Image Slider

797-798

[29-30 May 2011]


(...)
Obwoźna filia piekła to przyjęcie urodzinowe na cztery tuziny dziateczek, na nadmuchiwany zamek i na poruszające trzewia umpa umpa z bumboksa.
Dynia zesztywniała ze strachu, Lelija zeżarła garść plastikowego konfetti, które utknęło jej w gardle, Emeryk zapchał się kiełbasianą rolką i zsiniał, Bellutkę porzucili samopas na zamku i cudem chyba nikt na nią nie upadł, ani jej nie stratował.
Dynia jest subtelna. Ceni sobie ciszę, spokój, partię szachów, krzyżówkę jolkę i indywidualne studium w kąciku.
Nie dla niej masowe imprezy.
Wykrzywia ją od chaosu.
Wymknęliśmy się zaraz po porcji fioletowego tortu z białym, grubym na trzy palce lukrem.
Z przeraźliwym bólem głowy.

(...)
Z sezonem wyrastają przy wiejskich drogach sprzedawcy truskawek.
Wyrastali i rok temu, ale nigdy nie mieliśmy odwagi, czasu czy gotówki, by skorzystać z serwisu.
'Pięćdziesiąt pensów. Truskawki za pięćdziesiąt pensów. Brytyjskie!' krzyczą dużymi literami powtykane w pobocza reklamy.
Z okna samochodu widać pokaźne kobiałki.
Owoce na Wyspie mają ceny dmuchane sztucznie jak te zamki dla dziateczek, więc pięćdziesiąt pensów wionie niesłychanie korzystną sposobnością.
(Koszyk truskawek ze sklepu? Nawet i cztery funty.)
Norweski hamuje z piskiem.
Wydłubujemy monetę.
Lezę przez kilometr parkingu.
Docieram do truskawek.
Już sięgam ręką po solidnych rozmiarów kobiałkę, gdy jej właściciel powiada: cztery funty!
Co w takim razie jest za pół funta?
To.


Osiem, motyla ich noga, anemicznych poziomek (!).


(...)
Odkąd pojawił się regał, Dynia niezmordowanie inwentaryzuje księgozbiór.
Księgozbiór ledwie dyszy.
I to jest fajne.


©kaczka

796

[28 May 2011]


(...)
Dynia zostawia za sobą śluzowy ślad jak ślimak.
Z gluta ten ślad.
Skąd ten glut? No skąd?
Niepokalanie poczęty?
- Idź. – powiadam NorweskiemuIdź i zdziel ich oboje patelnią od paelli. Tortillą ich obij. Na pojedynek ich wyzwij, na ubitą ziemię wyprowadź, bo nie zdzierżę.
Od miesięcy (dwóch? trzech?) Dynia nie miała kataru, a teraz ma.
I – o ironio losu! – przez cudzą, bo nawet nie moją, karierę.

(...)

Pocinamy przez hrabstwa jak Hiacynta Bukiet w poszukiwaniu kolejnych rezydencji i ogrodów.
W kieszeni ciąży nam abonament oraz ponętna perspektywa darmowych parkingów.
Zapłacone musi zjedzone.
Abonament na rok, rezydencji i ogrodów ponad trzysta.
Dziś dwieście procent normy, pałac przedziwnych huśtawek, ogród ze snu geometry, krzaki jak posągi z Wyspy Wielkanocnej, wnętrza wypchane portretami Tudorów.
Najpiękniejsze są miejsca, w których nadal mieszkają właściciele.
W salonie pod Tudorami płaski telewizor, na bidermajerach szlafrok i ‘życie na gorąco’ albo krzyżówki panoramiczne, w szesnastowiecznej szafie puszki gazowanych napojów i kolekcja powieści Danielle Steel.
O siedemnastej koniec zwiedzania, właściciele jak duchy wychodzą z szaf i obrazów i podgrzewają mrożonki w mikrofalówkach.
Napatrzona na te scenografie, przepłowiałe obicia kanap, lawendowe grządki, krzyżykowe hafty, poczerniałe od czasu portrety, oszczerbione nocniki, atłasowe przeżarte przez mole zasłony, makatki o treści ‘zaradna żona męża korona’, klatki dla martwych od dwustu lat kanarków, starte do połysku kamienne podłogi... teraz, dopiero teraz powinnam czytać chick lit Jane Austen.

(...)
Z życia niskich sfer.
Krykiet lub krokiet.




©kaczka

795

[27 May 2011]


(...)
Okna w tym kraju, o czym była już mowa, otwierają się na zewnątrz.
Próbowałam dociec przyczyny.
Jedni mówią, że to dlatego, że nic piękniejszego niż o poranku otworzyć okno na całą szerokość i cieszyć się klimatem, słońcem, śpiewem ptaków i świeżym powietrzem.
Logiczne.
Pod warunkiem, że mieszkasz nad jeziorem Como albo w Maienfeld jak Heidi.
Drudzy powiadają, że to dlatego, że angielskie domy mają najwieksze okna na świecie i ta szalona hipoteza stanowi dowód, że nie tylko mężczyźni mają problem z percepcją rozmiarów i że problem nie dotyczy tylko wielkości anatomicznych.
Mycie okien, gdy te otwierają się na zewnątrz pierwszego, drugiego lub osiemnastego piętra wymaga zawezwania specjalisty.
Specjalista-akrobata przychodzi, gdy mu wygodnie i myje.
Wyłącznie na zewnątrz.
Potem wrzuca rachunek w skrzynkę na listy.
Można zatem obudzić się o szóstej rano i zobaczyć w oknie myjcę albo jego telepatyczną, teleskopową myjkę.
Można układać się do snu o północy, a w oknie sypialni z latarką i szmatką będzie dyndał myjca.
Bo akurat było mu wygodnie.
Z przyczyny, że nie lubimy, gdy nam ktoś dynda za oknem, nasze szyby są brudne, lecz są tacy, którzy zamawiają myjców.
Na trawniku przed fabryką usłyszałam następującą historię.
... w piątek przyszedł agent nieruchomości i powiedział ‘okna brudne, nie mogę zrobić zdjęć do portfolio’, no to, kaczka, myłem przez całą sobotę, sam, wewnątrz i na zewnątrz. w poniedziałek, gdy byłem w pracy przyszedł myjca, bo przychodzi raz w miesiącu, okna na zewnątrz umył i zostawił upiorne smugi, no to dzwonię do niego i mówię ‘smugi. smugi na oknach. a przecież w sobotę myłem i smug nie było.’, a on mi na to ‘czy to znaczy, że nie zapłacę?’, mówię, że zapłacę, jeśli zlikwiduje smugi, a on mi na to, że to moja wina, bo umyłem okna DETERGENTEM! policzyłem do dziesięciu i mówię, że to był DETERGENT do szyb. a on na to, że może i do szyb, ale od DETERGENTU robią się smugi. no to pytam ‘a czym miałem umyć’ a on na to, że szmatką. ‘jaką szmatką?’ ‘mokrą’ odpowiada. pytam tedy, czy przyjdzie z wodą i szmatką, a on mówi, że DETERGENT pewnie się już wgryzł w szyby i nie wiadomo, czy da się uratować okna...
Morał?
Zaniechajcie mycia okien.
Strzeżcie się DETERGENTU.
(A na wszelki wypadek również denaturatu i degeneratu.)


©kaczka

793-794

[25-26 May 2011]


(...)
- Mam dwie wiadomości. Z drzewa dobrego i złego. – mówi od progu Norweski. Za Norweskim plask plask sunie Dynia i buczy.
Buczy w tonacji: ach weź mnie natychmiast na ręce, NATYCHMIAST powiadam!
Przed chwilą zanosiła się śmiechem. Widziałam przez okno.
Dwie wiadomości.
Strzygę uchem.
Otóż Rubenito i Dynia są nagle jak Bonnie i Clyde i ten związek ma lepsze i gorsze chwile.
W tych gorszych szarpią się za koafiury.
- ... i to jest ta zła wiadomość? Że córka nasza pewnego dnia przyjdzie do domu łysa?
- Nie. – powiada Norweski. – Zła wiadomość to ta, że Rubenito przyniósł dziś do ochronki koszmarne przeziębienie. Matka nie mogła zostać z nim w domu, a ojciec pracował na czwartą zmianę...
Nie upilnuję, nie ochronię, nie przewidzę.
Rozważam opakowanie Dyni w zamknięty, kontrolowany ekosystem przezroczystej bańki z plastiku.

(...)
I jest w tym niepospolita ironia losu, że przez cały rok przestawania z niemowlęciem nigdy nie byłam niewyspana albo zmęczona.
A teraz jestem.


©kaczka

792

[24 May 2011]


(...)
Nieżyt jest demokratyczny, ciemną nocą wchłonął i Norweskiego.
Narada sztabu.
Pospieszna zmiana planów.
Dynia do ochronki.
Ja do pracy.
Norweski do Rygi.
Ekstraordynaryjnie (!)
W podróż, wiadomo, z prowiantem.
Jedni z sucharami, inni z ryżowym krochmalem, jeszcze inni z drobiem w marchewce i niezłomną wolą niemowlęcego życia (w deficycie u tych z sucharami i krochmalem)
Nieżyt jest również ekspresowy jak pralnia chemiczna, więc złudne nadzieje, że minus dziesięć kilo.
Zautomatyzowanym szeregiem czynności wyrwałam nocy dodatkowy kwadrans snu.
Wcisnąć guzik ekspresu do kawy (kawa i kubek załadowane wieczorem), wlać jogurt do miski płatków (płatki i miska załadowane wieczorem), dodać mleczny proszek do przegotowanej wody (woda przegotowana wieczorem), posmarować chleb serem (chleb i deska pod ręką).
Życie wtorek-czwartek jako produkt wysoce przetworzony.
Życie instant.
Wychodzę z domu wprost do pociągu, z pociągu wprost do autobusu, z autobusu, przez szatnię, docieram do biurka.
Fajrant.
Z biurka przechodzę do autobusu, piętnaście minut na zakupy w Tesco, z pociągu wyskakuję na progu domu.
- O ilu rzeczach nie miałabym pojęcia – myślę rozpościerając poranną gazetę – gdybym nie wstawała o świcie.
O tym, że Madonna rozstała się z Hesusem (rok temu, przebóg, rok temu!), albo z kim sypia Imogena!
Kątem oka postrzegam, że rozpościeranie tradycyjnych nośników wiadomości z kraju i świata wychodzi z mody.
W pociągu rozpościera się ekrany.
Pady, pody i kindle.
- Where is your angry bump? – pyta zawiedziony zespół, który najwyraźniej spodziewał się, że ciążowe stężenie hormonów walki pozostanie mi constans i dostarczy jeszcze niejednej krwawej rozrywki w zapasach z Działem Marketingu.
Zamienił się w bum i charakter mu się jeszcze klaruje.
Tymczasem Dynia samodzielnie podciąga się na więziennych kratach bramek i stoi.
Tymczasem Dynia opanowała niewidzialność.
Chowa głowę za zasłoną i wierzy, że znika.
Zasłona chichocze.
Bo to wesoła  zasłona.

(...)


©kaczka

790-791

[22-23 May 2011]


(...)
Jak schudnąć dziesięć kilogramów w dziesięć dni?
(Czy za tą frazą zjawią się tu skrótem przez internet naiwni?)
Nieżytem schudnąć.
Żołądkowym nieżytem.
Kto tę zarazę przywlókł do domu?
Czy to ja z fabryki, gdzie sezon na fajerwerki pracowniczych infekcji, czy to Dynia, która zbiera z podłogi kurz, pająki, okruchy i ropuchy i napycha sobie nimi policzki do rozpuku?
Poza kręgiem podejrzanych pozostaje Norweski (brak objawów) i Winfred Pierdoła (brak objawów, choć może to dlatego, że trudno womitować kulkami z polistyrenu).
Dynia z nieżytu otrzepała się raz dwa bez uszczerbku masy ciała.
Mnie uszczerbało.
Po moich trzewiach niesie echo.
Echo ryżowego kleiku.


©kaczka

788-789

[20-21 May 2011]


(...)
Paradoksalnie są profity z ochronki.
Nie muszę się spinać uczęszczaniem, biegać z Dynią po kościołach, przeliczać, czy aby na pewno nasiąknęła językiem i rówieśniczym towarzystwem.
Możemy, tak po prostu, iść przed siebie.
Same.
Dynia może krzyczeć ap ap ap!, a jej życzenia mogą się spełniać od ręki.



(Voalà. Latający Argentyńczycy w próbie przed nocnym występem.)

(...)
Wykupiliśmy abonament i oto stoją przed nami otworem dwory, pałace, ogrody, podrabiane antyczne świątynie, kupidynki, różyczki, mostki, marmurowe fontanny, krzaki wycinane w zwierzątka, egzotyczna fauna i zwleczona z krańców świata flora.



©kaczka

787

[19 May 2011]


(...)
O wiejska idyllo!
Powiesiłam nocą pranie pod Gertrudą.
Zebrane o świcie cuchnie oborą.
Nad wsią wisi wielki, dostojny krowi placek.
Sezon nawożenia pól okolicznych uprawnych rozpoczęty.
Dynia wraca z ochronki i wionie zwierzęcym folwarkiem.
Wiemy tedy, że prawdę pisze opiekunka na kwicie zwrotnym przytroczonym do Dyni – w przerwach między posiłkami zabawa w ogródku.

(...)
- ... samochód! Samochód jest niezbędny. Jak inaczej wozić na balet? – retorycznie pyta matka Rubenita i przygarnia ręką płową czuprynę syna.
Balet? Rubenito?
Ma ambicje być matką Rudolfa Nuriejewa?

(...)
Bez Dyni – intrygujący fenomen, geometria dla zaawansowanych wygiętej w pałąk czasoprzestrzeni - czas się zatrzymuje.
Wychodzę o świcie, czas stop, wracam, czas rusza.
Coś notuję, coś smaruję po szalkach, wpinam kartki w skoroszyty, przystawiam pieczątki, pasjami konfiskuję niebezpieczne dla życia i zdrowia zatemperowane ołówki.
Osiem godzin plus cztery w pociągu, żadnej myśli, tęsknoty lub trwogi o Dynię.
Wracam, podejmuję macierzyństwo tam, gdzie je o świcie zostawiłam.
Wszystkie myśli, tęsknoty i trwogi.
Życie jest tu.
Łapie mnie za spodnie senną ręką Dyni, gdy wstrzymując oddech i stąpając na palcach wymykam się z dziecinnego pokoju.


©kaczka

786

[18 May 2011]


(...)
Gertruda Jekyll.



(...)
Czy ktoś zna kogoś, kto zna kogoś, kto zna kogoś, kto wie z pierwszej ręki, jak sprzątnąć Wróżkę Zębuszkę?
Zna adres, aby jej obsrać wycieraczkę?
Choćby i telefon, by nękać ją nocą dysząc w słuchawkę?
Suną zęby numer siedem i osiem.
Zęby numer siedem i osiem maltretują Dynię i moją cierpliwość.
Leję w Dynię homeopatyczną wodę z cukrem, posypuję homeopatycznymi granulkami, wypycham homeopatycznymi czopkami, okadzam homeopatyczną mirrą.
Brak mi wiary. Bez wiary nie działa.
Dynia też nie wierzy.
- Nie bucz, córko. Nie bucz. – błagam.
Dynia buczy.
Jestem o milimetr od sprawdzenia, po ile chodzą dzieci na allegro.

(...)
Sunie.


(...)
Jak przyjemnie, gdy mówią, że schudłam.
Nawet, jeśli to przez porównanie z dziewiątym miesiącem zaawansowanej ciąży.
Może schudłam, jednak nie na tyle, aby zmieścić się w przyciasną bezlogikę korporacji.
Brzytwy, brzytwy! Wołam o brzytwę, bo zdryfowaliśmy w Pangalaktyczny Kanał Namnożonych Bytów.
Namnożonych nad potrzebę.
Najwygodniej byłoby po prostu wyjść.
Najlepiej za potrzebą.

(...)
Wisi.





©kaczka

785

[17 May 2011]


(...)
Winnam spać.
Szybko i wydajnie.
Rozsądnie i na zapas.
Jak tu spać, gdy zwykłam każdy dzień spinać klamrą słowa i księgować po stronie winien lub ma.
Pociąg o świcie minut dwanaście pachnie kawą w papierowych kubkach, mieszaniną ciężkich perfum i piżmowych wód de cologne, błyska światłem odpalanych laptopów i szeleści kartkami rocznych budżetów, miesięcznych raportów oraz stronami The Economist.
Pociąg o świcie minut dwanaście jest doskonale monochromatyczny.
Ciemne garnitury, jasne koszule, ciemne garsonki.
Nie pasuję do tej ludzkiej szachownicy.

©kaczka

782-784

[14-16 May 2011]


(...)
Trzy dni pracy.
Płoty, elektryczne pastuchy, alarmy, bramki, firewall, immobilizowana elektryczność, fosa, plastikowe sztućce.
Mamy jak w więzieniu o zaostrzonym rygorze.
Samobieżna Dynia z uporem próbuje przenikać przez kraty.
W tym wypadku jej apetyt stoi po naszej stronie.
Dosłownie.

(...)
Żaden ze mnie Jacques Cousteau, ale imaginuję sobie, że próby przebierania Dyni muszą choć trochę przypominać sumo z kałamarnicą.

(...)
Filmy w bibliotece wybieramy na chybił.
Zamknięte oczy, eneduerikefake..., sięgnij przez lewe ramię, bęc.
Czasem trafi się złoto, czasem azerbejdżańskie kino niepokoju moralnego, czasem Henryk Garncarz, czasem Dziewczyna, Która Kopnęła.
Sekwencję przygód Henryka przerwałam w połowie pierwszego tomu.
Nie wiem, kto z kim i co, kto ma złote serduszko, a kto stoi po ciemnej stronie mocy i czy okaże się, że Waldemar jest ojcem Henryka i tej tam, z bezdenną torebką, a potem ona wyjdzie za Harrisona Forda.
Przetóż oglądanie pierwszej części ostatniej części pewnie będzie sequel okazało się zadaniem ponad moje siły.
Nie ogarnąwszy myśli przewodniej, idei świetlanej, apostrofy, metamorfozy, alegorii, drugiego dna, drzwi kuchennych, skupiłam się na detalach.
I co?
Czy tylko ja, że jak ktoś siedzi na mrozie i odmraża sobie magiczną różdżkę, to mógłby sobie wyczarować palto z podpinką? Kalesony?
Albo choć dwa krzemienie, żeby ognisko skrzesać?
W pamięci zapisuję film o Henryku jako ultimate camping experience.
Ale co tam Garncarz!
Dziewczyna, Która Kopnęła!
Było tak, jakby pobrać nummerlapp w szwedzkim urzędzie i czekać aż zawezwą cię po sensację.
Pierwej nie mogliśmy ustalić, w której wersji językowej będziemy oglądać.
Norweski martwił się, że gdy pójdziemy w oryginał ucierpi nasza percepcja fabuły.
(Fabuły???!)
Odmówił oryginału z miejscowymi podpisami, bo rozprasza i dezorientuje.
Rozprasza i dezorientuje?
Zapuściliśmy z miejscowym dubbingiem i miejscowymi podpisami w wykonaniu grupy przedszkolaków.
Na ekranie bohater mówi yes ze szwedzkim akcentem.
Podpis pod obrazkiem mówi no (bez akcentu).
Komu wierzyć, jak żyć?
Jedyny blask to patrz, Norweski, patrz, tam za rogiem! Nasze mieszkanie! Tramwaj! Linnegatan! Armia zbawienia! Järntorget! I ten seven-eleven, gdzieśmy się pierwszy raz całowali! Och!
Na co Norweski ... i pojąć nie mogę, że chciałaś, aby Dynia miała na imię Lisbeth.
Ja też.

(...)
Pomiędzy Henrykiem, Dziewczyną, butelką wina, pracami ogrodowymi, wieszaniem firanek, zaostrzaniem rygoru i zapasami z Dynią telewizor pokazał dokument o bitwie o Wyspę.
Z uwzględnieniem Dywizjonu 303.
Nie przypominam sobie, acz lat minęło tysiąc, by Arkady Fidler zająknął się o tym, że problemem była nieznajomość mowy aliantów.

(...)
Młodość Dyni upływa okryta cieniem traumy numer jeden i traumy numer dwa.
Trauma numer jeden.
Wielkanocny zajączek z człowiekiem w środku.
Próbowaliśmy od zajączka wyłudzić na dziecko promocyjne paczki misiów z żelatyny.
Dynia rozdarła się przy próbie interakcji z syntetycznym gryzoniem, zajączek wcisnął nam czekoladkę wielkości paznokcia i uciekł.
Wyrzuty sumienia pozostały.
Trauma numer dwa.
Czerwone szczotki w myjni samochodowej.
Dwa podejścia, dwa razy senne koszmary z gatunku suną czerwone szczotki.
Wyrzuty sumienia pozostały, mycie samochodu wykreśliliśmy z listy gry i zabawy rodzinne.

(...)
W ogrodzie zakwitła nam Gertruda Jekyll.
Dynia klęczy i próbuje piąć się jak bluszcz.
Mówią o Dyni na mieście, że wyróżnia się garderobą.
Kwestia współrzędnych geograficznych?
Jak sądzę w szwedzkim przedszkolu byłaby niewyróżnialną częścią masy.



©kaczka

780-781

[12-13 May 2011]

[Blog się odwiesił. Poprzedni wpis zniknął. Blogger mówi, że odda.]

(...) Ja to proszę pana, mam bardzo dobre połączenia. Wstaję rano. Za piętnaście trzecia. Latem to już widno. Śniadanie jadam na kolację i wychodzę. (...) Przystanek idę do mleczarni. To jest godzinka. (...) Mleko widzi pan ma najszybszy transport. Inaczej się zsiada... (...)

Dni przypisane pracy zaczynam o takiej porze, że aż dziw, że jej współrzędne można znaleźć na cyferblacie.
Dom śpi, Dynia wciśnięta w najdalszy kąt łóżka, kawa w kubek-termos, moja zjadliwie czerwona torebka i stare trampki wśród garniturów i laptopów najpierwszego pociągu w kierunku City, bezpłatna gazeta, dwie godziny w wagonie, biały fartuch, mdły zapach bakterii, szum oczyszczanego powietrza, wysychające śluzówki, słupki sprzedaży, trendy zakażeń, fartuch na wieszak, ręce we wrzątku po łokcie ryżową szczotką, autobus, pociąg, krem do rąk, Dynia, pilates, dom, pralka, kanapka, poduszka.

(...) I góra dwudziesta druga pięćdziesiąt jestem z powrotem. (‘Co mi zrobisz jak mnie złapiesz’)

©kaczka

779

[11 May 2011]

(...)

Binta.
Binta.
W temacie Binty Dynia mocno sfiksowała, a ja próbuję zrozumieć powód tej niezdrowej fascynacji.
Ani wszak fabuła niezbyt sensacyjna, ani ilustracje niekoniecznie aż TAK porywające.
A tymczasem powieść o Bincie przebija nieprzebijalne dotąd książki z lusterkami.
Z lusterkami!
Wystarczy machnąć czerwoną okładką, a Dynia plask plask wyrasta z niebytu, wyciąga teleskopowe ręce ku papierowym stronom, bucha żądzą czytelnictwa, kłuje palcem w tatę rastafarianina i matkę – rudą Szwedkę, ekscytuje się każdą onomatopeją.
Kolejny tom z serii -  Babo – teoretycznie o wiele ciekawszy, z zawiązaną poprawnie przyrodniczą intrygą oraz kulinarnym przepisem na Blåbärstårtę, Dynia i owszem przejrzy, ale raczej od niechcenia.
Dynia chce Binty.
Chce przewracać strony, całować, kłuć palcem, emitować dźwięki, wyjmować bohaterów ze stron i tulić ich do piersi.
Binta ledwie zipie od tej czytelniczej pasji.
Zmemłane strony, sznurki przy grzbiecie ledwie zipią, pod ręką, na wszelki wypadek trzymam introligatorską taśmę.
Mam żal do wydawnictwa.
Winno wydać Bintę na kamiennych, wodoodpornych tablicach.


©kaczka

778

[10 May 2011]


(...)
Dla odmiany Dynia jak książkowy bohater z błyskawicą na czole.
- Zarysowała mi się o barierkę u schodów. – tłumaczy skruszony Norweski odpowiedzialny od teraz za doręczanie Dyni do ochronki.
W pierwszym dniu pracy przeczytałam tysiąc czterysta pięćdziesiąt trzy zaległe, nieważne listy oraz przerzuciłam kilka stron laboratoryjnego dziennika.
Wzięłam udział w ważkiej dyskusji o wyższości crumble nad trifle. Albo odwrotnie.
Wypowiedziałam się na temat walorów łączenia truskawek i rabarbaru w przetworach spożywczych.
Odkurzyłam podręcznik do języków śródziemnomorskich.
Wypiłam dwie kawy.
Poprawnie odpowiedziałam na podchwytliwe pytanie o numer seryjny zestawu cząsteczek.
Dowiedziałam się, że A. zawarła związek partnerski, B. wyposażył swoje koty w satelitarny system monitorowania, a C. schudła do rozmiaru osiem.
Kupiłam pół tuzina organicznych jaj prosto od kury z przydomowego ogródka.
Było tak jakbym wróciła po tygodniu wakacji.
Mądrzy nie zgłupieli, głupi nie zmądrzeli.
Pociąg się nie spóźnił, autobus przyjechał na czas, zmienne koleje losu Dynia przyjmuje za stoickim spokojem (... wszak byleby ciasteczko było na czas...)
Ponoć Żorżyk razem z resztą bandy zniósł dziś Dyni na powitanie pryzmę darów.
Nieśli w orszaku.
Jak Trzej Królowie.
Nadto Żorżyk krzyczał: i mam suche spodnie, Dyniu! Suche spodnie!, na co pozostali: i ja też! ja też!
W tej konkurencji Dynia ciągle jeszcze nie podejmuje wyzwania.


©kaczka

776-777

[8-9 May 2011]


(...)
Odebrałam dziś Dynię z ochronki.
Nadąsaną Dynię z guzem na czole.
(Podobno poszło o samochodzik. Przezornie nie wnikałam w szczegóły.)
Komu Dyni nie wcisnę, zwraca Dynię nadtłuczoną w partiach czaszkowych.
Ojciec, babka, ochronka.
A to drzwi otworzą z rozmachem, a to Dyni ręka uśnie, a to samochodzik...
Ludzie, apeluję, nie nadtłukujcie Dyni.
Urodę Dynia najwyraźniej dziedziczy po mnie.
Rozum będzie jej cholernie potrzebny.

(...)
W Wielkanoc Rubenito wielce zaniemógł.
Zapalenie spojówek.
Kaszel.
Gorączka.
Charakterystyczne kropki na całym ciele.
Hiszpańska babka Rubenita – ta sama, z którą w bagażu podręcznym (!) przyleciało z Santiago czterdzieści organicznych, surowych jaj oraz własnoręcznie wydziergana dla Dyni (!) zimowa, żołędziowa czapka – babka Rubenita na podstawie życiowego doświadczenia orzekła – odra.
Kropka (sic!) w kropkę objawy.
Cóż powiedział miejscowy lekarz?
Otóż powiedział: to nie może być odra.
Zapytany: dlaczegóż skoro i charakterystyczne kropki i inne objawy? rzekł: bo nigdy nie widziałem odry. To choroba krajów rozwijających się.
Brawa, kurtyna, owacje.


©kaczka
[6 May 2011]


(...)
Gdy po raz pierwszy po(d)rzuciłam niewinne dzieciątko w ochronce na pastwę infekcji grzybiczych i nadaktywnego wokalnie młodzieńca o wdzięcznym imieniu Żorżyk, zyskałam godzinę, by się zadręczać i taplać w poczuciu winy.
Poszłam do pubu.
W pubie zamówiłam wódkę i wyjęłam z torebki konsolę, na której zaczęłam rozpirzać pokemony, obcych, terrorystów, szkopów, kosmitów, różowe kucyki...
W rzeczywistości poprosiłam o colę bez lodu, a na konsoli odpaliłam układankę w różyczki.
Moja żeńska obecność i koncentracja na różyczkach nie uszła uwadze stałej strukturze męskich bywalców.
- Look at this girl! – wpadło mi w ucho – Normalnie chyba jest uzależniona od gier komputerowych.
- Nie jest. – uznałam za stosowne sprostować, nie podnosząc wzroku znad różyczek – Dziecko zostawiłam pierwszy raz w ochronce. Odwracam swoją uwagę od poczucia winy.
Kwadrans później kolejni stali bywalcy usłyszeli:
- She? You mean this lady in the corner? Oddała dziecko do ochronki i odwraca swoją uwagę od poczucia winy.
Najpierw girl potem lady.
Czy dzieci nie miały aby odmładzać?


(...)
Dynia.
Jedenaście miesięcy.
Jest moją kserokopią.


©kaczka

774-775

[5-6 May 2011]


(...)
- Popatrz – mówię – jak im spod tych elewacji wyłazi NRD. Nie zasłoni tego nawet sklep sztandarowej hiszpańskiej marki haute cuture...
- Przesadzasz. – odpowiada nagle taki zjednoczony Norweski, który nie miał do czynienia ze Wschodem. Ekspedientki przy kasie nie wyrywały mu z rąk koszyka, nie reglamentowały kulek ohydnej, acz jakże pożądanej gumy do żucia, nie mówiły, że jak Polacy to raus...
Trawa pod linijkę, drzewa w lesie pod linijkę, mieszkalne bloki pod linijkę, grafitti zamalowane pod linijkę, krasnale wypolerowane, śmieci wyzbierane, przed domem klęczy baba i pęsetą wyrywa chwasty ze szpar między płytami chodnika.
Za rogiem muzeum Karola.
Maya albo Marksa.
W oknach plakaty śmierć pedofilom, śmierć anarchistom, śmierć terrorystom, śmierć śmierci, kara śmierci dla śmierci...
Pod nimi pewnie jeszcze zdjęcia Honeckera i wyprasowane pierwszomajowe chorągiewki.
- Przesadzasz. – mówi Norweski. – Jest Ikea, jest Aldi, jest Lidl. Widzę tu dla nas miejsce.
Ja nie.
Polska matka dziecku w NRD to nie jest handikap.
Nadto wiele tego, co tu uchodzi Dyni, tam jakoś źle wygląda.
Te zalotne uśmiechy, to ciąganie za poły płaszczy, to zaglądanie w oczy, czy publiczne oślinione prrruuuuut! tu ściągają tłumy wielbicieli, tam ściągają usta w krytyczne linijki.
Ja tam już nie dziwię się tym linijkom.
Znam genezę.
Też bym pewnie miała w linijkę, gdyby od narodzin ciągle ktoś manipulował mi przy odbycie.
Temperatura przez odbyt, probiotyki przez odbyt, farmaceutyki przez odbyt, homeopatyki przez odbyt.
Byt, byt, odbyt.
Z wiekiem, dostrzegam z przykrością, świat jawi mi się coraz mniej przyjaznym miejscem.
Po za tym, wystarczy spojrzeć na nasz trawnik.
Enerdowscy sąsiedzi rozstrzelaliby nas po tygodniu.

(...)
Wiele spłynęło w tym tygodniu dobrych nowin.
Ci, co tak bardzo czekali, wreszcie się doczekali.
W globalnej skali równoważy to prawdopodobnie kwestię oddania Dyni do ochronki.
Dynia, bez obaw, ochronkę gładkim ślizgiem po grzbiecie fali.
(Jak ona je, ta Dynia! Jak ona je! Przez dwadzieścia lat nie spotkałam takiego dziecka! – ekscytuje się opiekunka.)
Odbyłyśmy wszak poważną rozmowę, że matki zawsze wracają słowo harcerza cross my heart and hope to die...
Za to opiekunka...
Pierwszego dnia opiekunka powitała mnie z marsem na czole.
- Mam tajemniczą wysypkę na ciele. Obawiam się, że to półpasiec.
W diagnozowaniu półpaśca (i innych chorób skóry) z sukcesem specjalizuję się od wczesnego liceum.
(Żałuj polska dermatologio utraty tak obiecującego talentu!)
Grzyb, nie półpasiec.
Grzyb jak w pysk.
Kup sobie, babo, klotrimazol i lepiej zasmaruj tego grzyba do wtorku.
Dzięki losie, że jak jest prosto i łatwo to natychmiast okazuje się, że po równi pochyłej.

(...)
Perspektywy.




©kaczka
[4 May 2011]

(...)
Dynia nagle – nieustannie zaskakują mnie te przemiany –  jest jak rtęć z termometru.
Żywa choć nie tak srebrna.
Jest tu i tam i obok i nad i teraz i wcześniej i pomiędzy i wśród.
Jednocześnie.
Dostaję zadyszki od samego się przyglądania.
Dynia raczkuje.
Pierwszy raz przydarzyło jej się zsynchronizować kończyny w lodziarni Herr Köpke.
Na azymut świeżo odlanego z matrycy, gorącego, cynamonowego wafla.
(Wiadomo! Jedzenie.)
Raczkuje.
A wczoraj jeszcze siedziała nieruchomo jak rzeźba ze stiuku obłożona wianuszkiem zabawek. Jak z reklamy macierzyństwa.
Plask plask plask plask.
Prześladuje mnie tętent małych łapek.
Winfred Pierdoła, ten który bezskutecznie namawiał hallo baby komm mit oraz do znudzenia przekonywał, że krabbeln macht spass... Winfred Pierdoła nie nadąża już uciekać przed Dynią. Dynia czai się, dopada i ciska Winfredem po ścianach. Winfred upada na plecy i przebiera nogami w powietrzu jak duży pomarańczowy żuk. Nadal utrzymuje, że macht spass.
Słowo NIE! we wszystkich językach urzędowych świszcze nad głowami tak często, że winno mieć ryczałt na przeloty nad naszą przestrzenią powietrzną.
Dynia świetnie rozumie NIE!
Haniebne ograniczenia wolności puentuje ostentacyjnym, czerwonym z wysiłku, zezowatym, tryskającym śliną prrrrrrrrrrrrruttttttt! prosto z napchanych powietrzem policzków.
Dynia krzyczy AP! i nie chodzi tu ani o apostrofy, ani aparycję, ni o apanaże, ni apopleksję.
Dynia krzyczy AP! i podkreśla żądanie rękami wzniesionymi do góry.
Winda, raz.
Dynia tańczy.
Don’t call my name, Alejandro I am not your babe, Fernando ... i płonie wełniany dywan pod Dyniowym kuprem.
Dynia czyta, całuje, wyrzuca, wrzuca, wysypuje, próbuje wstawać, upada, podnosi się.
Dynia.
Jest tu i tam i teraz i wcześniej i pod i za i w końcu przy przebieraniu wyrwę jej nogę i nawet kot sąsiadów na widok tej ewolucji nadciągającej z kwikiem w jego stronę plask plask, nastroszył się i zwiał.
O metaforo!
Dynia definitywnie zsunęła się z moich kolan.
Wczoraj.
Zsunęła się z kolan i podążyła ku własnym sprawom.
Własne sprawy, dwie sycylijskie dziewczynki i Dynia la bimba bionda, drewniane koraliki, pluszowe zwierzątka, własne sprawy i zabawy.
Nawet nie spojrzała w moją stronę.


(...)
Dynia przejechała ponad trzy tysiące kilometrów, my dodatkowy tysiąc, ja dodatkowe siedem godzin w pociągu.
(Spirit of Britain zwodowany miesiąc temu już zdążył przesiąknąć smażeliną z ryb i kartofli.)
Republika Federalna wzdłuż i wszerz.
Od Ostsee po Bawarię. Od muzeum Karola Maja po szpital w Szwarcwaldzie.
Mapa, która wiodła nas przez Europę była tak dokładna, że równie dobrze Norweski mogłeś zabrać globus (!)...
W Belgii po znakach szukaliśmy Liège.
Luik?!
No żesz.
Luik Huik Duik.
Zaginieni siostrzeńcy kaczora Donalda?
Nasza mapa wskazywała jedynie Brukselę i Maastricht oddalone od siebie o centymetr. Taka skala tej przygody.
Dynia nic to. Mogła jechać i jechać.
Czasem miała dosyć, czasem my mieliśmy dosyć, głównie tego po tysiąckroć karaoke pod płytę z The wheels on the bus go round and round...
Pomysł na tę podróż wygrałam razem z weekendem w duńskich fiordach w konkursie: co wiesz o swojej ulubionej, teutońskiej telenoweli?
Wiedziałam najwyraźniej sporo, co winno dać organizatorom do myślenia, bo pytania były w języku dla mnie –  bez fałszywej skromności –  obcym.
Wygrałam.
O ironio losu, wygrałam po teutońsku.
Zabawne, bo po wielokroć, od pierwszego obejrzanego odcinka telenoweli powtarzaliśmy, że warto byłoby do tego Flensburga...
No i szast prast.
Dyni najbardziej przypadł do gustu hotelowy, śniadaniowy bufet oraz wieczorne, wytworne, restauracyjne posiłki.
Na rzecz apetytu Dyni utraciłam połowę swych porcji. (Cwany Norweski zamawiał krwawe steki, którymi przecież nie mógł dzielić się z dziecięciem.)
Flądry, kraby, łososie, cytryny, smażone kartofle, currywursty, lody, torty, kremy i piany.
Piany piwne, po które Dynia sięgała wgłąb kufla po łokcie i mleczne piany zamawiane specjalnie, by w spokoju wypić własną filiżankę kawy.
Gdy sprzątano nasze talerze, Dynia szukała prowiantu na sąsiednich stolikach.
W hotelu Dynia zachowywała się poprawnie do chwili, gdy nałożyliśmy embargo na oglądanie miejscowej wersji Teutoni mają talent i zarzuciliśmy na Dyniowe łóżko chustkę jak na klatkę z papugą.
Szwedzcy goście z sąsiedniego pokoju słyszeli, o czym nie omieszkali przy śniadaniu, więc jeśli fonię Dyni skomentowali powściągliwi Szwedzi... to oddaje amplitudę.
I gdyby tylko te duńskie fiordy nie były tak płaskie jak naleśnik Flensburg, rewelacyjny Flensburg byłby ekonomiczną wersją Bergen i okolic.
Z Flensburga, ci, co mają migdały przywieźli sobie zapalenie.
Ci bez migdałów, upiorny ból gardła.
(Wszyscyśmy jedli lody z tego samego rożka. Po rożku rozbiegły się pewnikiem paciorkowce.)
Niemiecka pediatra wręczyła słoik antybiotyku.
Jak nie amo to cefto o smaku syntetycznej pomarańczy.
Kruszeję w obliczu paciorkowców.
Podałam Dyni całą serię.
Do kitu.
Acz Dynia ozdrowiała natychmiast.
Współczesne trendy w medycynie na zapalenie migdałów przypisują również lody.
Może od tych lodów ozdrowiała?


... to be continued...

(...)


©kaczka