeszkadza tym młodzieży w medytacji i skupieniu. Zaprawdę, ilekroć o poranku odstawiam Biskwita do tej świątyni edukacji, sama mam ochotę legnąć w kąciku czytelniczym za parawanem w klozecie i radować się tą niespotykaną ciszą.
Przez dwanaście minut nim przeleci następny pospieszny.
Montessorianie podobno próbowali bronić oblężonej placówki, trochę darli szaty, trochę przykuwali się do jedynego w okolicy drzewa, ale sąd poparł zwolenników feng shui.
Zatem personel cierpi, bo jakże to, porzucić miejscówkę pełną wspomnień i wyściełaną jedyną słuszną, wegetariańską pedagogiką conajmniej od epoki Bismarcka.
[Pytanie, czy Montessorianie przyzwyczajeni do tysiącletniej prowizorki odnajdą się wśród rozwiązań budowlano-architektonicznych współczesnej epoki? Czy nie będzie im brakować wiecznej kałuży pod elektryczną bramką (‘Rodzice i opiekunowie, proszę uważać, by nie łączyć sobą elektrycznego obwodu i zawsze mieć na nogach buty na gumowej podeszwie!’), perłowej, opalizującej ceramiki klozetowej inspirowanej narodzinami Wenus, martwych rodentów spadających z drzewa w ogródku (‘Mamo! Mamo! A na Thorwalda spadła dziś z drzewa wiewiórka i umarła!’), czy regularnych przerw w dostawie prądu, ciepłej wody albo sygnału w telefonach? (Bo grzyb z piwnicy pewnie da się zabrać ze sobą w relikwiarzu i przeszczepić w wybranym ekosystemie. Tudzież on już tam jest, w tym nowym miejscu i się rozpakowuje!)]
Miasto cierpi, bo musiało oddać Montessorianom nowy budynek, który mogło sprzedać deweloperom za bajońską sumę, bo jego lokalizacja zahacza o miejscowe Beverly Hills.
Ja cierpię, bo ledwie ogarnęłam poranną dystrybucję potomstwa, tak by nie musieć jadać śniadania wieczorem, a obiadu przed robotą, a tu pierdut! nowe logistyczne sudoku.
Chwilowo wizja przeprowadzki nie zakłóca Montessorianom przebiegu procesu wychowawczego. Chyba, że objawem szoku pourazowego jest obsesja mielenia. Dzień w dzień, od ponad miesiąca, Biskwit przynosi do domu słoiki pełne niezidentyfikowanych, roztartych w żarnach substancji. Czasem jest to mąka, czasem kreda, czasem kawa, czasem może kokaina, a zwykle wszystko to ma taki sam kolor, sugerujący, że w żarna wpadł ołówek, pająk, kłąb penicylinogennej pleśni, sporysz, szpinak z obiadu, tudzież popiół z kominka. Po trzydziestu sześciu słoikach o niepodpisanej zawartości (oprócz: ‘Dla Mamusi i Tatusia, Guten Appetit!’), zwykle niezgodnej z hipotezą Biskwita, identyfikuję i segreguję substancje (w tym smarki kolegi Emila) szybciej niż chromatograf cieczowy. To pomaga, a nawet ratuje życie, bo Biskwit stanowczo naciska na konsumpcję dostarczanych produktów w jego obecności. Ostatecznie, nie po to pocił się mląc, żeby się miało, ot tak! zmarnować.
Jeśli życiu było mało moich rzepek to, w sumie, kopnęło mnie jeszcze w prawą nerkę. Montessorianie zorganizowali bowiem okolicznościową procesję o podchwytliwym, acz marketingowo uzasadnionym tytule: ‘Introdukcja lata’.
Tytuł nie mógł być bardziej fałszywy, bo gdyśmy dotarli do lasu, w którym miała nastąpić introdukcja, akuratnie trwała tam burza śnieżna (śnieg spadł nam tej zimy dwa razy i to był ten drugi raz). Biskwit, dziecko miasta i wielkiej płyty, które przyrodą gardzi nawet w temperaturach dodatnich, stanowczo odmówił wyjścia z samochodu. Nie wywabiła go nawet zdobiona krepiną, imponująca dzida z wydmuszką i preclem. Tym preclem, który z poświęceniem miesiłam i piekłam poprzedniej północy.
Uświęcona tradycją scenografia introdukcji lata jest tak absurdalna, iż wcale nie dziwi, że event jest endemiczny i ograniczony w zasięgu jak koronki z Koniakowa albo szczecińskie paszteciki. Sama instrukcja wykonania patyczka z preclem i wydmuszką, którą otrzymałam od Montessorian nijak nie przypominała piktogramowego instruktażu z Ikei, a bardziej streszczenie Apokalipsy świętego Jana przetłumaczone przez google translator z węgierskiego na jidysz.
Wierszem.
Serio, nic nie wie jeszcze o życiu ten, kto nie strugał gigantycznej wykałaczki zdobionej wydmuszką (och, wydmuszki! – nemesis mego macierzyństwa!) i wbitej w ręcznie wyplatany, drożdżowy precel ('Rodzice i Opiekunowie! W hołdzie dla lokalnej tradycji prosimy, by precle nie były bawarskie, a miejscowe. Jednocześnie informujemy, że precle według tej specyfikacji można kupić wyłącznie w piekarni u Wolfganga Schwabla, siedemdziesiąt trzy kilometry w linii prostej od placówki i otwartej w co drugi poniedziałek miesiąca między trzynastą a trzynastą piętnaście.')
Nie wiem, czy to kwestia praw autorskich, czy spisek Bawarian, by utrzymać monopol na rynku wyrobów piekarniczych, ale Dr. Oetker nie wypuścił jak dotąd precli Schwabla w wersji instant i to zainicjowało serię moich karkołomnych, laboratoryjnych eksperymentów z użyciem wątłych drożdży, starej mąki, twardej wody, deficytu cukru i nadmiaru jaj (nadmiar jaj, bo, wiadomo, z czegoś trzeba sprokurować wydmuszki). Razem z Norweskim, w środku nocy, rozciągaliśmy rulon ciasta przez pół mieszkania. Ciasto było tak sprężyście elastyczne, że w ostatecznym rozrachunku należało je przydeptać nogą i przygnieść na blasze ośmiotonowym ciężarem, by zachowało pożądany kształt przed włożeniem do pieca. W zasadzie, tak musi prawdopodobnie wyglądać próba wykonania pieczystego z żywej ośmiornicy.
A wszystko to po to, aby Biskwit odmówił taszczenia dzidy, precla i wydmuszki przez burzę śnieżną i zimny las, jęcząc, że nie jest skrojony na psa husky, ani na Amundsena.
Całości imprezy dopełniło spalenie na stosie papierowego bałwana pod tabliczką: ‘Palenie ognisk na terenie parku narodowego – strictly verboten!’
Dym wgryzał nam się w oczy i garderobę, na policzkach Biskwita zamarzały łez strumienie, naszpanie dęły w dudy i szarpały ukulela, większość kurdupli-zdrajców miała na patykach bawarskie precle lub to, co z precli zostało po zeżarciu - nicość i pustkę, Dynia miała za złe, bo nasza wariacja na temat precla Schwabla była niekoniecznie jadalna (acz z pewnością hartująca zmysły i układ immunologiczny), Biskwit miał za złe, że Dynia nadgryzła, bo chociaż sam nie chciał to co kurcze... Dynia miała za złe, że nie mamy pod ręką bawarskich precli, Norweskiemu płonący bałwan próbował zjarać czapkę, a ja zapomniałam wełnianych skarpet.
Życie, daj żyć, co?
©kaczka
W rękach mi się pali praca –
ReplyDeletedoję krówkę, kurkę macam,
pielę, międlę, przędę, plotę
i się modlę przed i potem –
la la la –
przed i potem.
Tak mnie się skojarzyło po przeczytaniu o tych słoikach z tajemniczą mieloną zawartością
Modlitwa, zaiste, wskazana przed zażyciem zawartości słoików. Chciałam napisać, że z tego wszystkiego to chyba jedynie nie międlę, ale po zastanowieniu - międlę! Przekleństwa pod nosem.
Delete:)
A tak na prawdę to byłam zaniepokojona tą przerwką w komentowaniu rzeczywistości.
ReplyDeleteBo rzeczywistość wysadziła mnie na poboczu szosy i odjechała z piskiem opon!
DeleteCzyli, cytując klasyka "życie zapierdala"
DeleteIntrodukcja lata zmarszczyła mi feng shui. Poległam więc.
ReplyDeleteWyprasować? :)
DeletePorwana Twą elokwencją mam natychmiast ochotę spalić jakiegoś bałwana, dąć w dudy i szarpać ukulela.
ReplyDeleteW ten sposób zemściłabyś się na sąsiadach! Tych, którzy koszą trawniki i podkręcają boomboxy ustawione przy grillach!
DeleteAch, jako użytkownicy trawnika musimy go strzyc. Jest to czynność, która spadła na Norweskiego i której on szczerze nienawidzi. Takoż po pół roku, gdy wyszło słońce i stopniały śniegi, okazało się, że trzeba skosić tę sawannę. No i zaobserwowałam interesujące zjawisko socjologiczne. Wystarczy, by jedna osoba odpaliła kosiarkę i natychmiast dołączają kolejni! Tak samo z grillem.
Ciekawe, czy tak samo działają dudy i ukulela?
A mnie, jak to zwykle, zamiera serce, gdy czytam o losie bogom ducha winnych wiewiórek. Kaczko, no już kiedyś prosiłam, łapy i klawiatura precz od tego cuda natury. Norrrmalnie językowy obraz świata W TEMACIE wiewiórka jest u Ciebie bodaj zawsze smętno-pogrzebowo-negatywny. Jakieś traumatyczne zaszłości?
ReplyDeleteNie wiem!
DeleteNic nie mam do wiewiórek. To one mnie prześladują :P
Cudowna notka. Lektura mnie tak pochłonęła, że spaliłam dwa tosty, ale co tam dwa tosty poświęcić dla takiej literatury! <3
ReplyDeletePs. Pisząc komentarz spaliłam kolejne dwa tosty. A dziecko, to ledwo od ziemi odrośnięte, mówi mi surowo: "Spaliłaś, bo nie pilnowałaś!"
ReplyDeletePilnowałaś, ale nie tostów. Trzeba mieć priorytety.
DeleteHowgh!
DeleteOoo, Kasia Warpas zrobila onegdaj genialny plakat o spalonych tostach! Muszę go wreszcie wcisnąć w ramy i powiesić w kuchni!
DeleteA nasze przedszkole było między cmentarzem a kościołem. I też nie brało jeńców...
ReplyDeleteNajpierwsze przedszkole Dyni tez takie bylo. Mlodziez igrala wsrod nagrobkow... Piekne czasy!
DeleteUhhh Kaczko.
ReplyDeleteW twardej bądź miekkiej oprawie poproszę.
Klusku!
Delete:*
Następną razą.... po cichu ci szepcę z kuluarów... kupcie mrożone precle do wypieku domowego i nadajcie im wyraz domowych wyrobów młotkiem ;) No chyba, że jest to produkt tylko dostępny w Bawarii...hmmmm... to Wam wyślę!
ReplyDeleteNastępną razą to nadziejemy zwykły precel z preclarni pomijając domowy wypiek! (Czuję w żyłach krwinki rebelii :)
DeletePS Szkoła zażądała kijka. Mają nabijać nań jakieś zwierzęta. Papierowe. Chyba.
Dlaczegóż ach dlaczegóż przenieśliście Biskwita do tego przedszkola? :)
ReplyDeleteW temacie wydmuszek:
- zeszły czwartek - córka zgłasza się po 3 - odsyłam do ojca, to jest właśnie ta granica moich macierzyńskich możliwości. Ojciec w piątek o 5 rano (zapomniał wieczorem) zrobił 5, bo dwie się nadtłukły. Była jajecznica na śniadanie, rzecz jasna dorzuciłam 8 jaj ekstra.
- poniedziałek - syn młodszy przyszedł z prośbą o 3 wydmuszki - odsyłam jw., ale pocieszam ojca, że córa zużyła ino jedną, to musi dmuchnąć tylko jedno jajko... Chyba że stłucze. Ojciec dzieciom się cieszy, całe 10 minut, bo
- dalej poniedziałek, po schodach z milutkim uśmiechem schodzi najstarszy, pragnie 2 wydmuszek 9w sumie to jedna, ale jakby się miała stłuc...).
Poszłam spać, bo wstawałam o 4.30, ale rano wydmuszki ślicznie czekały w pudełkach. Jajecznicę ojciec dzieciom zjadł na kolację. Nabył wprawy, nie robił ekstra wydmuszek, więc w sumie tylko 3 jaja na jajecznicę były.
Epilog: - dom jest pełen ozdób z wydmuszek, a my się cieszymy, że choć przedszkole nie pragnie takich rzeczy.
JESZCZE nie pragnie....
DeleteNasze nigdy, przetestowane przez 10 lat. Ale w końcu Jasiek tez pójdzie do szkoły, tyle że wtedy może najstarszy jako licealista już musiał?
DeleteCypisku, bo mamy tendencję do samoudręczenia? :P
DeleteBuchachachacha! Trochę pocieszające, że szkoła jest instytucją opresyjną pod każdą szerokością geograficzną.
Nie wiem czemu ale zezarlo mi komentarze pod notka gdziem Cie namawialam byla do odwiedzin w (h)Goudzie :( Pojawilo sie info ze komentarz zostanie dodany po zatwierdzeniu przez Admina ale niestety zaszczyt ten mnie nie dostapil :( Aby uniknac takich problemow w przyszlosci pozwolilam sobie znalesc Twoj profil na Twarzoksiazce - takze jak sie pojawi zaproszenie od takiej jednej w niebieskich okularach to wiedz ze to ja :)
ReplyDeleteW temacie wydmuszek - Rodziciele Moi sciagneli do Krainy Wiatrakow na swieta ignorujac moje delikatne uwagi ze zaraz tak jakby po swietach mam rozmowe w kwestii granta i ona troche wazna i nie mam czasu. Oj tam oj tam - milon euro w ta czy we ta oraz znak zapytania nad przyszlscia mojej kariery (ekhm ekhm) naukowej to przeciez nie powod zeby odwolywac wizte. Pani Matka przyjechala z torba lupinek po cebuli coby jajka zafarbowac..... bo w Holandii cebulowe lupinki jakies niewydarzone.... Pozwole sobie powtorzyc za Toba "Zycie daj zyc...."
... to teraz opowiadaj, czy dostałaś ten milion i czy jajka się zafarbowały solidnie :P
DeleteOraz zapytam, licząc na cud, może znasz kogoś w okolicy Goudy, kto na cito robi testy korozyjnosci metali?
jajka byly w ciapki bo ich wystarczajaco czesto w garnku nie obracalam w zwiazku z czym lupink cebuli sie byly poprzyczepialy... Wyniki grantow oglaszaja dopiero pod koniec maja - po co bowiem przyspieszac procedury? tutaj sie nikomu nie spieszy. co do korozji to ja osobiscie nie znam ale mam kumpele ktora moze wiedziec cos o kims wiec zapytam :)
DeletePracowitość i pogoda ducha mimo wszystko cechuje ten post.
ReplyDeletepozdrawiam
O, miło słyszeć! dziękuję!
Delete