126.
[7 Jul 2009]
(…)
Jeśli koncept wspinania się ku doskonałości po szczeblach doświadczeń nadwyrężajacych umysł i ciało, pozostaje aktualny, to chciałam zwrócić uwagę Absolutowi, że ja tu sobie nawet nieźle radzę.
Pyta mnie dziś studentka, co to jest wodorotlenek sodu? Czy to kwas, czy może to drugie, którego nazwy nie pamięta?
A ja co? Nieporuszona, jak prezydenci wydłubani w Mount Rushmore.
Nawet mi brew nie drgnie.
Równie dobrze, bez uszczerbku na zdrowiu, mogłabym odpowiadać na pytania, czy z radu robi się radia. Luz.
Ciało hartuje mi Norweska praca zawodowa, gdyż wymaga ona zwlekania się z łóżka nim jeszcze obudzą się gołębie. Drobnym drukiem w kontrakcie.
Za oknem leje.
W męczarniach wklejam ogonki, gdyż nie zniosłabym świadomości, że idzie bez ogonków.
Gdy nie wklejam, produkuję żywność na masową skalę.
Zmienne poziomy estrogenu popychają mnie ku garnkom.
Wylepiłam tysiąc mięsnych kulek z glutaminianem i dwa tysiące jagodzianek z borówką alpejską (jak ze szkolnego sklepiku!).
- Pyszne blåbullar. - mówi Norweski, mieszając moje inspiracje i nie zdając sobie sprawy, że podnosi rękę na słowiańskie dziedzictwo.
- JA-GO-DZIAN-KI. - poprawiam, a stoi za mną tysiąc lat Państwa Polskiego, Lech, Czech i Rus, i dwa nagie miecze, i ta Wanda, co nie chciała Niemca.
Takie tam dni świstaka.
Varia.
· W ramach lansu z tubą w Bullerbyn, wysłuchałam wykładu tej pani - http://www.sunetragupta.com/ - o najnowszych matematycznych trendach w grypie. Gdybym tak miała przy sobie 'Moonlight into Marzipan', poprosiłabym o autograf.
· Przeczytałam The Girls (Lori Lansens) i ujęło mnie porównanie … and the crows, sprinkled like a pepper on a plate, in the back.
· Obejrzałam po kawałku: Rysia, Hi way, U Pana Boga w ogródku, U Pana Boga za piecem, Czasu surferów oraz Chopina, który został papieżem. Żadnego nie zdzierżyłam nawet do połowy.
Drewno, spaghetti western, gniot, wymiot, nic śmiesznego, żenada, moralitecik, odgrzewane żarciki, brakowało jedynie braci Mroczek.
· Kangury są przyjazne środowisku. W odrożnieniu od krów, nie produkują wcale metanu i nie przykładają swoich bąków do efektu cieplarnianego. Wspierajmy kangury.
· Szkoła Montessori w Królewskiej Rzece dzieli budynek z kliniką psychiatryczną i posiada męską kadrę wyciętą ze skandynawskiego żurnala. Pozostaję pod wrażeniem.
· Mrożona, czerwona herbata o smaku gruszki. Pięć gwiazdek.
· Time flies like an arrow. Fruit flies like banana. (Groucho Marx)
… i na koniec, że doprawdy trudno jest uwierzyć w napis: UK Border, gdy cała obsługa jest importowana z Kuala Lumpur.
127.
[8 Jul 2009]
(…)
Miało być o czym innym.
Ale.
...
Jenny nie mogła lepiej trafić.
W domu był i Kalles Kaviar i trójkąty chrupkiego chleba i Pepperkakor.
(Jenny chirurgicznie łamie każdy piernik na połowę, każdą połowę na połowę, z części układa precyzyjny stosik i zjada każdy kawałek po kolei.)
Był rosół z zielonym groszkiem, cytrynowa tarta, szkockie truskawki, a w końcu i miska hiszpańskich, czereśniowych tomatów z purpurową cebulą, balsamicznym octem, oliwą, świeżym pieprzem i morską solą.
Jenny nie widzieliśmy od roku.
Jenny wpadła na kolację, aby opowiedzieć o Kostaryce (joga), Nikaragui (akurat trafiła się okazja), Tajlandii (kurs masażu), Meksyku (bilet w te i wewte za dwieście funtów) i … w tym miejscu spadliśmy ze stołków... pracy na platformie wiertniczej w Norwegii. Zimą (świetnie płacą, a i podnosi kobiecą samoocenę).
Pracę na platformie Jenny rzuciła w niedzielę, w poniedziałek zgubiła paszport, w sobotę musi być na ślubie w Szkocji, w przeddzień rzucić angielskiego narzeczonego z platformy, w międzyczasie odebrać paszport, a za miesiąc zacząć kurs w Szwecji.
Kurs – kolejny szwedzki eksperyment społeczny – może przybliżyć Jenny do upragnionego celu.
Otwarcia własnego ośrodka medycyny alternatywnej.
Być może o czymś zapomniałam.
Bez obaw, Jenny zapowiedziała, że jeszcze tu wróci, a wtedy z pewnością uzupełnię.
Na razie jesteśmy nieco oszołomieni.
O czym innym jutro.
128.
[9 Jul 2009]
(…)
Męża swego, takie mam nieodparte wrażenie, widywałam częściej, gdy rzeczony przebywał w Norwegii.
Rano wydaję mu posiłki w dwojakach. Jak w barze mlecznym. I tyle go widzieli.
Dziś Norweski udał się na piwo z nowymi kolegami z nowej pracy i zapowiedział, że zjawi się w domu ostatnim pociągiem.
Pół roku mi zajęło zanim znalazłam sobie w autobusie Jenny, z którą mogłam udawać się na organiczny humus, zieloną herbatę i koktajl z naci selera, a on, patrzcie no, tak się pospiesznie zintegrował.
(...)
Zamiast czeku ze szwedzkiego urzędu podatkowego - skickas i separat - nadeszło zaproszenie wysłane przez Wielki Magnes.
Wielki Magnes życzy sobie mnie widzieć za dziesięć dni.
W nocnej koszuli, ważąc mniej niż dwieście kilo i z oświadczeniem, że nie odlewałam nigdy żelaza, ni innych magnetyzujących metali.
(...)
Z problemów personalnych mam nadal ten z Byłą i Bieżącą, co w jednym stały domu.
Rok temu, zaraz po osiedleniu się Była zaczęła się skarżyć, że Bieżąca ją prześladuje.
Trwałam niewzruszona.
Inni zaczęli stawać po stronie. Na stronie.
Następnież, Była znalazła sobie Pediatrę, wprowadziła się do Pediatry i płaciła podwójny czynsz.
Niewzruszona i obojętna.
Tymczasem kończy się okres wynajmu.
Była poinformowała własciciela lokalu, że w nim nie mieszkała ze względu na przeńladowania Bieżącej.
Własciciel zadzwonił do Bieżącej. Od słowa do słowa... Bieżąca doznała wstrzasu, gdyż wyprowadzkę Byłej potraktowala jako efekt uboczny kumulacji romansu.
Bieżąca jest obrażona, Była podkręca atmosferę prześladowania.
W rezultacie, włóczą się między bakteriami dwie ofiary.
Obie mnie denerwują.
Bieżąca, bo nie postrzega w sobie żadnej winy, choćby się na niej poślizgnęła wybijając wszystkie zęby. Nie wie też, co to wodorotlenek.
Była, bo nie potrafi unieść konsekwencji własnych postępków i rozdaje wszystkim, na lewo i prawo, swoje tajemnice opatrzone klauzulą 'mówię, to wyłącznie tobie'.
(…)
A za sceną, konstruujemy trasę.
Tour de Pologne 2010.
Po przekątnej.
Kraków i okolice.
Wadowice i Hermionowice.
Częstochowa.
Warszawa.
Poznań.
Gorzów.
Szczecin.
129.
[10 Jul 2009]
(…)
Ene due rike fake...
Fak.
Tycznie.
Na kogo wypadło, aby kupić pożegnalny prezent dla Bieżącej i okrasić calość wydarzenia płomienną mową?
Pytanie retoryczne.
Zawartość skarbonki – buchachacha! - sześć funtów.
Miarą popularności?
Następnej mam kupić: How to win friends?
Jak tak dalej pójdzie, wydawca powinien zaproponować korzystne rabaty w hurcie.
How nice.
Norweski zadzwonił, że jeszcze lepi.
Szanse na wspólny, leniwy wieczór, inaugurację weekendu przy belgijskim piwie, maleją do rozmiarów wylepianych molekuł.
130.
[11 Jul 2009]
(…)
Norweski wrócił po dziewiątej, wspomniał o nadgodzinach w następną sobotę i o drużynie futbolowej w następną środę.
Ktoś chciałby ze mną zamieszkać?
(…)
No-spa dostępna jest w Malezji, Turkmenistanie, Mongolii, Ghanie, Bułgarii i Bangladeszu.
Tak poucza strona o No-spie.
(Doktor Pończocha, GP nie słyszał nigdy o No-spie, ale to, jak wiemy z historii, wątpliwy autorytet w dziedzinie medycyny.)
Jak zatem, u licha, radzi sobie reszta świata?
Pytam z ciekawości, bo ja rozpadłabym się dziś na kwanty, kwarki i leptony, gdyby nie pastylka No-spy.
Atom by się nie uchował.
Implozja organow wewnętrznych, skurcz trzewi był tak silny, ze zassałby pół hrabstwa.
Skurcz mnie obudził i tak w spaźmie skurczu fantazyjnie zastygłam nim Norweski nie przywrócił mnie do życia No-spą.
A potem.
Potem przeczytałam list i granat wpadł mi w paradygmaty.
Nie ma czego zbierać.
Nic już nie jest takie samo.
Atom się nie uchował.
131.
[12 Jul 2009]
(…)
O psychicznej przemocy czytywałam w gazetach.
Teraz czytam we własnej skrzynce pocztowej.
Czytam i oczom nie wierzę.
I myślę: byłam tak ślepa, tak skupiona wyłącznie na sobie, tak bezrefleksyjnie wierzyłam, w to, w co chciałam wierzyć, tak ignorowałam symptomy?
(Były symptomy?)
Przez dekadę?
Nie wiem, co mam myśleć, ani tym bardziej, co powiedzieć.
Czuję, że zawiodłam.
Czuję, że małżeństw – wszelkich relacji, w których ludzie stają się od siebie w najmniejszym stopniu zależni, powikłaną siecią powiązań – winno się zakazać z urzędu.
(…)
Wpadł D. z fRRRancuską, jabłkową tartą rozmiarów młyńskiego koła.
Na chwilę rozgonił smętne myśli.
132.
[13 Jul 2009]
(…)
Jeśli jest tak, jak mówi Hermiona, że przegryzam w sobie słowa zanim je napiszę, to od soboty odrywam kęsy, których nie idzie pogryźć, ani przełknąć, ani przetrawić.
A tu do kompletu moje własne, rutynowe rozczarowania. Rozczarowania przyjmowane w tabletkach produkowanych przez wiodący koncern farmaceutyczny.
Zakrawa na wyjatkową ironię losu, albo perwersyjne poczucie humoru producenta, że jedna tabletka jest niebieska, druga zaś różowa.
Że codziennie wieczorem razem z kęsem bułki spożyć należy jedną różową, a drugą niebieską.
Wcześniej rozczarowania bywały niespodzianką, towarzyszyły im emocja i suspens.
Zsynchronizowane pod wpływem niebieskich i rożowych, wypadają dokładnie w tym samym dniu każdego miesiąca.
Trudno.
Wygrał Pan, Panie Karolu Darwinie.
I choć potrafię nieźle kompensować sobie porażki, kiepsko znoszę, gdy los sadza przede mną kobietę, która przez pół godziny Braillem rozmawia ze swoim brzuchem i z gestem wyższosci Matki Ziemi czyni sobie z tego brzucha podstawkę pod szklankę herbaty.
Dla Bieżącej kupuję przewodnik po Uzbekistanie.
Gdyż tam właśnie Bieżąca postanowiła spędzić wakacje.
133.
[14 Jul 2009]
(…)
Atmosfera wokół mnie osiągnęła taki stopień wysycenia absurdem, małością i nikczemnością, że maski tlenowe już dawno, automatycznie, powinny wypaść z sufitu.
(...) Please secure the mask to your face by placing the plastic straps around your head and tighten by pulling on the ends. (...) Continue using the mask until advised by a uniformed crew member to remove it (…)
Kupiłam przewodnik po Uzbekistanie.
Przyjdzie, albo nie przyjdzie do piątku.
Za oknem zmieniają się sezony.
Z minuty na minutę.
(Brak tylko Hugh Granta i ulica jakby nie z Portobello.)
Wiosna. Lato. Jesień.
Burza.
Ktoś tam w niebiesiech się przecknął i w końcu wydał oświadczenie w sprawie tego co się dzieje dokoła?
Takie z piorunami?
Jeśli szerzej otworzę okno w dachu, spłucze, zniesie mnie do morza.
Zdala od wszelkich zasobów ludzkich.
Kusząca perspektywa dryfu.
134.
[15 Jul 2009]
Głaszczę koty przydrożne.
Koty zwisają z drzew, schodzą z dachów, przewieszają się przez płoty.
Wyłażą znikąd.
Gęstnieje od kotów.
Och, gdyby tak wsród kotów móc się przeciskać na podobieństwo szczotek w samoobsługowej myjni samochodowej.
Przez koty owinięte wokół wielkich szczotek.
Wąsy i ogony.
Ogony i wąsy.
Szorstkie, różowe języki.
Jednostajny, zsynchronizowany koci mruk.
Mrau-ntra.
Obrót kocich szczotek jak obrót tybetańskich młynków.
Kotów pulsujący nurt.
Preambulum na wibrysach.
Na końcach wibrysów naelektryzowane, błękitne iskry.
No, więc tak brnąć przez te koty (uprzednio połknąwszy antyhistaminę wielkości pączka), brnąć, rozgarniać rękami, nurzać się i topić się w kotach.
Pierwszy raz, drugi, trzeci.
Może wtedy, nareszcie, osiągnęłabym pożądany efekt względnej sedacji?
Albo, gdyby tak wyszedł na brzeg kot wielkości orki.
Ach, chodzić koło takiego kota na palcach i głaskać go z włosem, od ucha po czubek ogona, przez kilometry sierści. Zaczynać rano, gdy sierść wilgotna jest od mgieł, a kończyć z zachodem słońca, gdy na gałęziach kocich wąsów ptaki chowaja głowy pod skrzydła.
Wetrzeć w te koty wszystkie mizerne ludzkie podłości.
Okładem z sierści kociej zneutralizować, uleczyć jak reumatyzm.
Jeden mlask kociego jezyka i dalejże, panie kocie, pluń kocim kłaczkiem z wszystkich tych bezeceństw.
Tymczasem, z braku kota wielkiego jak orka, z braku kota, który wyszedł z wody i udał się w nieznanym kierunku, z braku kota, który odcisnął w piasku mokre łapy (ślad urywa się tuż za kuwetą wydmy), z braku tego kota, obracam w głowie myśl taką, żeby zdefraudować tych funtów jedenaście, co mi brzęczą w kieszeni, tych na przewodnik po Uzbekistanie.
Zdefraudować i uciec.
Z cudzej bowiem krzywdy, gorzka dla mnie lekcja.
Nie wierzyć, nie ufać, słabości nie okazywać, myśl każdą cenzurować, nieustannie spoglądać przez ramię.
A to już nie ja.
To jakiś wyrób kaczkopodobny.
135.
[16 Jul 2009]
(…)
Gdzieś po świecie błąka się bezpański komplet sześciu jaj.
Miast znosić jaja, albo je sobie robić, gubię jaja na trasie sklep-mansarda.
(Każdy ma takie dachy Paryża na jakie sobie zasłużył.)
W takim jestem zgubnym stanie ducha.
(...)
Doktor Pończocha, stały bohater kolejnych sezonów tej fabuły, tak wierzy w niepokalane poczęcia, jakby mu je zwiastował sam anioł i z tej przyczyny odmawia mi więcej niż trzydziestu pastylek naraz.
Taki miesięczny deputat.
Na wszelki wypadek, dla oszczędności, żeby się nie zmarnowało.
Na każdy miesięczny deputat należy wystąpić do Pończochy z pisemną prośbą o receptę. Trzy dni przed planowaną datą zakupu.
(Myślę, że zorganizowanie sobie słoika radioaktywnego plutonu na allegro wymaga mniej zachodu.)
Pożytek jest z tego taki, że w aptece znają mnie już na pamięć.
Peregrynuje tam bezustannie, mieszkam tam, traktuję aptekę jako przedłużenie swoich salonów.
Ledwie zaczynam jedno opakowanie pastylek, już ustawiam się w kolejce po następne.
Podobno wyżarłam zapasy wszystkich okolicznych hurtowni i powoli zmierzam w kierunku Glasgow.
Jak Pacman.
Czas realizacji recepty za każdym razem znacząco, za przyczyną tych geograficznych translokacji się wydłuża.
- Zdobyłem dla ciebie cztery pudełka. - pochwalił się dziś farmaceuta lśniąc i emanując dumą jak rycerz w srebrnej zbroi, jak Herkules, który właśnie wypatroszył lwa nemejskiego. - Białe pastylki!
(Tak, poskarżyłam się, że kolorystyka mnie przygnębia.)
Po czym wydał mi jedno.
(…)
Uzbekistan.
Przejrzałam przewodnik.
Dopisuję do listy.
136.
[17 Jul 2009]
(…)
Oprócz zatraconych jaj, kupiłam przeterminowany program telewizyjny, a potem pochwyciłam w garść rozrzażoną patelnię, dzięki czemu moja dłoń może brać udział w castingu do 'Poszukiwaczy Zaginionej Arki' – scena z medalionem.
- Wyglądasz na zirytowaną*. - powiedziała dziś, a może wczoraj, D. - Powinnaś gdzieś wyjechać. - poradziła, gdyż ona właśnie wyjeżdża.
Na Południe Afryki.
Toteż i mówię.
Najlepiej do Uzbekistanu.
Choć z drugiej strony, gdy ostatni raz podróżowałam w takim stanie ducha, pomyliłam samoloty i zamiast w Kopenhadze, wylądowałam w Oslo.
(…)
I sny śnią mi się przedziwne.
W snach tych miniony narzeczony (nożesz... jeszcze tego tu tylko brakowało) – cztery podbródki i wizytowa koszula non iron z krótkim rękawem - wymachuje mi przed nosem, i palcem, i garścią publikacji swojej żony.
(Własnymi nie może machać, bo ich nie ma. Nawet w sennych marzeniach. Skrupulatnie sprawdziłam na jawie.)
Doprawdy, nie powinnam czytywać przed snem pracowniczych rankingów swoich byłych wydziałów.
(…)
I kto zamówił coś z Indii?
Na mój adres?
Na moje nazwisko?
Futro bengalskiego tygrysa?
Piec do tandoori?
Belę złotego jedwabiu na sari?
Słoik radioaktywnego plutonu?
Czekam w bojaźni, jakąż to paczke przyniesie jutro listonosz?
Z Indii?
???
* w oryginale D. ujęła to dosadniej, tak jak zwykł był to ujmować Tarantino.
137.
[18 Jul 2009]
(…)
W swym zgorzknieniu (przejściowym!), zapomniałam zarejestrować, że w siną, uzbekistańską dal odeszła Bieżąca.
Odeszła (tu zaskoczenie) z dużą klasą i dobrymi manierami unosząc ze sobą przewodnik po Uzbekistanie.
Został po niej zapach świetnych brownies (no, bo nawet nie okruchy) i dzieło pod tytułem 'Samotność królika' wykonane przy użyciu bakterii, agarowej płytki i fragmentów katalogu 'Wszystko o czym marzy twoje laboratorium'.
(Acinetobacter wygląda na nim jak gigantyczny brokuł. Żal było tego podobieństwa nie wykorzystać.)
Obiecała przysłać pocztówkę z Taszkientu.
Koniec i kropka.
(…)
O świcie w sobotę zadzwonił Wielki Magnes.
- Przecież potwierdzałam wizytę. E-mailem. - wysyczałam, gdyż Wielki Magnes nie oderwał mnie od dzieży z wypiekanym dla pierwszej zmiany chlebem, lecz bezlitośnie odseparował od poduszki.
- To właśnie chcieliśmy potwierdzić. - zaćwierkotała recepcjonistka. Nieadekwatnie do wskazań budzika.
Bardzo nieadekwatnie.
Z jękiem padłam na poduszkę.
(…)
Mimo obietnic, listonosz z paczką ze stanu Kerala nie pojawił się.
138.
[19 Jul 2009]
(…)
Z cyklu: Małe ojczyzny.
139.
[20 Jul 2009]
(…)
[Ogonki i kreski sponsorowane przez Jane, którą ujęła moja niedola.]
(...)
Listonosz nie przyszedł, gdyż strajkował.
(Doprawdy, powinniśmy czytać coś więcej oprócz Bildzeitung.)
[Tadam. Poniedziałek. 18:27. Dzwonek do drzwi. Listonosz. Po jeźdźcach apokalipsy, których odmalowałam w rozmowie z lokalnym oddziałem poczty, suponowałam, że nadciągnął, aby podpalić dom. Nie podpalił. Wyciągnął zza pazuchy epokowe dzieło pod tytułem: Całka.
m. najwyraźniej się dokształca, albo próbuje mi coś przez to powiedzieć.]
(...)
Dlaczego niejaki Joe reklamuje w mojej skrzynce na listy swoje warzywa jako lokalne i organiczne, a cebulę ma z Argentyny, bazylię z Izraela, pomidory z Ameryki, a buraki z Hiszpanii?
Załatwił im obywatelstwo?
Jest Joe obywatelem (wszech)świata?
(...)
Eksperymentalny Sygnał Dobra najpierw trafił do mnie z Warszawy, a potem z Północy Norwegii.
Wskaźniki mojej wiary w ludzkość powoli się podnoszą.
(...)
Wyprawą do Ikei Norweski próbował odwrócić moją uwagę od Wielkiego Magnesu.
Osiągnął zamierzony skutek.
Moja uwaga skupia się teraz wyłącznie na nowym kloszu lampy.
(...)
Wielki Magnes połknął mnie i wypluł jakbym była niestrawnym Jonaszem.
Ciasno, głośno, gorąco, sztywno, zsynchronizowany spin atomów wodoru, w uszach Michael Jackson i fatalne lokalne radio.
Na szczęście i tak zagłuszone przez Magnes.
Albo to ja jestem gruba, albo Doktor House skanuje anorektyczki, albo telewizja wszystko powiększa.
Rzęsami omiatałam sufit tej tuby, klaustrofobia piszczała z uciechy, a ci, co mnie znają, wiedzą przecież, że mam najkrótsze rzęsy świata.
Obeszło się bez koszuli nocnej, nie obeszło bez sikania na test ciążowy.
Gdy powiedzieli o kontraście, jedyna słyszalna w tym huku myśl (oprócz miotającej się po czaszcze klaustrofobii): U House’a zwykle to się źle kończyło.
Uczulenia, anafilaksja, intubacja, reanimacja.
Co też i wyjęło kamyczek z samego dołu innych myśli, typu: Nie mogą mnie reanimować, bo mam na sobie ulubioną koszulkę.
Albo.
Jeśli spuchnę, jak u licha wyciągną mnie ze środka?
Hiperwentylacja.
Jak dla mnie trwało to wieki, jak dla nich trzydzieści minut.
Wielki Magnes potwierdził, że posiadam mózg.
Niekoniecznie racjonalny. Patrz: Nie mogą mnie reanimować, bo mam na sobie ulubioną koszulkę.
- Jeśli cię to ucieszy, zdjęcia wyszły rewelacyjnie, nie mrugnęłaś nawet powieką. – powiedziały Operatorki Wielkiego Magnesu, a wśród nich (jak słowo daję!) niejaka Doktor Pepper.
Nie ucieszyło mnie.
Do tej pory z trudem mrugam.
Zdaje się, że skurczyłam nawet mięśnie gładkie.
Po całej akcji posadzono mnie w poczekalni, i na koszt podatnika podano kawę i ciastka.
Nadal je przełykam.
Będą z tego senne koszmary.
Od jutra, tak się łudzę, mogę zacząć normalnie myśleć.
140.
[20 Jul 2009]
(...)
Gadolin?
Nastrzyknęli mnie gadolinem?
A cóż to za wybryk układu okresowego?
Cóż to za wyrzutek spoza głównej tabeli?
Jaka to absurdalna kombinacja paramagnetycznych elektronów na ostaniej powłoce?
Jaki kuriozalny zbiór fińskich protonów?
- Z gadolinu to ja napisałem całkiem zgrabną magisterkę. – pochwalił się Norweski.
Czy ktoś jeszcze oprócz Norweskiego słyszał o gadolinie?
(...)
Moja uczennica (wtedy wczesna gimnazjalistka) została właśnie magistrem filologii angielskiej.
Komu tyka dzwon(ek) biologicznego budzika?
141.
[22 Jul 2009]
(...)
Jak tu nie idealizować?
Jak tu nie stać pod latarnią morską i nie wypatrywać przesyłki z dziełami zebranymi Strindberga?
Jak tu nie splatać mentalnych wianuszków na midsommarstång?
No jak?
Szwedzki urząd podatkowy zwrócił mi podatek.
Że zajęło im to trochę czasu?
Nie mam urazy.
Ostatecznie nadesłali czek z niemieckiego banku, korony sami z siebie przeliczyli na funty, dorzucili odsetki.
Każdy etap procesu poparli odpowiednią dokumentacją.
Spryciarze.
Te pieniądze i tak do nich wrócą.
Ten czek to wszystkie moje meble z Ikei.
Moja sofa, moje łóżko, mój stół i moje krzesła Stefan (sic!).
(I może wystarczy nawet na stojącą lampę.)
(...)
A tymczasem, tak dla porównania światów, odstałam swoje na miejscowej poczcie, a kolejka była nieprzywoicie długa, gdyż dziś najwyraźniej całe Bazylekongo odbierało swoje zasiłki.
Klimat w tej kolejce był z tego powodu mocno anarchizujący.
Stałam w słusznej sprawie.
Biuro obsługi klienta poinformowało mnie, że na skutek strajku przesyłka ze stanu Kerala powróciła do magazynu i mogę ją odebrać na poczcie najwcześniej w środę, a najpóźniej w środę.
Gdyż w czwartek to już planują odesłać ją do nadawcy.
Stałam zatem w słusznej sprawie, lecz moją pewność siebie podgryzało drugie awizo, które nadeszło wczoraj i na którym ktoś nabazgrał: kolejna, nieudana (NAPRAWDĘ???) próba doręczenia.
Przesyłki ze stanu Kerala na poczcie nie było.
I nikt nie wie, gdzie jest i czy tak naprawdę istnieje.
Gdyby nie plik awizów, byłabym pewna, że ją sobie wymyśliłam.
(...)
I czy mój ból żołądka to zgaga po Magnesie, czy efekt uboczny regularnych ostatnio wizyt w Dziale Zarządzania Zasobami?
Bo opcji, że mój organizm nagle gardzi pastelowymi pastylkami, takiej opcji po prostu nie ma.
(...)
Inna rzecz.
Opowiada moja była uczennica, że przygotowania do ślubu.
Wnioskując z akcentów rozłożonych w zdaniach, założyłam, że ślub musi być już jutro.
Jutro za rok.
Przygotowania w toku od roku.
Weselna sala wynajęta dwa lata wcześniej.
Ludzkości, czy cię już zupełnie pogniotło?
142.
[23 Jul 2009]
(...)
Mój zespół reorganizuje się i ekspanduje.
Do zespołu ma powrócić Była i Poprzednia.
Obu wydaje się, że jeśli przestaną mówić to znikną, ewaporują z powierzchni.
Pogląd ten stoi w sprzeczności z moją naturą stoickiego borsuka-niemowy.
Dziś Poprzednia wpadła na kwadrans i na fast forward streściła mi ostatni rok swego życia.
Jeszcze przewija mi się w głowie.
(...)
Przez nasze podwórko przebiega szara strefa kocich wpływów.
Nie ma dnia, aby ktoś tu nie dostał w futro lub wąsy.
Towarzysząca temu fonia skłania zamiejscowych do wypuszczania talerzy z rąk.
Nam już dawno przestała ustawiać na sztorc włosy na całym ciele.
(...)
ESD rozmiarów wieloryba nadleciał z Niderlandów, z okazji pierwszej rocznicy.
(Hella!)
... ależ to właśnie jest w tobie najfajniejsze, kaczko, że robisz wszystko inaczej niż inni.
(A na inności Hella zna się jak mało kto. Przednia rekomendacja.)
Nie omyliła się. Przeczytała w myślach.
Czy ktoś jeszcze gotował dziś marchewkę i groszek w kwaśnym soku z jabłek?
(...)
Wspólne śniadania, moje własne trzydzieści minut poranka, popołudnia milczące i rozgadane wieczory.
Podoba mi się ten nowy rytm.
(...)
- Z twoją naturą stoickiego borsuka-niemowy stoi w sprzeczności fakt, że rozmawiałaś przez telefon ponad dwie godziny. – powiedział postukując w zegarek Norweski.
[mryg]
Przez telefon się nie liczy.
143.
[24 Jul 2009]
(...)
Słabo poruszają moją wyobraźnię opowieści o podaniach o fundusze na zakup wentylatorów biurowych, których to przeznaczeniem jest mieszać sto stopni w cieniu.
Słabo, gdyż w porównaniu z warunkami meteo w Ojczyźnie, ja tu codziennie wypycham sobą i kurtkę przeciwdeszczową, i sweter.
A dziś Opatrzność pluła we mnie pestkami śliwek.
Mrożonych.
Spadł grad.
(Stać mnie jeszcze w tym chłodzie na kunsztowne figury retoryczne.)
(...)
Piątek.
(... i na błyskotliwe konkluzje.)
144.
[25 Jul 2009]
(...)
Zaświeciło słońce.
Wczesnym rankiem wyszłam przed dom i wpadłam w chmurę motyli.
Pod oknami bez opamiętania kwitnie omżyn (dzięki ci, wikipedio!) i wabi wszystko, co ma skrzydła.
Potencjalnie, nawet orły bieliki.
(...)
Podejmowaliśmy gości.
W letnim menu naleśniki z chlorofilem, czerwone pomidory, tarta z żółtych cytryn, ciemny jak smoła Guinness i spacer przez łąki pełne królików.
Teraz należałoby pozmywać statki.
A może otworzyć okno w dachu?
Wszak prędzej czy później (prędzej!) i tak spadnie deszcz.
(...)
145.
[26 Jul 2009]
(...)
Skonfigurowało mi mózg w orzeszek.
Orzeszek cashew.
Bez orzeszków cashew pod ręką nie dotrwam do poranka.
A skoro o orzeszkach.
Jakiż to okrutny naród, który eksploatuje staruszki do prac polowych i leśniczych!
(...)
Skąd, pod każdą geograficzną szerokością, tkwi w tylu rozumnych ludziach przekonanie, że dziecko jest słodką, bezmyślną kluską, którą do postrzyżyn, w imię szczęśliwego dzieciństwa, należy stroić, przyozdabiać, futrować, obwieszać, obnosić jak cyrkową małpkę, chronić przed jakąkolwiek intelektualną aktywnością, a nade wszystko nie traktować poważnie.
Skąd ta myśl, że jakakolwiek w wieku przedszkolnym nauka jest równoznaczna z wyścigiem rodentów?
Definitywny, nie podlegający logice, ni zdrowemu rozsądkowi znak równości.
Żadnego stopniowania.
Żadnej gradacji.
Żadnej refleksji, że nauka może być fascynującą zabawą, że w pewnym okresie mózg chłonny jak gąbka i że nie chodzi przecież o uczenie się na pamięć leksykonu PWN (opcjonalnie, dostosowując do lokalnych warunków, encyklopedii Britannica).
Czy to nie smutne, że to jednoznaczne przyznanie się do faktu, że dorośli ludzie nawet w tym nie potrafią zachować kontroli i umiaru?
Na wszelki więc wypadek lepiej nic niż och-nie-daj-boże jakikolwiek wyścig?
W zamian jadąc po bandzie skrajności - szczęśliwe dzieciństwo to kilometry kreskówek, nieprzeliczone godziny przed komputerem i dieta oparta na karbohydratach z sosem.
Bezpowrotna strata.
Potem szczere zdziwienie.
Późny wiek szkolny.
Dasz wiarę, że nie chce czytać książek.
(Czemu, u licha, miałoby chcieć?
Kiedy po raz ostatni widziało ciebie z książką w ręku?
Kiedy ostatni raz widziało książkę?)
A weź tu i wspomnij o Montessori.
Uuuu... nic z tych rzeczy (czosnek i osikowy kołek!) będzie miało NORMALNE (ten akcent!) dzieciństwo. Pójdzie do NORMALNEJ (akcent! akcent!), rejonowej podstawówki.
Uuuu... komu potrzebne są fanaberie.
Nieodłączny argument: będę kochać nawet jeśli zostanie nocnym stróżem.
Do łez szlachetnie, lecz może z tej bezwarunkowej miłości ofiarować również horyzonty i możliwości?
Na szczęście.
Na szczęście są rewelacyjne wyjątki.
To pozwala mi bardziej energicznie tłuc w wodę rękami w moim ratunkowym kółku.
(...)
Ad rem.
Bez ciętych chabazi, bez diamentów w oprawie, bez uroczystego wienersznycla przy świecach.
Obyło się.
Bez okolicznościowych jak goździk gestów, za to z pełną świadomością, że nic się nie zmieniło.
Nie zmienił się bilans wad i zalet wniesionych w posagu.
Pozostaje pięćdziesiąt dziewięć lat do Brylantowych Godów.
Z górki?
(...)
Tymczasem dojrzewamy do przeprowadzki na koniec świata.
Tam, gdzie kończą się tory kolejowe.
I gdzie człowiek musi walczyć z florą o niepodległość swego ekosystemu.
I gdzie tuż za budką dworca kolejowego dostrzegam na budynku talerz anteny Cyfra+.
Nawet tu nie jestem pierwsza.
(...)
Katedra w Salisbury.
Ciurkająca fontanna bądź oryginalna chrzcielnica.
146-147.
[27-28 Jul 2009]
(...)
W niecierpliwym oczekiwaniu na brylantowe, kupiliśmy sobie – jakże wymownie – po zegarku.
Odpornym na promieniotwórcze izotopy, radioaktywny odpad, tłum w Pampelunie i nuklearny holokaust.
Wymownie i przezornie, gdyż najostatniejszy z zegarków Norweski właśnie rozpuścił w toluenie.
W swej nadprzyrodzonej roztropności nie przewidzieliśmy, że za doręczaniem zegarków stoi Poczta Królewska.
Ta, która nadal jest mi winna paczkę ze stanu Kerala.
Norweski będzie chodził do pracy z budzikiem, albo klepsydrą do jajek.
(...)
Toluen to nowy zapach.
Wyparł aceton.
Wgryza się w Norweskiego w pracy i razem wracają do domu.
Ja, która obecnie grzebię w odmieńcach, polecam w tym sezonie amoniak, jako produkt intensywnego przez odmieńce wyżerania mocznika.
Znakomicie wplata się we włosy.
(...)
Moje aktualne syzyfowe głazy.
Himalaje prasowania (Ile trzeba mieć ubrań, aby prasować raz w roku?)
Wycieranie odcisków najprzeróżniejszych części ciała na szklanym stole.
Esej o filetach rybnych.
148.
[29 Jul 2009]
(...)
Jak raz (pierwszy raz) wróciłam w południe do domu, aby w zaciszu alkowy zjeść obiad i zaczaić się za węgłem na listonosza z paczką zegarków, a tu za moimi plecami zawalił się świat.
W pracy się zawalił.
Pentylion żółtych kartek przylepionych do klawiatury i pokrywających ekran komputera, stos dokumentów, którym nie wzgardziłby Torquemada (w ramach podpałki przy większej partii heretyków), w skrzynce listy z czerwonymi wykrzyknikami.
Ciężki musi być los prawdziwego superbohatera.
(...)
Opatrzność chyba się zirytowała, że tak natrętnie prosimy o znak.
Ile można tych zna(cz)ków, żeby w końcu do nas dotarło?
Filateliści, czy jak?
Zirytowana Opatrzność poszła na całość.
Dzisiejsza poczta przyniosła wiadomość, że naszą praktykę dentystyczną przejęli Niemcy.
Jak w domu, jak w domu!
(Oprócz zakazu wykonywania zawodu na terenie Republiki Federalnej spowodowanego serią poważnych błędów w sztuce lekarskiej, trudno mi wyobrazić sobie powody, dla których ktoś porzuciłby Berlin na korzyść Bazylegokonga.)
(...)
Amerykańska Akademia Nauk splunęła na artykuł o drożdżu.
W obu obozach – tych przed i za moim nazwiskiem – zapanowała krępująca cisza.
(Dajcie mi tu sągiew popcornu!)
Jeszcze wczoraj uznałabym, że artykuł o jednym z sześciu tysięcy białek drożdża jest mocno niszowy dla renomowanego żurnala.
W tym miesiącu Akademia opublikowała prozę o ekshumowanych zwłokach Kopernika i ostateczny dowód na to, że Kopernik nie był jednak kobietą.
Renoma żurnala mocno mi okulała.
Nekrofile.
149.
[30 Jul 2009]
(...)
Dywany.
Cóż oni tu mają na punkcie tych dywanów?
Zaawansowaną chorobę?
Fiksację?
Gdybyż to były jeszcze perskie dywany, latające dywany, królewskie arrasy, abakany Abakanowicz.
Nie są.
Wylepiają te podłogi jakimś pokracznym tworem z poliestru, od którego o poranku elektryzują się stopy i spodziewają się, że będziesz ich całować po piętach, gdy dodają, że dywany dokładają do domostwa gratis.
Bo Czerwony Krzyż ich nie chciał?
W krótkim czasie – tydzień – widzieliśmy miniaturowy dom podzielony na trzy części, z których każdą z osobna wystawiono na sprzedaż, widzieliśmy dom, w którym wszystko było różowe i dom, który właściciel próbował dosyć skutecznie zamaskować miliardem doniczek z dogorywającą wegetacją.
Szukanie domu stanie się, tak mi strzyka w kościach, źródłem niejednej literackiej inspiracji.
Perspiracji.
Desperacji.
150.
[31 Jul 2009]
(...)
Sto pięćdziesiąt dni odkąd znowu dzielimy te same szklanki, ręczniki i za oknem nie chlupie nam fiord.
Człowiek nigdzie naprawdę nie był, póki nie wróci do domu. – rzecze Pratchett.
(...)
Szybko się uczymy.
Już wiemy, że jednostką mieszkania są na tej Wyspie nie cale kwadratowe, ni nawet sześcienne kubiki.
Jednostką są sypialnie.
Nadrzędnym celem tej zabawy, w którą mimowolnie się zaplątaliśmy, jest podzielić dom ad infinitum na sypialnie, których rozmiar i użyteczność nie mają znaczenia.
Cena domu, to oczywiste, jest proporcjonalna do sztuk wyodrębnionych tą metodą sypialni.
Widzieliśmy już pomieszczenia na szczotki podzielone na sypialnie, wnęki w ścianach podzielone na sypialnie, kuchenne szafki podzielone na sypialnie.
- Jak fraktale. – ciągle jeszcze cieszy się Norweski. – Zwykłą geometrią tego nie opiszesz.
Kolekcjoner doniczek, właściciel terakotowej armii roślin zombie, które – tu nie mam złudzeń – przy pełni księżyca zakasują donice i w ramach zemsty za swoją smutną fotosyntezę duszą przypadkowych przechodniów – oprócz dywanów, dorzuca doniczki gratis.
Mniej kotów miała Violetta Villas niż ów maniak doniczek.
Życia by nie starczyło, aby je wszystkie wywieźć i porzucić.
(...)
Jestem spalona w Dziale Marketingu.
Ich mikrofalówka, jak prom kosmiczny, ma kilka tysięcy guzików, a wśród nich opcję opiekaj wołowinę.
Opcją opiekaj wołowinę potraktowałam dziś swoje plastikowe pudełko z obiadowym kurczakiem.
Spalona jest w tych okolicznościach całkiem adekwatnym określeniem.
151-152.
[1-2 Aug 2009]
(...)
Sobota.
Sobota, oczywiście, musi być z deszczu, ilość wilgoci musi być niezmienna na tym skrawku lądu, bilans opadu mżawki na cal kwadratowy musi się zgadzać.
Sobota ocieka deszczem, bo zaproszeni jesteśmy na wieś.
Na rozrywkę opiekania Bratwurstów nad płomieniem rusztu.
W piątek nie pada, w niedzielę nie pada.
Pada w sobotę, gdy w popłochu pod szarymi chmurami rozpinamy dla rusztu namiot.
Wieś jest angielska.
Dla tubylców ta angielskość to źródło estetycznego orgazmu.
- Jak tu pięknie. – mówią i zwija ich z zawiści.
Siedemnstowieczne domy kryte strzechą (koszt samej strzechy liczony w dziesiątkach tysięcy funtów), niskie stropy, ogrodnicy w ogrodach, konie w stajniach, labradory w obejściach, pszeniczne pola wokół, wiejski pub i z szarych kamieni wzniesiony kościół.
Sączymy Pimm’s (z aspartamową lemoniadą, czego jeszcze srodze pożałuje mój żołądek). Pimm’s w deszczu nie ma w sobie żadnej atrakcji, choćby nawet i pływały w nim najczerwieńsze, szkockie truskawki i najsoczystsze kawałki kongijskiego, organicznego ogórka.
Sączymy, słuchamy o domu, o gotowaniu na olejowym piecu sprzed stu lat, który wygląda jak ogromna maszyna do wafli (http://en.wikipedia.org/wiki/AGA_cooker), i o tym, że raz na kilkadziesiąt lat podnoszą się tu wody gruntowe i zatapia całą wieś.
Ma to raczej bezpośredni związek z kwotą ubezpieczenia.
Zdaje się, że nas nie stać na ten kawałek hrabstwa.
Pozostaje nam zabudowa i wystrój wnętrz w stylu Hiacynty Bukiet.
(...)
Obcięłam włosy.
Są tak krótkie, że wymykają się spomiędzy palców.
153.
[3 Aug 2009]
(...)
Najpierw wydawało się, że to musi być nieszczęśliwy zbieg okoliczności.
Oto nagle wyprzedają swoje mieszkania wyłącznie ludzie z jakimś okulistycznym deficytem.
Kolorystycznie niepełnosprawni.
- Czyżby taka społeczna akcja, kaczko? – pytał Norweski, który przecież genetycznie obciążony jest skłonnościom ku ogrodowym krasnalom, a zatem, na bogów, skoro nawet on... - wyprzedając zbierają na okulary?
(Chyba na przeszczep dobrego smaku?)
Prawda, gdy nas w końcu kopnęła w zadki, okazała się przerażająca jak stuoki pies.
Oni po prostu lubią tak mieszkać.
I jeśli wyprzedają, to wyłącznie po to, aby kupić następne.
I żeby było jeszcze bardziej różowe, z jeszcze bardziej pozłacanymi żyrandolami, z jeszcze grubszą warstwą żwiru w ogródku i z jeszcze bardziej pluszowym dywanem.
(Poczwórna warstwa w łazience.)
I żeby róże na obiciu kanapy były jeszcze bardziej różane.
[Mam od tego umysłową zgagę. Ból zębów gustu z czasów Zimnej Wojny. Ach, pierwsza myśl - wepchnąć sobie palce w mózg i puścić pawia!]
Szukam, acz szczerze wątpię, że gdzieś tu, jak pod kapturkiem na imbryk do herbaty (obowiązkowo różowym w różyczki), ktoś ukrył nasz dom.
(...)
Po godzinach paramy się uprowadzaniem, abdukcją i człowiekopingiem.
Norweski wyklejał.
Profesjonalista.
[mryg]
154.
[4 Aug 2009]
(...)
Jo, znajoma Migdałów, która w przydomowym ogródku hoduje liczny drób i liczne kartofle, za największy wstrząs poznawczy swojego życia uważa katalog z projektami domów.
Polski katalog okazany jej pod żubrówkę przez polskich sąsiadów.
- Jak to możliwe – pyta Jo, a proces myślowy marszczy jej czoło jak wyschniętą rodzynkę – jak to możliwe, że możesz sobie wybrać to, co ci wybudują?
Nie wiem, ale byłabym bardzo zainteresowana wersją wysyłkową.
(...)
- Co robiłeś dziś w pracy, Norweski?
- Przechodziłem z jednego zebrania na drugie, a ty?
- Trzykrotnie się ewakuowałam.
Kurtyna.
155.
[5 Aug 2009]
(...)
Metaliczny smak w ustach po raz kolejny okazał się szczegółem diety, bikarbonatem z pszennych, proszkowych bułek.
Próbuję o tym jak najmniej myśleć.
(...)
Królik pisze z Barcelony, że zwiedza.
Ile, myślę, trzeba mieć wewnętrznej, króliczej dyscypliny, aby Barcelonę zwiedzać z przewodnikiem.
Takim z parasolką i z wykładem.
Ile silnej woli, by w tym słońcu iść, słuchać, asymilować daty, style i wydarzenia, gdy tymczasem Barcelona dzieje się obok.
Nie uciec, nie skręcić, nie przystanąć, nie zgubić się, nie schować za filarem, nie odłączyć od grupy, nie machnąć ręką, nie dać się wessać przez ludzki wir i strumień, i do domu nie wrócić najranniejszym pociągiem.
Nie na moje nerwy.
Nawet przewodnik z papieru o Barcelonie nie na moje nerwy.
(...)
Z poczucia winy, za głupią, weekendową bezmyślność, Norweski pozmywał raz, czy drugi talerze, a tym samym prawdopodobnie i swoje sumienie.
Dla niego sprawa jest załatwiona. Ego sobie samemu absolvo.
We mnie front niżowy.
156.
[6 Aug 2009]
(...)
Niektóre sprawy prześladują jak w krzyżówce niodgadnięte hasła.
(Raczej w krzyżówce hetmance niż w takiej, która spodziewa się, że na życzenie wytrząsnę sobie z głowy imię tadżyckiego poety narodowego lub nazwę kopalni w okręgu donieckim.)
Szalenie frustrujące nie móc przestać o nich myśleć.
Na końcu mózgu, na końcu języka.
Od miesiąca trapił mnie detal projektu.
Niby bułka z masłem, a jednak nie do przeskoczenia.
Nieustanny poślizg na maśle i bolesny upadek na kuper.
Wymyśliłam nocą, przetestowałam rano.
Działa.
Ciśnienie w synapsach opadło.
Mam znowu sporo wolnej pamięci operacyjnej.
(...)
Pada tak, że kto wie, może w drodze do domu spłukało Norweskiego?
157.
[7 Aug 2009]
(...)
I jakby tu zgrabnie podsumować dzisiejszy dzień?
Może tak?
Ludzie mają w sobie coś z tych rasowych, zdegenerowanych przez inbred, psów myśliwskich.
Uwielbiają się tarzać w gównie dociekań, padlinie plotek, truchłach i ścierwach niedorzecznych pomówień.
A potem ocierają się o twoje nogi radośnie merdając ogonem i jeszcze są przekonani, że nie cuchną.
Muszę wyjechać.
(Tak mnie olśniło podczas obiadu.)
Na tyle daleko, że gdy się obejrzę za siebie, tutejsze oślizgłe sprawy będą miały właściwe, racjonalne proporcje i nie dosięgnie mnie ich smród.
W tym celu postanowiłam udać się za horyzont.
Jedyny problem, najbliższy mój urlop wypada za sześć miesięcy.
U Norweskiego nie lepiej.
Albo molekuły, albo kanikuły. – taką tam mają w wytwórni molekuł politykę prourlopową.
Przyjmuję to bez histerii.
Wystarczająco trapi mnie moje własne pół roku.
158.
[8 Aug 2009]
(...)
Bulgocę wewnątrz żywą, wściekłą, zdolną do morderstwa, a przynajmniej do lania po pyskach, lawą.
Próbuję sobie to wszystko tłumaczyć i racjonalizować.
Kwaśne winogrona, słodkie cytryny, czy jak to tam leci?
Nadaremnie.
Ja wpadłam w łajno.
Łajno wpadło w wentylator.
(...)
Byliśmy dziś na cmentarzu.
(Pod kolor nastroju?)
Wystrój wnętrz, a to ci dopiero niespodzianka, stanowi przedłużenie miejscowych salonów.
W dobrym tonie jest obsypać nieboszczyka szklaną stłuczką w jakimś nienaturalnym kolorze.
Cały cmentarz jest pełen takich grobów dla fakirów.
A przy nagrobku Reginalda Boczka – różowa świnia w kapeluszu.
A u Donaldiny Brown – coś na kształt makiety Kew Gardens z polietylenu.
(!)
159.
[9 Aug 2009]
(...)
Ludzie, ludzie!
Powiadam, obsadzajcie się omżynem, ludzie!
Dzięki omżynowi nasz dom jest opatulony motylami.
Jak garnek z kaszą grubą pierzyną z motyli.
(...)
Od piątku piję.
Wpadnę w nałóg przez to łajno.
(...)
Skazałam Norweskiego na sortowanie dokumentów, które zebrał w ciągu minionego półrocza. Choć po objętości zdawałoby się, że od chwili, gdy Gutenberg uruchomił pierwszą drukarnię.
- Dobra robota! – szczerze się ucieszyłam, gdy po dwóch godzinach zastałam dwa stosy, w tym jeden szczególnie obfity. – Ten wyrzucamy?
- Jakże to! – zadrżał Norweski i w postawie właściwej dla Rejtana rzucił się ku drzwiom. – Do wyrzucenia jest ten drugi.
Ten, który składał się z jednej kartki.
(...)
Nie przypuszczałam, że kwiaty mogą na mnie dobrze leżeć.
Nawet na nagrobku.
Norweski też nie przypuszczał.
Ot, takie nasze florystyczne zbiorowe zaskoczenie.
Fajne, z czerwoną bluzką.
160.
[10 Aug 2009]
(...)
Podobno są takie krainy, w których nie padają deszcze i gdzie ludzi nie porastają algi.
Naprawdę?
(!)
O weekendowej podróży do Warszawy myślę w kategoriach: wyprawa w tropiki.
161.
[11 Aug 2009]
(...)
Piękna historia.
Mówią, że D. z obawy przed powrotem do domu znalazła w Bullerbyn męża.
D. znam z czasów, gdy przez kuchnię, w której gotowałam kluski, przebiegała granica między Tamilami a Singalami. Tymi samymi, którzy za dnia, w godzinach roboczych wspólnie pisali dysertacje o metodach pokojowego rozwiązywania konfliktów (na przykładzie – uwaga! – Lecha Wałęsy), a wieczorami rozbijali w kuchni dwa etniczne, wrogie sobie obozy.
Drut kolczasty, zasieki, wilcze doły, a pośrodku mój słowiański garnek z makaronem.
Piękne to były czasy.
Ad rem.
Mąż D. jest podobno tą specyficzną odmianą hindusa, która w szczytnych, teoretycznych założeniach stąpa jedynie tam, skąd wcześniej usunęła miotełką stonki i żuki, a spożywać może wyłącznie korzonki.
Acz, jak z niesmakiem (sic!) powiadają współwyznawcy, po miesiącu pobytu w Bullerbyn mąż D. jadł już wszystko. Z wyjątkiem ludzi.
Ślub odbył się w tajemnicy i gdy sprawa wyszła na jaw przez obie rodziny przelało się tsunami. Imaginujcie sobie! Niearanżowane małżeństwo! Z cudzoziemką! Z taką, która nie jada korzonków! Z cudzoziemcem! Z takim, który jada korzonki!
W celach pojednawczych, D. przeszła z katolicyzmu na korzonkizm.
(Bez straty dla chrześcijaństwa, gdyż doktryna wiary katolickiej przedstawiana przez D. była nieco kontrowersyjna i właściwie jak z ulotki scjentologów.)
Po konwersji sprawa przycichła.
I wszystko byłoby pięknie, i żyliby długo i szczęśliwie ze skandynawską wizą, gdyby nie nagła i niespodziewana wizyta(cja) rodziców pana młodego.
Radykalnych korzonkistów.
Tkwią już u młodych małżonków kolejny miesiąc, a małżonkowie wymykają się z domu, aby potajemnie jadać zwierzęcinę po krzakach – D. jest w ciąży i oprócz ligniny potrzebuje nieco białka – i zanoszą modły a) o rychły koniec tej wizyty, b) aby niespodziewani/niepoinformowani goście nie wpadli z wizytą z pętem kiełbasy lub paczką mięsnych kulek.
Morału brak.
(...)
E. zdiagnozowała u mnie problem z dziedziny teorii grafów.
Co nie dziwi, gdyż oprócz męża i znajomości licznych języków indoeuropejskich, E. posiadła również specjalistyczną wiedzę matematyczną i z pewnością nie dłubie sobie całką w zębach, ani nie ma sennych koszmarów, w których każą jej ponownie zdawać maturę. (Tylko nie z matematyki!!!)
- Problem komiwojażera. – orzekła E.
Problem komiwojażera jest ci to.
Którędy bieży najkrótsza droga między Wołominem, Piasecznem, sklepem z kubkami do maślanki, a ulicą czołowego pioniera badań nad pierwotniakami?
-... natomiast – dodała Ela przyprawiając o spazm ten płat mózgu odpowiedzialny za analizę – Problem Ucztujących Filozofów osobiście nazwałabym Problemem Szwedzkiego Skrzyżowania...
Niszowy żart, ale jakże wart odnotowania.
Co doceniłam dopiero wtedy, gdy zajrzałam do wikipedii.
162.
[12 Aug 2009]
(...)
A ja tu przecież od trzech dni pracuję z Poprzednią.
Anioł nie Poprzednia.
Nie można jej odgonić od krętków.
Pracuje, aż furczy i w mojej obecności nie nadużywa słów, co zasadniczo stoi w sprzeczności z jej naturą.
Myślę, że chyba się mnie boi.
(...)
[Kolejny niszowy.
A w dodatku sytuacyjny.
Komora laminarna. Laboratorium bakterii specjalnej troski.
Na skutek nieprzewidzianych wydarzeń beztlenowce nałykały się tlenu, co fatalnie wróży ich woli życia i karierze w melodramacie zapalenia ucha środkowego.
Zdesperowana C. energicznie trzęsie fiolką z bulionem.
Błagam, błagam nie idźcie w stronę światła.
...
Uprzedzałam, że niszowy.]
(...)
Przeczytam jeszcze jeden paragraf unijnej legislatury i pęknę.
Z hukiem.
Człowiek tego nie napisał.
163-168.
[13-19 Aug 2009]
(...)
Na Okęciu, w pocztowym okienku wystawiają kartkę następującej treści.
Przerwa technologiczna. Przepraszamy.
(...)
Pachniało latem.
Pomidorami spod folii, kwaśnymi jabłkami, dojrzewającymi mirabelkami, drożdżowym ciastem, słońcem i ziemią.
Oprócz kompulsywnego zwiedzania Ursynowa, głównie, zdaje się, płakałam.
Norweski myśli, szukając w tym łkaniu rozsądku, że to z tej diagnozy, którą wystawił w liście Jowialny, a którą, jak się Norweskiemu wydaje, niepotrzebnie przeczytał mi przez telefon.
Albo, że się znowu dzieci naoglądałam? Dzidziusia Uśmiechusia (jak z Wańkowicza) i Jej Wysokości Rezolutności?
Albo, że hormonalno-peptydowy w głowie rosół?
Napięcie przed?
Napalce po?
A może to z tej małżeńsko-finansowo-rodzinnej prosperity u m.?
Albo, że kubki do maślanki miały inny wzorek?
A może zwykły Weltschmerz, kaczko?
[A może poszli do lasu?]
Nie.
- Surykatka? – trafnie zapytał m. nawiązując do tej sceny konania surykatki z filmu dokumentalnego z głosem Krystyny Czubówny, którą to scenę okrasiłam rzewnymi łzami na pograniczu odwodnienia i permanentnego, emocjonalnego, nerwowego rozstroju.
Megasurykatka.
To kwestia interpretacji.
Nie mogę się do ciebie przyzwyczaić to nie tylko, że tak bardzo się zmieniłaś, że cię nie poznaję.
To również nie mogę, bo złamiesz mi serce, jeśli nie wrócisz.
Miałam odpocząć, nabrać siły, wróciłam z łzawą gąbką zamiast mózgu.
(...)
Zapisać te zabawne.
Znowu niszowe.
Petenta A., który domagał się skierowania na topografię mózgu.
Współczesnych egzystencjalistów: Sartre’a i Heinekena.
I Super, Marta, super!
I odzew Marty: Chłopaki wreszcie na kolację będzie ZUPA!
(...)
A tu goście antek w portas, a ja nawet ze sobą nie mam siły gadać.
169-170.
[20-21 Aug 2009]
(...)
Goście (hic!) przywieźli (hic!) butelkę (hic!) kabanosów (hic!) i pęczek (hic!)
katalońskiego (hic!) likieru (hic!).
Od likeru mam likierowane sny.
(...)
Wykwintną, wysublimowaną ironią losu są te kubki ze wzorkiem przywiezione z kontynentu.
...gdyż, jak wykazało śledztwo, kubki produkowane są tu, na miejscu, na tej wyspie.
I w dodatku obleka je pożądany wzorek. Ten, którego w Warszawie zabrakło.
Dałam się nabrać, że to polska myśl, wizja artystyczna i słowiański ból tworzenia.
Komu, komu sześć naczyń ze wzorkiem?
[Kupię sobie takie jakie chciałam i bez patriotyzmu w bonusie.]
(...)
Ćwierć wieku temu w nagrodę za rozwiązaną krzyżówkę otrzymałam przenośny, czerwony odtwarzacz magnetofonowy Kajtek.
Ciężar Kajtka przytroczonego do szyi powodował trwałe wady kręgosłupa.
Kajtek wysysał baterie, a potrzebował ich kilkaset, wciągał taśmy, rozciągał melodie i notorcznie się psuł.
Ćwierć wieku później historia zatoczyła koło i w nagrodę za rozwiązaną krzyżówkę otrzymałam iPod, który można wpiąć sobie we włosy.
Nostalgia.
(...)
Dziś mija dziesiąty rocznicowy tydzień zwracania fartucha bez zatrzasków.
Ja zwracam, oni oddają.
Wykrochmalony i wyprasowany w kant.
Nieodmiennie bez zatrzasków.
(...)
Goście zwiedzili kamienny krąg, smażalnię ryb i sklep RSPCA.
(...)
Mazowsze by A.
171-172.
[22-23 Aug 2009]
(...)
Sobota.
Goście zwiedzili Tamizę, bukszpanowy labirynt, kanadyjskie gęsi, kanapki z krwistym roastbeefem.
Niedziela.
Goście zwiedzili Hyde Park, zmianę warty, dział soku pomarańczowego u Harrodsa i reklamę Coca Coli przy Piccadilly Circus.
Dwa odciski na stopach później trwają gorączkowe dyskusje, ile z tego zwiedzania wyszło cali, jardów i mil morskich.
Norweski złośliwie próbuje umniejszać kilometraż.
173.
[24 Aug 2009]
(...)
Harrods nie może się zdecydować, czy jest dla plebsu, wyższych sfer, czy dla odrębnej kategorii, jaką stanowią amerykańskich turystów.
Można bowiem w dżinsach, można w rozciągniętym podkoszulku, ale plecak to już należy dzierżyć w dłoni, tak?
Żeby nie zahaczyć o kryształowe wazy? O jaja Faberge?
Ciastka w Ladurée (http://www.laduree.fr/) podano ze srebrnymi widelcami, acz filiżanka nosiła niedomyte ślady herbacianego osadu.
Srebrne widelce pospiesznie nam odebrano. Nim jeszcze pochłonęliśmy ostatni okruch le macaron.
Makaroników?
Tych, które podobno wystąpiły w Marii Antoninie, spodziewam się, że jednak świeższych.
Makaroniki – pistacja i czekolada – przyjemnie bezowe w smaku, lecz i bez przesady.
(Ci, co na forach internetowych wiją się w ekstazie nad smakiem makaronika mają chyba jakiś problem z nadczynnością gruczołów dokrewnych.)
Kelner był Polakiem.
Czekaliśmy wieki, by złożyć zamówienie.
(Za to z rachunkiem przygonili kurcgalopkiem.)
W srebrnym dzbanuszku kawa, w srebrnym dzbanuszku ciepłe mleko.
- A nóż nie jest srebrny. – wycenił Norweski, który ma w oku spektrometr absorbcji atomowej.
No, to nie zabraliśmy noża na pamiątkę.
[mryg]
Zdjęć nie będzie.
Goście byli praworządni (no photos), my nie zabraliśmy aparatu.
(...)
- Lubicie spacerować, prawda? – zapytała Była. – Założyłam, że lubicie i zapisałam was do swojej drużyny.
Piętnaście mil charytatywnego spaceru brzegiem Dorset.
- ... będą skamieliny!
Piętnaście mil charytatywnego spaceru brzegiem Dorset ciągnąc za sobą szkielet dinozaura?
(...)
Przeliczyliśmy niedzielny Londyn na kilometry.
Dziewiętnaście.
174-175.
[25-26 Aug 2009]
(...)
Poniedziałek.
Goście zwiedzili fabrykę mebli Króla Artura.
Wtorek.
Goście zwiedzili deszcz w Oxfordzie.
Środek.
Goście zwiedzili morze i wagon kanapek z mięsem.
Na kwaterę wrócili w gustownych, pirackich czapkach.
176-177.
[27-28 Aug 2009] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ ::
(...)
Piątek.
Bakterii długie nici jak roztopiony ser w fondue nawijam na ezę.
Przedziwne bakterie.
A spróbuj takiego gluta rozmazać na szkle od mikroskopu!
Pierwej dołek w tym szkle wytrzesz na wylot niż takiego skurczymikrosyna odłączysz od rodziny.
Zaparły bawić się w pociąg?
(...)
Syndrom opuszczonego gniazda.
Goście odlecieli.
Z nieznanych nam przyczyn, upierali się, że Londyn następnym razem będą zwiedzać sami.
[mryg]
(...)
Przed przyjazdem Gości zniknęła kaczka numer dziesięć.
Kaczka, która faktycznie jest królikiem.
Inga znana jako Inga från Sverige.
Pięć centymetrów wzrostu.
Znaki szczególne: tatuaż na lewej stopie i czerwona czapka.
Pochodzenie: nieustalone.
Ingę za stopę z tatuażem wyciągnęliśmy kilka zim temu ze śnieżnej zaspy w Bullerbyn.
Inga jest przyjaciółką Ebearharda, któren również jest kaczką (numer dziewięć), a faktycznie mikro-niedźwiedziem.
Zniknęła tydzień temu w środę.
Jak kamień w wodę.
Rozważaliśmy ogłoszenia na butelkach mleka.
Goście wyjechali, Inga wróciła.
Introwertyczka?
(...)
Żonę, bo wypada podsumować, a więc żonę m. chyba zamówił w Harrodsie.
Nie poszło nam w diagram Venna.
Mimo najszczerszych chęci i najczystszych intencji obu zaangażowanych stron.
No, nie poszło.
Dwa osobne zbiory.
Dwa końce niekończoności.
I nawet m. nie stanowi punktu wspólnego.
Bywa.
(...)
I jeszcze taka przykrość, taka rysa na moim marmurze, iż odnoszę wrażenie, że w opinii Szefa Bezpośredniego nie przykładam się do duchowego rozwoju mojej Drużyny Pierścienia.
A taki kolega z końca ławki to podobno wręcz przeciwnie.
I że to widać z jego sprawozdań.
Czytam więc te sprawozdania i czytam.
I czytam.
I czytam.
(Gdyż kolega z końca ławki jest niespełnionym literatem.)
I czytam.
Czytam.
A tam paragraf o problemach z klimatyzacją w trakcie zebrania.
I dwa paragrafy w czasie Future o konieczności rezerwacji pomieszczeń ze sprawną klimatyzacją.
I w nawiązaniu do klimatyzacji.
I o klimatyzacji.
I ta klimatyzacja.
Klimatyzacja.
I.
I zabijcie! nic więcej, co miałoby jakikolwiek związek z czyimkolwiek duchowym rozwojem.
Mam pisać, że krzesła są niewygodne i piją nas w zadki?
Wtedy będę rozwijać?
Fakt.
Słabo znoszę krytykę.
(...)
I jeszcze taka inna przykrość, że ktoś jednak ma głupie uprzedzenia, choć myślałam, że jest od nich zupełnie wolny.
Ech.
178-179.
[29-30 Aug 2009]
(...)
W sobotę Norweski wstał, zinwentaryzował szafki i rzekł w te słowa:
- Kawę trzeba kupić. Się kończy.
Nim wyrzekł, w drzwiach stanął listonosz z paczką.
W paczce kawy paczka.
Ekstraordynaryjne.
(...)
W niedzielę.
Norweski w spacerach nie bierze jeńców, więc doszliśmy pod Bristol.
Cali.
Jestem krótsza o kilka cali.
[Narrow boats są wąskie, gdyż... tu nagłe olśnienie... są wąskie, by mieścić się w przydomowych ogródkach?
W opcji podstawowej oprócz grządki na dachu, narrow boat posiada antenę satelitarną, pralkę i kominek.]
[Po przejściach z le macaron nie ufamy już francuskim piekarzom. Nawet jeśli pieką od czasów bitwy pod Grunwaldem.]
[Królikotaur.]
[Karbohydraty.]
[Prawie jak we Florencji.]
PS Rzymskie łaźnie – wstęp przesadnie: jedenaście i pół funta od dorosłej głowy.
Umyliśmy się w domu, we własnej wannie.
180.
[31 Aug 2009]
(...)
Błogosławione niech będą polonijne delikatesy za ogórki gruntowe i mak niebieski!
Niebiański!
Cyklinujemy parkiety, układamy na poduszkach miętowe czekoladki, szczotką z piórek zdejmujemy pajęczyny z portretów przodków, krochmalimy kołnierzyki, schodzimy do piwnic po wina, rozpylamy lawendowe olejki, polerujemy srebra i kryształowe kandelabry.
Jakby jutra nie było.
Również fermentujemy i wypiekamy.
Gdyż jutro, jeśli jutro nastąpi, przyjeżdżają Państwo Norweskoleśni.
A Norweski obchodzi Zumgeburtstag.
Albo to literówka, skurcz palca, pomylone klawisze, albo C. istotnie urodziła Meję.
181-182.
[1-2 Sep 2009]
(...)
Od wczoraj w sklepach kartki ze świętym Mikołajem i papier do prezentów w renifery.
(...)
- Działa, działa! Mikrobiologia działa. – zakrzyknęłam nad ranem zapatrzona w zmętniałe odmęty małosolnego słoika ogórków.
- A skąd się tam weźmie ocet? – zainteresował się Norweski. – Kiedy z tego będą korniszony?
Kurtyna.
Zielona, organiczna, bez azotanów.
Bez octu.
(...)
Początek przygód Państwa Norweskoleśnych na Wyspie zaczął się bez fajerwerków.
Trzy godziny na poboczu szosy, gdyż zepsuł się autobus, a kierowca był ponoć jak z tej anegdotki: wiem, wiem, co się zepsuło! Psze państwa, psze państwa! AUTOBUS się zepsuł.
W jednym z odcinków ‘Hotelu Zacisze’ Sybil zgrabnie rozprawia się parasolką z irlandzkim przedsiębiorcą budowlanym, tym, który nieopatrznie dla siebie mówi: Well, to be perfectly honest, Mrs. Fawlty, I like a woman with sperrit.
Obsługa dworca autobusowego musiała być, tak jak ów O’Reilly, mocno niespełna rozumu, wierząc, że Frau Norweskoleśna będzie czekać kolejne pięć(set) godzin, aż znajdzie się dla niej miejsce w następnym, tranzytowym autobusie do Bazylegokonga.
- Powinni się cieszyć, że nie znam angielskiego. – powiedziała Frau Norweskoleśna składając swoją parasolkę, otrzepując ręce i odbierając bilety na najwcześniejszy z możliwych autobusów.
Być może nawet specjalnie podstawiony.
Powinni.
(...)
Dla niektórych cywilizacji jest już za późno. Stoją na urwisku i gibią się jak leming.
Żaden Jamie Oliver ich nie uratuje.
- Sama zrobiłam spód do pizzy. – pochwaliła się Była i nie omieszkała przyłożyć mi na talerz.
Głucho zadźwięczało.
- Z czego? – zapytałam, choć wyobraźnia podpowiadała: z gipsu, mówię ci, z gipsu wylepiła.
- Z margaryny, proszku do pieczenia, mleka i mąki...
Drożdżom pękło serce.
Pikanterii dodaje fakt, że rodzice Byłej prowadzą lokal gastronomiczny.
Pizzerię? (!)
(...)
Dziś Norweskoleśni są w Londynie.
Lepiej, aby komunikacja działała tam bez zarzutu.
183.
[3 Sep 2009]
(...)
Ze zmęczenia zasypiam nawet w biegu.
(...)
184.
[5 Sep 2009]
(...)
Drożdżowa pielgrzymka.
185.
[6 Sep 2009]
(...)
Nic mi się w Dublinie nie podobało.
Możliwe, że to przez paczkę paracetamolu, którą przepuściłam wczoraj przez trzewia. Była teutońska i mogła zawierać sporą dawkę skarg i zażaleń instant.
Może winić należy irlandzki klimat?
Nadrzeczną wilgoć?
Nadmiar autobusów?
Obłąkaną sygnalizację świetlną?
Idiotyczny szpikulec wbity w sam środek miasta?
Architektoniczną samowolkę o takiej skali, że przez porównanie nawet Bazylekongo wydaje się (miejscami) przyzwoite?
Miasto kompletnie bez pomysłu na siebie.
No, bo czy pomysłem na siebie można nazwać taśmowy kombinat produkowanych w Chinach zielonych leprechaunów?
(...)
Goście wyjechali.
Za oknem jesień.
Pora hibernować.
186.
[7 Sep 2009]
(...)
W kontekście: a co ty tutaj robisz, ty, ty obcokrajowa kaczko?
- To w Polsce nie ma już pracy dla Polaków, czy jak?
- Nie, to tutaj nie ma inteligentnych ludzi.
Błyskotliwie jak nigdy.
Nie na schodach, nie za drzwiami, nie po tygodniu, nie do pamiętnika.
Prosto w twarz.
Zasuszę sobię tę ripostę w zielniku ripost.
(...)
Z zielnika ripost.
- Czemu masz oparzoną stopę, kaczko?
- Bo smażyłam kotlety!
Naprawdę.
(...)
Oto dom znów pusty (do listopada), a my wracamy do rutyn, rytuałów i regularnego zażywania witamin.
Dosyć ekscesów.
Norweskoleśni przemknęli przez horyzont jak kometa. Zajął się nimi ich syn pierw(Y)rodny, któremu z tej okazji Sekta Czerwonej Nakrętki pozwoliła pobrać dwa dni urlopu.
Nic, zdaje się, tak ich nie ucieszyło, jak to, że po wykwintnej i wyrafinowanej, urodzinowej kolacji (na miarę raczych szyjek, kawiorów i świeżych trufli), następnego dnia podaliśmy sznycle, pomfryty anglais rozmiarów ociosanych z grubsza kartofli, a do tego absolutne minimum sałat.
Czar prostej, teutońskiej kuchni.
Tradycyjnie, były z tej komety odłamki, był gwiezdny w oku pył.
Nie wiem, czy mają rację mówiąc w konwencji greckiego chóru, że jestem niecierpliwa, i że nie umiem czekać.
Może gdyby tak mi powiedział Dalaj Lama, a nie kobieta z parasolką, która ...
Mam do wyboru na złość wszystkim odmrozić sobie uszy, albo też i uparcie obstawać przy swoim (a nadal głęboko wierzę, że mam rację).
W obu przypadkach głupio.
W tym drugim, dodatkowo, nie mam już siły, gdyż mówię, a i tak nikt mnie nie słucha.
Przy swoich rodzicach nawet Norweski głuchnie.
(...)
W nocy z poniedziałku na wtorek obudzili nas (jakoż i prawdopodobnie całą dzielnicę) karkogłowi, schabowi, słowiańscy sąsiedzi.
Znani (w Norweskim wokabularzyku) jako The Rodaks.
Aura o trzeciej w nocy nie sprzyjała grillowaniu, ani suszeniu ortalionowych dresów, ani topieniu Marzanny, ani topieniu emigracyjnych smutków na łonie natury, ani szukaniu kwiecia paproci, ani nawet pieśni biesiadnej, po cóż więc, po cóż na Morfeusza i innych świętych snu patronów, rozdzierać stereofonicznie mordę stojąc w gaciach od pidżamy w ogródku?
Nie wiem, po co?
Bo dresy były wilgotne? A szalik się zmechacił?
Nim odsiałam wulgaryzmy zapodział mi się kontekst.
Kontekst nie miał żadnych szans.
Dużo w tym monodramie było o szmatach, ale nie przypuszczam, że chodziło o renegocjację panelu obowiązków zawodowych.
Stawiam raczej na złamane serce.
(...)
Tort z maku niebiańskiego i czekolady białej, jako pierwszy tort okolicznościowy, wystawiony na widok publiczny i skonsumowany przez tłum, uznać należy za wyjątkowo udany.
(Choć i owszem, nadal mam problemy z równomierną dystrybucją kremów.)
Jednak – tu nie mam złudzeń – bardziej udany byłby gotowy, ciastczany spód (Aldi), wysypany owocami z puszki (Aldi), zalany pomarańczową galaretką (Aldi), z zawijasem dezodorantowej bitej śmietany (Aldi).
Taki Norweski smak dzieciństwa, jak kacze mleko z tubki, z proszku oranżada i z woreczka napój.
(...)
Z zielnika ripost Norweskiego.
Zorganizowałam Drużynie Pierścienia i zajęcia plastyczne, i czas na cichą lekturę w poszukiwaniu inspiracji.
(Już ja ich rozwinę! Jak wstążkę rumuńska gimnastyczka.)
- Myślisz, że to wystarczy, Norweski?
- Żeby cię przestać lubić?
(...)
Przeczytałam Atonement.
Zakalec.
Literacka zgaga.
187.
[8 Sep 2009]
(...)
Mimo, że się zaklinałam, że nigdy, przenigdy, nie dam się wkręcić w miejscową manufakturę, w taśmową produkcję zdarzeń charytatywnych, że nie będę zwisać z budynków, ani przebierać się za rzodkiewkę, ani chodzić na rękach, ani skakać z mostów oplątana liną, ani jeść kornwalijskich pierogów na czas...
Mimo to – miękka jak żelatynowy żelek, zhydrolizowana jak zakwaszony agar, płynna jak galaretka z kiwi – uległam.
I z trwogą wyglądam soboty.
Drużyna składa się z Rywalizantów i Abnegantów.
Rywalizanci (w tym Norweski, matka Byłej i narzeczony Bieżącej) zamierzają iść, aż pięty im się spopielą. Abneganci (w tym ja, Była i Bieżąca) planują regularne postoje, wdychanie jodu i lunch w najbardziej historycznym pubie w okolicy klifu (zupełnie nie po drodze).
(Narzeczony Byłej – gdyż cała ta awantura oprócz studni dla Afryki ma drugie dno, mianowicie przedstawić narzeczonego Rodzicom (przy gościach może nie rozszarpią) – jeszcze się nie określił w sprawie preferencji. W sumie, może nawet nie dożyć tego określania, więc właściwie jego zdanie się nie liczy.)
Drużynowo udało nam się zebrać fundusze na trzy promujące higienę przedstawienia kukiełkowe dla Nepalu, opcjonalnie dwa komplety kluczy francuskich dla Namibii, opcjonalnie kilka worków kranów dla Nigerii.
Teraz niech Dorset się skurczy, aby te mile do przejścia stały się krótsze.
188.
[9 Sep 2009]
(...)
Czasem się lubię taką.
W audytorium, w wykrochmalonym fartuchu, ze wskaźnikiem w ręku, bez zająknięcia podającą dwudziestosylabowe słowa i skomplikowane medyczne terminy, na tle idealnie przyciętych slajdów, ze szklanką wody pod ręką i z przerwą na any questions?
Taką profesjonalną?
Czasem.
Ciężki, acz pełen satysfakcji dzień.
(...)
- A mapy i kompasy? – pytam Byłą.
Była patrzy z politowaniem.
- Idziemy wzdłuż morza. Nie potrzebujemy map i kompasów. Grunt, żeby morze nieustannie było po prawej.
Mądrala.
A co się stanie, gdy nakryje nas mgła?
(...)
Norweski przeszedł się po kolegach z pracy i doniósł fundusze na ręczną pompę w Bangladeszu.
(...)
W kontaktach z miejscową służbą zdrowia unieśliśmy się na kolejny poziom.
Teraz pisujemy do siebie listy.
Podpisano: Doktor Jowialny MA MD FRCP
Podpisano: Kaczka
Podpisano: Doktor Jowialny MA MD FRCP
Podpisano: Kaczka
Jest z tego, proszę mi wierzyć, kawał niezłej literatury faktu.
A i Królewska Poczta ma co roznosić.
189.
[10 Sep 2009]
(...)
Resident Evil.
Poziom trzeci.
Królestwo dyfterytu, mroczne księstwo zapalenia opon mózgowych, kolonie cholery, zespołu hemolityczno-mocznicowego i prowincje wywracających trzewia sraczek wszelkiej proweniencji.
Klaustrofobicznie nie lubię, gdy zatrzaskują się za mną podwójne drzwi i zostaję z nimi sama, oko w oko, z przypiętym do ramienia czujnikiem ruchu.
(Na wypadek, gdyby wyszły z cieplarek i przywiązały mnie do nogi od stołu?)
Za zamkniętymi tropikalnie drzwiami jest gorąco, luksy światła prosektoryjnie blade, a w uszach nieznośny, monotonny szum filtrów.
Podobno mam żyły pełne przeciwciał, podobno gęsta we mnie płynie przeciwciałowa zupa, podobno strumień rwący, podobno wodogrzmoty, podobno.
Tak stoi na urzędowym papierze.
Acz jakoś nie jestem przekonana.
Im bardziej staram się być ostrożna, tym zwykle gorzej mi to wychodzi.
(...)
Ruszamy na Dorset.
190-192.
[11-13 Sep 2009]
(...)
Dorset to Ameryka Wielkiej Brytanii.
Wszystko tam mają największe.
Największą naturalną zatokę, największe jurajskie trylobity, największe muzeum czołgów i największe pająki w wannach.
Spacer był bułką bez masła.
Bez masła, za to z miodem.
Pogoda jak miód, krajobrazy jak miód.
Skórę na szyjach mamy w kolorze spadziowego miodu.
(...)
Za sceną działy się różne rzeczy.
W piatek nieletni brat Byłej złamał nogę, czym pokrzyżował Matce Byłej skrupulatnie rozpisane – kto śpi, z kim i u kogo.
Nastąpiło przetasowanie pokojów gościnnych.
Dzięki złamanej nodze przypadło nam ekskluzywne łóżko o połaci kliku arów, z ekskluzywną pościelą i z miętowym dropsem na poduszce.
(Jak to czasem poręcznie być małżeństwem.)
Potem okazało się, że Ojczym Byłej, król sieci ryb i frytek (piątkowa kolacja – pyszności!), całym sercem popiera miejscową partię z gatunku Anglia dla Anglików.
Sporo mieliśmy z tego uciechy.
Szczególnie, iż dopiero pod koniec wizyty, gdy z zemsty wypiliśmy mu całą zawartość piwnej piwnicy, wyznałam, że jestem Słowianką.
Cudaczny akcent ma jednak swoje zalety.
(Mimo, że po Norweskim słychać pochodzenie na kilometr, ma on tę przewagę, że Teutonów jakoś nikt nie rusza, najbardziej nawet zawzięci nacjonaliści, a Słowianom zawsze wiatr w oczy.)
Była nie zdobyła się na wyznanie, co łączy ją z Pediatrą.
Po raz kolejny sprawdziło się – chcesz dotrzeć do źródła czyichś kompleksów, wdaj się w pogawędkę z rodzicami.
Ojczym – typ komandosa-foki, Matka – licz kalorie, jedz warzywa i owoce, a do tego jakby połknęła klauna: oh, she is SO funny, isn’t he funny, it was SO funny, how funny is it?
Na okrągło.
(Powieka mi od tego zaczęła latać. How FUNNY?)
Przez dwadzieścia lat Była mieszkała z nimi.
Oboje – Matka i Ojczym - przekonani, że to z winy biologicznego ojca, którego widywała raz w roku, Była ma tak niskie poczucie wartości.
Miałam ochotę ich zdzielić.
Walić przez łby, czym popadnie.
Co, do cholery, zrobiliście, aby ją przekonać, że tak nie jest?
Może trzeba ją było czasem przytulić?
I niby dlaczego związała się z waszym rówieśnikiem?
Jeno ręce załamać.
Żeby to były pojedyncze przypadki, a tu gdzie nie spojrzę, gdzie nie splunę, tam połamane przez rodziców życiorysy.
Nie ma granic ludzka bezmyślność.
[Na zdjęciu numer 20. dwugłowa krowa.]
(...)
Była nadesłała aktualizację.
Ojczym zaprosił Pediatrę na ryby.
Norweski wydaje się być szczerze zaskoczony faktem, że pominięto nas w zaproszeniu.
193.
[14 Sep 2009]
(...)
Z bólem serca zaakceptowaliś-MY, iż nawet czterdziestoletni narzeczony dwudziestoletniej córki, który okrutnie mlaszcze jedząc i wiąże sobie pod brodą papierowe serwetki, jest bardziej pożądanym gościem niż my.
Jak mi cholernie przykro (!)
(W zaistniałych okolicznościach, choć Norweskiemu nadal to w głowie się nie mieści, upieram się, że nawet Kuba Rozpruwacz byłby milej widziany na tamtejszych salonach.)
Nie lubię Pediatry, Pediatra podpadł próbując okadzać mnie wychowawczym smrodkiem, lubię Byłą.
Chyba nawet bardziej, odkąd poznałam jej rodzinę.
(...)
Rozliczny i przekrojowy mamy tu dziś asortyment trosk.
194.
[15 Sep 2009]
(...)
Wielkie rzeczy działy się wczoraj.
Norweski głosował.
- Nie powiem ci na kogo, bo zaraz wszystkim wygadasz.
Tak mi powiedział.
(Na NPD głosuje, że się tak ukrywa?)
- Wszystkim, czyli detalicznie komu?
- Yyyyyyyyyyyy... Bieżącej?
Co sugerowałoby, że Bieżąca, produkt miejscowego systemu szkolnictwa, miałaby się niby orientować w niuansach teutońskiego ustroju politycznego?
Paradne.
Dzieci tu nie wiedzą, jak ogórek wygląda, a miałyby od niego odróżnić Angelę Merkel?
Na nogi sobie przyłóż kataplazm, Norweski, gdyż na głowę stanowczo za późno.
Nieskrywanej radości dostarczyła mi lista potencjalnych kandydatów.
Z Adolfem.
Z NPD.
I jak tu nie wierzyć, że imię predystynuje losy człowieka?
(...)
Dziś odgrzewałam swoje kluski w kolejce między plackiem z nerek na ciepło, a słodkim, czekoladowym tortem z buraków na zimno.
Tort z buraków rewelacja.
(...)
Wisienką (burakiem?) na torcie moich zawodowych dokonań, premią dla człowieka z dyplomem i tytułem, są eksperymenty na ekskrementach.
Ludzkich.
Nie żadnych tam mysich, czy owczych bobkach.
Te są prawdopodobnie dla amatorów.
Ciężko pracuję na opinię człowieka, który się kupom nie kłaniał.
Broń Boże, nie narzekam i choć daleko mi jeszcze do koprofila, to profesjonalnie potrafię zdystansować się do aparycji przedmiotu badań.
I gdy tak dłubię sobie patyczkiem, nachodzą mnie liczne filozoficzne przemyślenia na temat palety tekstur, odcieni, konsystencji i stopnia fosylizacji dostarczanych prób.
W tym jedna towarzyszy mi natrętna myśl przewodnia.
Ludzie! Ludzie!
Żujcie!
To nie boli.
Szczególnie kukurydzę.
I orzechy.
I szpinak.
I plastikowe paciorki.
I metalowe śrubki (!)
195.
[16 Sep 2009]
(...)
Jak nie urok, to sraczka.
W równych, niekończących się rzędach plastikowych słoiczków.
(...)
Po niewypale z Prawdziwym Teutońskim Lekarzem, do akcji wkroczyła Norweskoleśna Ciotka i zorganizowała Prawdziwego Lekarza oraz Wybitnego Specjalistę z okolic Luksemburga.
(Przy takim geograficznym rozmachu wkrótce po witaminy przyjdzie nam jeździć do Patagonii.)
Nie bez znaczenia, że Prawdziwy Lekarz oraz Wybitny Specjalista jest jej podwładnym.
Wysłałam stosowny list na stosowny adres, wielokrotnie upewniając się, czy aby znowu nie urażam teutońskich uczuć nieprzemyślanym wyborem narzecza (!), i sugerując Prawdziwemu oraz Wybitnemu, że chętnie porozmawiam w każdy piątek, z wyjątkiem najbliższego. Gdyż w najbliższy idę. Do Dorset.
Odpowiedzi nie otrzymałam, co w sumie spływa po mnie, jak po kaczce.
Zakładam, że Prawdziwy Lekarz oraz Wybitny Specjalista mógł przyjąć sugestię do wiadomości, acz niekoniecznie mieć czas na potwierdzanie dat i terminów.
Zadzwoni – dobrze, nie zadzwoni – jeszcze lepiej.
Mam po dziurki w nosie ponownego dzielenia się z kimkolwiek zawiłościami swoich wnętrzności.
(Zdaje się, że jednak na złość wszystkim postanowiłam odmrozić sobie uszy.)
W Norweskoleśnych natomiast złe wstąpiło.
Od tygodnia.
Nieustannie dzwonią, żeby zapytać, czy już doszło do werbalnego kontaktu?
Nawet Ciotka wydzwania, choć mogłaby przecież zawezwać Prawdziwego Lekarza przez interkom?
Wyłączyłam telefon.
Poszłam spać.
Wstałam pokryta szronem.
Zapomniałam zamknąć okno.
W Reszcie Świata też tak zimno?
[18 Sep 2009]
197.
(...)
Dzień 196. wyparował, gdyż był dniem intelektualnego kwizu.
Tegoż cyklicznego.
Tegoż w klubie konserwatystów.
Mocno tym razem umoczyliśmy, mimo kilku przebłysków geniuszu (Kto wie, kto wie, czego stolicą jest Vaduz? Nikt? A taki Norweski wiedział.).
Tak sobie tłumaczymy klęskę i porażkę, że wśród odpowiedzi na wiele tutejszych pytań, trzeba się po prostu urodzić.
A i nawet to, nie zawsze jest gwarancją sukcesu.
Nie przestaje nas przy tym zadziwiać, że ta dzisiejsza młodzież nie ma pojęcia, ani przy czym manipulował Nobel, ani jaki jest tytuł najbardziej poczytnej książki Darwina, ani czego stolicą jest Sofia, ani jaka jest największa wyspa na świecie, ani co stoi za Einsteinowskim ce do kwadratu.
A wszyscy oni z dyplomami.
Trochę smutne, prawda?
Otóż i efekt wybierania sobie wygodnych przedmiotów (nie patrzcie tak na mnie, w życiu nie miałem lekcji historii), matur z tekstyliów i licencjatów z homeopatii.
Na pocieszenie, trafiła nam się w loterii butelka przywoitego likieru.
Na przygnębienie – padło na nas.
Organizowanie świątecznego kwizu.
Wydarzenia sezonu.
Już. Zaraz. Teraz. Za chwilę.
Aaaaaaaaaaaaaaaa...
W sklepach pojawiły się już świąteczne mince pies.
Ludzie zbierają depozyty na Christmas party.
(...)
Tego nie siałam.
Samo takie piękne wyrosło.
Nie wiem, kto zacz.
Trzymam w lodówce i czekam na dalszy rozwój wydarzeń.
(...)
Zautomatyzowana mikrobiologia.
Kombinat wylęgania.
Komputer, kody paskowe, taśma.
Na taśmie wolno suną szalki Petriego.
Przy taśmie technik macha ezą. Kiedyś zastąpi go mechaniczne, zrobotyzowane ramię.
Posiane na podłoża, odłożone na taśmę bakterie odjeżdżają w siną dal ku stosownym cieplarkom.
Komputer pstryknie im zdjęcia (say cheeeeeeese, bakcylu!) dokładnie za osiemnaście godzin.
Nawet w porze, gdy wszyscy mikrobiolodzy śpią snem sprawiedliwego.
To już się dzieje.
Widziałam na własne oczy.
(...)
Prawdziwy Lekarz oraz Wybitny Specjalista zadzwonił.
Poradził kupić sobie termometr.
198.
[19 Sep 2009]
(...)
Moja fryzjerka, w grupie dwudziestu innych fryzjerek, charytatywnie wspina się na Snowdon.
Charytatywność nie zna tu granic.
Ani w pionie, ani w poziomie (morza).
No i ... mamy już prawie komplet na przedświąteczne terminy.
To uległam psychozie i się zapisałam.
(...)
Dziś nigdzie nie idziemy.
Trudno uwierzyć (!).
199.
[20 Sep 2009]
(...)
Człowiek w kolejce w Primarku kupował polietylenową wiewiórkę, która miotała biodrami w takt elektronicznej wersji Jingle Bells.
Z Lidla przynieśliśmy paczkę Spekulatiusów.
Sąsiedzi opletli dom świątecznymi światełkami.
Mogą wystąpić przerwy w dostawie słów, gdyż Norweski odkrył facebook i aktywnie reaktywuje narzeczone z podstawówki.
Jedną mamy tu nawet na zapleczu.
W Dublinie.
D., z zawodu Hiszpan, obiecał być punktualnie o ósmej.
Dopiero, caRRRRamba, dziewiąta.
(...)
Kupiłam termometr.
Natychmiast się zepsuł.
(...)
Nowa kategoria.
Magnesem na lodówce.
200.
[21 Sep 2009]
(...)
Dwieście dni na Wyspie.
Norweski czeka na list gratulacyjny od Królowej.
(...)
Sądny dzień.
Najpierw zza autobusu wyszła dama, w którą wjechał rower.
Na rowerze siedział idiota bez kasku.
Niemożliwością było damę wyminąć, lub liczyć na błyskawiczny unik, ze względu na sferykalne gabaryty damy.
Larum. Policja. Pogotowie.
Do pracy poczłapałam na piechotę, nie mając (jakże słusznie!) żadnej nadziei, że autobus odjedzie z tak dobrze zapowiadającej się sensacji (nie odjechał!).
W pracy nastąpiło zaciemnienie.
Tak oryginalne, że nie objęło jedynie wu-ce i stołówki.
Zatrważające, jak niewiele można zrobić, gdy zabraknie kilowatów.
Zakręcić pentylion probówek?
Zetrzeć kurz z monitora?
(...)
Norweski podłączył bezprzewodowy internet.
Dlaczego zatem, drogi pamiętniczku, ilość przewodów, o które się potykam, pozostaje constans?
201.
[22 Sep 2009]
(...)
O szóstej rano jest ciemno.
Zapala się lampy i świece.
Do porannej kawy i poranego o bogowie, gdzie moje skarpety*.
* tu wstaw cokolwiek
Aż się prosi o nostalgię ta smętna za oknem ciemna, posępna okoliczność.
Otworzyłam po latach kapsułę czasu.
Z czeluści szuflady wyjęłam jabłkoda (rocznik 2004 lub 2005).
Czego tam nie ma w tym jabłkodzie!
(Przede wszystkim muzycznego gustu.)
Jest za to dużo wzruszeń.
Dokładnie, sześcset czterdzieści pięć.
Siedzę na ławce, autobus nie przyjeżdża, liście jesienne nie spadają, bo drzewa dawno wycięte, jabłkod zapodaje kolejne kawałki w mocno delirycznej kolejności.
Erykah, Timbuktu, Evanescence, Tanita, Ewa Demarczyk, a ja jestem proszę pana na zakręcie....
- Skąd ja jestem? – myślę. – Skąd? – bo z tej muzyki mi nie wynika.
Ani stąd, ani stamtąd.
Ani nawet znikąd.
Porządny kawał jesiennej nostalgii o smaku placka ze śliwkami.
202.
[23 Sep 2009]
(...)
Niespodziewane uznanie dla zespołu.
Za rozmiar wzdłuż i wszerz ukończonej (dobre sobie!) pracy.
Mentalny puchar, wstążka championa i best in show.
Kiedyś w skrupułach i pąsach analizowałabym sylaba po sylabie i szukała drugiego dna (wszak może to aluzja, że za mało, że nie tak, że winno się więcej?) .
Dziś biorę jak leci.
203.
[24 Sep 2009]
(...)
- Jak to luty? – o ósmej rano pochylona nad moją żyłą flebotomistka zaczęła węszyć kant stulecia. – Doktor wyraźnie napisał, że lipiec.
- A jakie jest prawdopodobieństwo, że przy tym był? – wycedziłam przez zęby.
Poszło o datę urodzin.
Czy ja powinnam ufać lekarzowi, który nie dostrzega na wydruku różnicy między dwójką a siódemką?
Na szczęście nie jest dentystą.
(...)
- Kazanie to polskie słowo, kaczko, prawda? – zapytał Norweski, domorosły badacz dialektów, guseł, zabaw i pieśni ludów słowiańskich, wstępując w progi swego domostwa.
Ochoczo potwierdziłam.
- ... gdyż człowiek, który siedział koło mnie w pociągu powtarzał je na okrągło w słuchawkę...
- Podróżowałeś z księdzem???
- Raczej z antytezą księdza.
Po wielu godzinach dogłębnej analizy fonetycznej, Norweski jest gotów przyznać, że antyteza darła się w słuchawkę słowami:
KASA? NIE?
(...)
Tego też nie siałam.
Samo wyrosło.
204.
[24 Sep 2009]
(...)
Ciastka o aparycji choinek.
Plastikowe ostrokrzewy.
Zestawy do produkcji bożonarodzeniowych kartek.
Uformował się komitet w sprawie świątecznego przyjęcia.
Pora szukać kostiumu śnieżynki na grudniowy kwiz.
Jak... szukam odpowiedniego słowa... świątecznie (!)
(...)
Dziś The World’s Biggest Coffee Morning.
Charytatywny.
Charytatywnie skonsumowałam ciastko.
Ciastko składało się wyłącznie z karbohydratów.
Charytatywne kulki tłuszczu dziarsko maszerują ku moim biodrom.
(...)
Zespół.
Zespół pracuje mi tak, jakby chciał własnymi rękami w pięć dni stworzyć ziemię i okoliczne planety.
Dwa razy.
Dziwne, że to ja jestem z tego powodu okrutnie zmęczona.
205.
[26 Sep 2009]
(...)
Ponieważ codziennie wstaję o świcie, wstałam i dziś, lekceważąc wszelkie przywileje wynikające z soboty.
Skoro wstałam, a nikt inny się nie garnął do wstawania, wzułam buty i poszłam oglądać wielką wyprzedaż.
Bazylekongo to nie Nowy Jork.
Wielka wyprzedaż dotyczyła jednego sklepu.
Liczyłam na potłuczone szyby, rozdeptane ekspedientki, chrzęst miażdżonych wieszaków i rozdzierane w rękach ubrania.
Bazylekongo to nie Nowy Jork.
Personel drzemał oparty o wieszaki, a na plecach miał wypisane: Przeżyliśmy wyprzedaż.
(Bez problemów, jak sądzę.)
Wokół nieliczne umęczone matki z rześkimi i wyspanymi niemowlętami.
Kasjerka zaprogramowana była na akord, tak pospiesznie upychała moje zakupy w torbę (nawet nie w torby), choć nikt za mną nie stał w tej kolejce.
Nie omieszkałam nadmienić.
206-210.
[27-30 Sep 2009] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ :: www.cybercandy.co.uk
(...)
Wysiadłam z pociągu, było ciemno, moja wina.
(Zapatrzyłam się w Jamesa Bonda i mocno spostponowałam tę podróż.)
Wysiadłam z pociągu, było ciemno, moja wina, dworzec miał pięć tysięcy otworów wyjściowych i od razu mi się przypomniało, czemu nie cierpię tego miasta.
Kto im tam układał te ulice?
Według jakiego klucza?
Kontrwywiadu?
I dlaczego każdy z pytanych o drogę albo (a) był z Bristolu, albo (b) wyglądał, jakby chciał mi wyrwać torebkę, albo (c) próbował mi sprzedawać Big Issue?
Miasto poddane kompletnej starbakizacji.
Miasto aluminiowe.
Miasto złote.
Miasto – raj dla malkontenta.
Co się przywozi w prezencie z takiego miasta?
Miasta, które marketingowo jest kopią wszystkich tutejszych miast?
Lukrecjowe mentosy?
Maślano-orzechowe m&msy?
Budyniowe pianki?
[Wielka Draka w Chińskiej Dzielnicy. Etniczna moda weselna.]
Zdało się na nic, kasjerka była w transie, jak wiewiórka robiąca zapasy na zimę stulecia.
Jedyny prawdziwie wyprzedażowy akcent to dwie damy na kolanach segregujące w kącie zdobycze upchane w plastikowe worki (rozdawali przy wejściu, odmówiłam).
Jedyny zabawny akcent – wszystkie sofy w dziale wystrój wnętrz zajęte przez drzemiących mężów.
Jeśli wyprzedaż to jednak w Nowym Jorku.
(...)
W zasięgu brak zasięgu.
Zaraz wracam.
211.
[1 Oct 2009]
(...)
Było o alfabecie żółtaczek (E!).
O zwłokach identyfikowanych przy pomocy wirusów.
O tym dlaczego warto prasować swoje imponderabilia.
O rzeżączce, dyfterycie i gruźlicy.
O bakteryjnej terapii przeciwnowotworowej (William Coley 1862-1936) i o tym, że to z nadużywania antybiotyków, nasz układ immunologiczny przestaje walczyć z komórkami-degeneratami.
Było o probiotykach w płynie (nie warto) i o jedzeniu czosnku (warto).
O romantycznych nazwach grzybów pokroju Coniothyrium fuckelli albo Metschnikowia pulcherrima.
Fajnie było.
(...)
Wieści z farmy.
Norweski z kalkulatorem w ręku oblicza, ile karczochów przyjdzie mu posadzić dziś po północy, abyśmy w spokoju wyjechali na weekend.
(...)
Zadziwiające, że rzeczy wielkie spotykają nas, gdy najmniej się ich spodziewamy.
I że nie towarzyszy im ani meteoryt tunguski, ani rozstąpienie się Czerwonego Morza, ani deszcz żab, ani wstrzymany oddech planet.
212-215.
[2-5 Oct 2009]
(...)
Rok 1981.
Hiszpania ma egzotyczny smak białej czekolady i zapach piramid pomarańczy.
Jogurt z kawałkami bananów celebruję jak najwykwintniejszy deser.
Księgarnia
Każda książka w kolorowej, lśniącej okładce. Kto czytał Pszczółkę Maję wystaną za makulaturę i wydaną na gazecie, ten rozumie różnicę.
Ekspedientka w sklepie z butami nie spocznie nim nie znajdzie odpowiedniej pary dla wschodnioeuropejskiego kopciuszka, który chowa się za rodzicami.
Wychodząc, obrócę się w drzwiach, pstryk, mentalne zdjęcie, sterta butów sięgająca wysokiego krzesła, na którym mnie posadzono.
Do dziś, na tym w głowie zdjęciu, widać poszczególne pary.
W 1981 roku, w dużym mieście wojewódzkim, na pół roku przed stanem wojennym, nikt mi w tę białą czekoladę nie uwierzy.
(...)
Rok 2009
Madrileños.
Hiszpania - czerwona planeta - ma intensywny kolor rdzy.
Jest chropowata, liberalna, niechlujna, tradycyjna, intrygująca.
Nie wiem, czy można ją lubić, acz w rubryce – narodowość twojego następnego wcielenia – bez wahania zakreślam Półwysep Iberyjski.
(Ach, mieć włosy w kolorze smoły, głos chropowaty, ubierać się w Desigualu i nonszalanco przypalać papierosy!)
Tym razem Hiszpania, była jak kot, który do nóg się łasi.
(Rudy kot.)
Dwadzieścia cztery godziny niczym nie zakłóconej lekkości istnienia.
Kataplazm dla duszy.
Zaczęło się już w samolocie.
Personel pokładowy pstrykał licznikami tak, jakby to były kastaniety.
Wszelkie komunikaty były kwieciste, rozwlekłe i przewijało się w nich nieustannie El comandante.
El comandante to, El comandante tamto.
(życiorys Franco?)
El comandante nazywał się Manuel (!) i miał niekompletne dane.
Utrzymywał, na przykład, że temperatura w Madrycie nie przekracza osiemnastu stopni, a my wbrew jego termometrom natychmiast przykleiliśmy się do płyty lotniska.
Fatalna temperatura dla apetytu na churros. Z czekoladą.
Zamiast churros - cytrynowe sorbety.
Bocadillos wypchane surową szynką.
Bocadillos de jamón, czy jak utrzymywała pewna włoska wycieczka wiodąc lingwistyczną dysputę przed barem: Bocadillos DE ŻABON.
Tak została mi już na zawsze: bułka z żabonem.
A jak nie z żabonem, to z chorizo, a jak nie z chorizo, to z kalmarem, a jak nie z kalmarem, to z sardynką.
Oliwki. Tłuste jędrne oliwki z pestką.
Mixto con huevo.
Wina i tapasy.
Szynkowe nogi wędzące się w barowym dymie papierosowym.
Hotel, co nam się trafił, jak kurze ślepej, jak samorodek złoty, co niechcący wypadł z automatu z gumą do żucia.
I jakaż to koincydencja pokrętna, że w mieście pełnym po brzegi trzema milionami mieszkańców, wpadliśmy w bocznej ulicy na Norweskich kolegów z pracy.
(…)
Życie jak w Madrycie.
[Wyprasowane madrileñskie staruszki z nieznanych przyczyn maszerują zawsze trójkami.]
[Prawdopodobnie zaczęło się od jednej doniczki z pelargonią na balkonie.]
[Drzewo mózgowe.]
[Żółwie zażółwiają basen (dworzec Atocha).]
[U-żółw.]
[Szynki u szynkareczki.]
[Karmel.]
[Kaszanka.]
[Kot się aklimatyzuje.]
216.
[6 Oct 2009]
(...)
- Najważniejsze przecież, że je. – powiedziała Migdałowa, gdy zastygłam przed wywieszonym na lodówce żłobkowym jadłospisem osiemnastomiesięcznego dziecka.
Tost z frytkami.
Tost z pizzą.
Tost z fasolą.
Tost z makaronem z serem.
Ciasto z lukrem.
Kaserola z owcą.
Mus czekoladowy.
Dla jasności, małego Migdała nie trzeba karmić sondą żołądkową, gdyż zasysa wszystko.
Jak odkurzacz.
W tym najwyraźniej tosty ze smażonym kartoflem i pizzę z fasolą z puszki.
- Nie obchodzi mnie, co czytają. Grunt, żebym widziała z książką w ręku. – powiedziała podczas naszej jedynej, i zaprawdę powiadam, ostatniej wizyty Matka Byłej o edukacji literackiej swoich nieletnich dzieciątek.
Nie zdzierżyłam.
- Z Mein Kampf? – zapytałam uśmiechając się krzywo jasnością rozłupanego atomu uranu.
Norweski zmienił kolor.
Baba nie zrozumiała.
Ja też nie rozumiem.
Świata, ludzi, takich tam.
(...)
Na skutek jednej matki rodzącej wchodzimy tu z piskiem w zakręt przetasowań personalnych.
- Nie trafi ci się Panna X. – usłyszałam – bo jej się, nie daj Boże, tak u ciebie spodoba, że nie będzie chciała wrócić.
Albo to komplement, albo świadectwo nienagannego stanu psychicznego Panny X.
(...)
- ... pytał, czy jesteś Dunką?
- Z powodu akcentu?
- Nie, twoich okularów.
(...)
Rodzona Matka: Co ugotowałaś?
Ja: Kluski. A ty?
Rodzona Matka: Los twemu ojcu. Zgotowałam.
(Kurtynka.)
217.
[7 Oct 2009]
(...)
Gdzie, pytam, w jakim kontrakcie, jakim drobnym drukiem, na jakich kamiennych tablicach, na jakim pergaminie stoi, że mam utwierdzać swoich bliźnich w ich nadmuchiwanym poczuciu własnej wyjątkowości?
Z jakiej przyczyny mam niby chodzić na palcach wokół cudzego ego?
Trzyma mnie taki za guzik i opowiada, jaką on to karierę rozwinie, jak on to skrzydła rozłoży i na jakie szczyty się wespnie.
Gdyż ma rozmowę kwalifikacyjną we wtorek.
W kraju środkowoeuropejskim, którego językiem nie włada.
I coś bulgocze we mnie, bo chciałabym wyrwać mu z paluchów ten guzik i powiedzieć prawdę, odmalować mu pełen obraz jego zawodowych kompetencji, acz dobre maniery (dzięki, Rodzona Matko, doprawdy dzięki!) sprawiają, że stoję i potakuję uprzejmie.
W środę krzyczy więc do mnie z końca korytarza: miałem zbyt wysokie kwalifikacje do tej roboty.
(Panie Boże, Ty widzisz i go nawet w dupę nie kopniesz?)
Czy ja wyglądam na poczciwego idiotę?
Na małpę, która pożywia się kitem?
Na wioskowego głupka?
Kiedyś myślałam, że to margines.
Dziś uważam, że to epidemia.
Zamiast rzeczywistości szklane klosze, które ludzie wyklejają sobie pożyczonymi planami na jutro.
Jak się tak na nie napatrzą, to chyba, niezależnie od stopnia absurdu, zaczynają w nie wierzyć?
(...)
Jesień.
W obliczu zmian, zbilansowana dieta i regularnie zażywane witaminy.
Jedne z niewielu rzeczy, nad którymi mam kontrolę.
(...)
218.
[8 Oct 2009]
(...)
Oficjalnie zaczęłam nowy projekt.
Terra incognita.
Rozmach przytłaczający i nie do ogarnięcia.
Pierwszy audyt już w listopadzie.
Trwoży mnie mój własny spokój.
(...)
Norweski sam wygiął.
Jakiejś molekule z pewnością zabraknie srebrnych atomów na orbicie.
(...)
Z Madrytu, jako mentalny suwenir przywieźliśmy sobie następującą konkokcję: gotowane kartofle w plastrach, cebulę, rybę marki tuńczyk, karczochy, czerwoną paprykę, zielone strąki fasoli.
Wymieszane, schłodzone, polane tłustą oliwą, nałożone chochlą, jedzone widelcami z jednej miski, do wina, dymu z papierosów i północy za drzwiami.
W którymś z barów przy Calle Atocha.
(...)
219.
[9 Oct 2009]
(...)
Kartka na drzwiach w spożywczym.
Młodzieży do lat szesnastu nie sprzedajemy mąki, ani jajek.
Proof of ID required.
Che???
(...)
Łóżko.
Na autopilocie.
Koleiny w podłodze to ślady mojego nosa.
220.
[10 Oct 2009] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ :: http://www.longleat.co.uk/default.htm
(...)
Jak Hiacynta Bukiet z Richardem Bukietem, tak i my zwiedzamy ziemskie posiadłości hrabiów, lordów i murgrabiów.
Z obowiązkową przerwą na cream tea.
(http://en.wikipedia.org/wiki/Cream_tea)
Longleat.
Ten arcyksiąże trzyma w ogródku żyrafy, wielbłądy i nietoperze.
(Otóż, sensacja dnia, zdarzyło nam się podejrzeć sikającego nietoperza. O dziwo, do sikania nie zwisał on głową w dół, lecz pospiesznie podciągnął się na skrzydle, aby trafić w podglądających. W sumie, gdy tak głębiej pochylić się nad zagadnieniem, wyjątkowo logiczne.)
Arcyksiąże-ekscentryk ma posiadłość wypchaną wszystkim.
Targowisko ekscentrycznej próżności.
Srebra, złota, złom, pozłota.
I jak podają tabloidy, haremem sześćdziesięciu ośmiu narzeczonych.
Fascynujące.
A labirynt z krzaków zajął nam ponad trzy kwadranse.
[Za trzydzieści lat?]
221.
[11 Oct 2009]
(...)
Projekt jak projekt.
Toczy się własnym życiem bez mojej nadmiernej ingerencji.
Mini-reakcja łańcuchowa, której nie można zatrzymać.
Za to instrukcja obsługi!
Instrukcja obsługi projektu to jest dopiero coś.
Coś, co jak przypuszczam, optymistyczni kosmici, buzujący od międzyplanetarnych endorfin, zostawili budując piramidy w nadziei, że w try miga nadgonimy cywilizacyjnie.
Wydrukowane na różowym papierze (!).
Zonk!
Zonk, drodzy kosmici.
Spodziewacie się aktualizacji i modernizacji, a ja nie mam czego aktualizować i modernizować.
Żeby zaktualizować drewniany wychodek trzeba mieć drewniany wychodek.
(...)
Gdybyż tak spanie było dyscypliną olimpijską...
Ech.
222.
[12 Oct 2009]
(...)
Nie ma prawdopodobnie takiej rzeczy, w której posiadanie nie dałoby się wejść za mamonę – głowica jądrowa, złoty ząb Tutenhamona, Lenin z mauzoleum? - takoż i my znaleźliśmy wreszcie lekarza z dyplomem.
Nie fiksuje on na trzustkach, przebywa na tournée (prawie jak filipińscy uzdrowiciele), a do tego ma ściśle germański rodowód.
Wszelako, skoro o mamonie... cena tej jednorazowej konsultacji zdmuchnęła mnie z powierzchni ziemi. Jak fala uderzeniowa wybuchu jądrowego.
Pięć par butów by z tego było.
Tyle, że nie jestem w sytuacji, w której stać mnie (sic!) na negocjacje.
Lepiej, więc, żeby było warto.
I żeby chociaż kawę podali.
I żeby cię obesrało NHS-ie, który w opcji masz wyłącznie doktora Pończochę, albo poziom cukru we krwi.
A wszystko diagnozujesz na podstawie skanu pacjenta.
Skanu wzrokiem.
Na rzadko żeby cię obesrało.
Na rzadko, lepko i żółciuteńko.
(...)
A wściekła jestem dziś tak, że mogłabym krzesać iskry zębami.
223.
[13 Oct 2009]
(...)
W dobrym tonie jest podobno czytać Larssona.
W dobrym tonie, acz czy w dobrym smaku?
Wątpię.
Cóż, na Odyna, człowiek ten miał w głowie?
Z pewnością nie chciałabym się tam błąkać za dnia, a cóż dopiero po zmroku!
Wykreował ów Larsson heroinę z ekspandującym biustem, która, gdy nie sypia z nieletnimi, od niechcenia na serwetkach dowodzi twierdzenia Fermata.
(Larsson twierdził, że taką miał wizję Pippi Långstrump po dwudziestce.)
Wszak najbardzie mnie uradował, subtelny jak rotweiller, product placement.
(...) She bought two Karlanda sofas with sand-coloured upholstery, five Poäng armchairs, two round side tables of clear-lacquered birch, a Svansbo coffee table and several Lack occasional tables. From the storage department she ordered two Ivar combination storage units and two Bonde bookshelves, a T.V. stand and a Magiker unit with doors. She settled on a Pax Nexus three-door wardrobe and small Malm bureaus (...)
A wszystko to, jak dowiadujemy się z lektury, w Sztokholmie, w Ikei, przy Kungens Kurva.
Tylko maps.google brakuje.
Od wiersza mu płacili?
(...)
Dla rozrywki, jak przypuszczam, wyłącznie dla wyrafinowanej rozrywki, posiadam kilkaset probówek, których mieszkańców wydłubano z ran, ropni, czyraków i wrzodów.
Probówki te dwukrotnie obleciały ziemię (kurierowi skleiły się kartki globusa) i najprawdopodobniej podczas tej podróży wytrzęsło z nich wszystkie plazmidy.
Mam więc komplet kilkuset probówek, pełnych bezużytecznych bakterii, które sikają ze strachu na widok zwykłej penicyliny. Mam też niezachwianą wiarę w to, że przy tysięcznym pasażu z macierzystej probówki znajdzie się tam choć jeden na penicylinę odporny skurczysyn.
Przede mną dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć pasaży razy kilkaset.
224.
[14 Oct 2009]
(...)
Po godzinach dorabiam sobie jako Robin w Kapturze.
Obrońca uciśnionych.
Widać sprzyja mi sąsiedztwo lasu Sherwood.
Albo to z tych suchych krakersów, z których ostatnio składa się moja dieta.
Tak, pewnie przez te krakersy emanuję empatią ku prześladowanym lub opcjonalnie, unoszę się apokaliptycznym gniewem nad prześladowcami.
Jeźdźcy apokalipsy to przy mnie gromada bezzębnych staruszków na kucykach.
Macham sobie przez to wrogów na prawo i lewo, i kątem świadomości rejestruję, że ewolucyjnie działanie jest to ze wszech miar naganne.
Ten sam instynkt przetrwania reprezentować musiał ten z jaskiniowców, który wyszedł na mamuta uzbrojony w tutkę i pestki wiśni.
Nic wszelako nie poradzę.
Nagle narodził się we mnie wojownik.
I gdy lafirynda w koafiurę szarpana powstaje na zebraniu i publicznie rozdziera winną Bogu ducha Jadźkę na strzępy, to tak być nie może. (Nawet jeśli Jadźka mogłaby częściej sprzątać swoją lodówkę. A mogłaby.)
Gdyż widziałam lafiryndy w życiu różne, ale taką, której by tak się ego rozdęło, bo dostała komplet kluczy do zapyziałej i zapleśniałej lodówki, widzę pierwszy raz.
- Whooah – mówię – wyhamuj, gdyż Jadźka ma zdaje się szefa bezpośredniego, który zleca Jadźce i siedzi tam w kącie i nawet kłykciną nie ruszy, aby po stronie Jadźki stanąć.
(Jedno zdanie, dwóch wrogów. To dopiero oszczędność, prawdziwy recykling słowa.)
No, bo co kurcze.
A jak trzeba będzie to i związki zawodowe założę.
A i przez morze się rzucę.
225.
[15 Oct 2009]
(...)
Nie zatapia nas cofka, ani nie zasypuje śnieżyca.
Fakt, jest przenikliwie zimno, ale jak donosi Radio Wolna Europa, Ojczyzna ma zdecydowanie gorzej.
Czas organizować zrzuty?
(Getry? Konserwy? Witaminy? Gumowe pontony?)
Mimochodem rozniosło się, że jestem w posiadaniu magicznego lekarstwa na afty.
(Słowiański żel stomatologiczny. Bez recepty w twojej aptece.)
Roznieśli uzdrowieni i teraz ciągną tłumy.
Czuję się jak znachor.
(Jak im się, do kaduka, ten kolonializm udało bez żelu stomatologicznego...?)
I patrz, jakie zaufanie (lub w chronicznym cierpieniu desperacja), że wyduszają sobie z tubki opisanej słowiańską czcionką.
Jadźka wstąpiła na oficjalną ścieżkę wojenną, a z nią i my wszyscy.
(Stanę po twojej stronie nawet jeśli nie masz racji. – zadeklarował Norweski, ale nie wiem, czy to do końca przemyślał.)
Kościuszko byłby ze mnie dumny.
I Redut z Orduty.
226.
[16 Oct 2009]
(...)
Jak by to powiedzieć.
Stosunki z Działem Lodówek mocno nam się ochłodziły (sic!).
Fascynujące, jak niektórym ludziom przydają w ich własnych oczach wartości, rzeczy tak nieważne, jak pęczek kluczy do kłódki, lista obecności, lub bloczek przepustek.
Mój Szef Bezpośredni przezornie zachorował.
(...)
Na matrycy geny Marcelego Szpaka.
Otwarty dziób i pełne zadziwienie okolicznościami.
Czemuż, dalibóg, ktoś spodziewa się ode mnie srebrnego pucharu, i podrzucania czapki na cześć, i słów współczucia dla wysiłku, i przy tym jeszcze ekspresji moich osobistych wyrzutów sumienia, z takiej przyczyny, że ktoś w najostatniejszej z możliwych chwili zrobił coś, co z premedytacją przekładał od stycznia i przez co musiał akurat dzisiaj zostać po godzinach?
(...)
Kuchenna metafizyka.
227.
[17 Oct 2009]
(...)
Zima idzie.
Z jakiej innej przyczyny zjadłabym wczoraj puszkę sardynek owiniętą w pizzę margharitę?
(Pewna odmiana po suchych krakersach.)
Z jakiego powodu fantazjowałabym o zagryzaniu ryby i frytek, najbardziej czekoladowym z czekoladowych produktów Williama Curley’a (10 Paved Court, Richmond)?
Ryba była tłusta, rozsiedliśmy się nad nią w parku na ławce i w oka mgnieniu zrobiło się jak w Ptakach Hitchcocka.
Albatrosy nad Tamizą?
Lekka przesada.
Richmond to niemiecka kolonia.
Piwne ogródki, grzane wino, teutońskie matki pchają wózki.
Jak na Prenzlauer Berg.
Teutońska lekarka ciepła jak drożdżowa bułeczka.
Próbowaliśmy spacerować, ale rzece się przelało.
Przystanęliśmy na cream tea ze słodką bułką.
(Fantazjowałam o wędzonym łososiu.)
Zima.
Zima idzie.
228.
[18 Oct 2009]
(...)
Heroina Larssona, postrzelona w czaszkę i inne części ciała, odkopała się jedną ręką z grobu, wyeliminowała dwóch przeciwników, w tym, takiego, który wcale nie czuł bólu, po czym, w oczekiwaniu na pomoc efektownie padła na sofę.
Na ostatniej stronie dzwonią po pogotowie.
Ma ta historia trzeci tom, lecz niech inni sobie czytają.
(…)
Też z Larssona.
His name is probably Zala. I’ve never been able to pin down who he is, but I think he’s a Pole (…)
Albo Polaroid (!).
229-230.
[19-20 Oct 2009]
(...)
Niech nam ktoś nakręci metabolizm.
Niech przyspieszą zahibernowane czynności życiowe.
Z zimna żywimy się papryczkami chilli.
(W menu curry ostre jak żyletki i czosnkowe naany prosto z piekarnika.)
Zimno to uczucie nad wyraz subiektywne.
Dziś widziałam damę w puchowej kurtce i sandałach z rzemyków.
Wzutych na bose, sine stopy.
Nie pomaga, że cały poranek spędziłam uwikłana w wymienianie niekonstruktywnych opinii na temat uszczelki, podczas, gdy to uszczelka powinna być wymieniona.
Miesiąc temu.
Nie pomaga, gdy człowiek udowadnia brak logiki w działaniu, a dzień później każą mu robić to samo, w ten sam sposób, i logiki od tego wcale nie przybyło.
I kto wykupił wszystkie kartki leaving to have a baby???
Nie, wszystkich nie wykupił, zostawił te popstrzone złotym brokatem, wymalowane w puchate niebiesko-różowe misie i udekorowane wierszem częstochowskim.
Podpiszemy się Matce Ciężarnej na laboratoryjnej bibule.
231.
[21 Oct 2009]
(...)
… Superintendent Tallis was not born by natural means. I fancy that he was issued like a military regulation. …
(E. Marston Murder on the Brighton Express)
(...)
Myślę, że zapadłam w śpiączkę.
232.
[22 Oct 2009]
(...)
Dni turlają się jak dynie.
- Naprawdę mało masz zmartwień z własnym projektem, kaczko? Musisz martwić się o cudze?
Chyba rzeczywiście nie muszę.
Świeży imbir, ziarna musztardy i wędzone plastry łupacza.
Lakonicznie.
W słowach, czynach i w diecie.
(...)
Frau Norweskoleśna napisała list z zażaleniem w sprawie spóźnionego autobusu.
National Express oddał jej pieniądze za podróż.
Nic w tym nie byłoby dziwnego, gdyby nie to, że list był po teutońsku.
Myślę, że swoją lokalną pisemną wojnę z przystankiem autobusowym też zacznę tłumaczyć na teutoński.
233.
[23 Oct 2009]
(...)
Na studiach, które, jak wynika ze świeżej porcji życiorysów leżących na moim biurku (zastępstwo za Matkę Rodzącą), ja sama pobierałam we wczesnym czwartorzędzie, miałam kolegę.
Kolega ów w pracowni chemicznej zlewał wszystko, co mu w ręce wpadło.
Byle do jednego garnka.
Pod koniec semestru asystentka miała nerwowe tiki.
Zjawisko zlewania wszystkiego w jeden garnek przypomniało mi się wczoraj, gdy zakład produkcyjny z księżyca, ten który od pół roku zarzucał mi, że moje chrupki dla bakterii są niejadalne, wyznał nagle, że zlewał wszystkie składniki chrupek w jeden garnek.
Bo tak było łatwiej.
Składniki chrupek zlane w jeden garnek produkują jedną, kamienną chrupkę-niełupkę.
Produkt przyszłości (!).
Materiał na schrony przeciwatomowe, promy kosmiczne i protezy zębowe.
Też mam z tego komplet tików.
(...)
Dziś w zestawie NHS ofiarował mi pomiar ciśnienia, masy ciała i Jowialnego, który trzepotał rękami czyniąc okrutny przeciąg, aby ocenić zasięg mojego pola widzenia.
(Brakowało, aby zaczął gdakać.)
Bardzo precyzyjna technika.
Następna wizyta za cztery miesiące.
(...)
Kuchenna metafizyka.
234-235.
[24-25 Oct 2009]
(...)
Źle znoszę miejscowe ciemności.
Niczego dobrego nie zwiastują.
Śniegu z nich i tak nie będzie.
(...)
Za przyczyną Ikei, prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się jak wygląda downtown w Southampton.
(Ekstrapolując wrażenia z Birmingham, niewielka to strata. )
(...)
- Będę głosował na nacjonalistów, dude. – mówi wyświechtany człowiek, respondent z ulicy. – Ale nie jestem rasistą, bo mój szwagier jest z Karaibów.
Logiczne, prawda?
236.
[26 Oct 2009]
(...)
Innym symptomem tej jesieni jest moja demencja.
Wnętrze głowy mam wyklejone żółtymi karteczkami.
Problem w tym, że odkładam głowę i zapominam gdzie.
Dziś o poranku próbowałam włożyć ręce w rękawy kurtki.
Rękawów nie było, reszty kurtki też.
- Gdzież do diaska...
Ciągle w pralce.
Czekając na wirowanie.
Od wczesnej niedzieli.
237.
[27 Oct 2009]
(...)
Bulgoce we mnie.
Człowiek, który normalnie zostaje w domu, bo go strzyka w kręgosłupie, bo ma katar, bo się w palec skaleczył, nie widzi nic niestosownego w przychodzeniu do pracy ze świńską grypą.
Z rozmaitych rzeczy, których nie mam życzenia zakontraktować w tym terminie, na czubku listy jest właśnie grypa.
Obojętnie jaka.
Od trzody chlewnej, od szczerbaków, od drobiu, bądź od karaluchów.
Jedna z dam w pracy uznała, że poddaję się zbiorowej histerii.
Gdybym była wredna (czytaj: gdybym miała refleks inny niż schodkowy), przypomniałabym jej własną reakcję na pęczek martwych listerii podstawionych pod jej ciężarny brzuch.
(...)
O leniwa i gnuśna wyobraźnio, która idąc ze mną do teutońskiego dentysty wyprodukowałaś stereotypowy obraz dwumetrowego aryjczyka o włosach blond jak łan dedeerowskiej pszenicy i oczach jak błękit pruski.
Nie przypuszczałaś, że otworzy nam Chińczyk, prawda?
Guten Tag, Frau Kaczko... która stoisz tam w drzwiach z otwartym dziobem.
Tym, którzy jeszcze pamiętaja z prehistorycznej fabuły Zespołową Chinkę, powiem w te słowa – wróciły najbardziej wyrafinowane wspomnienia.
Doktor Chińczyk mówił po angielsku tak jak ja po teutońsku (porozumienie osiągnęliśmy dopiero przy górnych szóstkach), nieprzerwanie emitował uśmiech, popierał Unię Europejską, drwił z tubylców i nieustannie mnie przepraszał.
Nawet za te zwały nazębnego kamienia, które wyprodukowałam sobie na własną rękę.
Jeśli teraz znajdę stomatologa Inuitę, nie będzie już chyba takiej ludzkiej rasy, która nie dłubałaby mi w zębach.
(Moje wypełnienia to historia prawie tak wymowna jak stemple w paszporcie.)
Gdyby facebook wypuścił Dentistville, zdobyłabym niebieską wstążeczkę.
238.
[28-29 Oct 2009]
(...)
Wieprzowa grypa, ta z telewizji i pierwszych stron gazet, nas zdziesiątkowała.
(Skala zjawiska nie dziwi, NHS zakłada a priori, że wszystko, nawet zapalenie wyrostka Migdałowej, jest grypą wieprzową.)
Kurs, który prowadzimy składa się głównie z nieobecnych prelegentów i obecnej (w nadmiarze) publiki.
Kwadrans przemówienia przerabiałam w ostatniej chwili na trzy kwadranse.
Słychać było, jak niebezpiecznie trzeszczą, wydłużane do granic (nie)możliwości, odstępy między zdaniami.
Dziś – wisienka na torcie - pięć minut przed występem jedna z prelegentek zemdlała z gorączki.
Wczoraj, ach gdybyż nam jeszcze było mało, podejmowaliśmy słowiańskim jadłem, drużynę pierścienia.
Do świąt może po nich pozmywamy.
Miast zmywać, zamknęłam się w wannie piany.
Marzył nam się spokojny weekend, lecz oto przed chwilą nadeszła wiadomość:
Zaraz wsiadamy do samolotu.
Przecież mówiły, że przyjadą.
Latem (!).
Ach, jakie to hiszpańskie! Ta ostentacyjna pogarda dla kalendarzy i zegarów.
Śpią u D.
Niech D. się martwi.
(...)
Wyrosłam z malowania trawy na zielono i zadawania spontaniczych pytań zapisanych na kartce.
239.
[30 Oct 2009]
(...)
Właśnie wychodziłam z pracy prosto w weekend, gdy przyszedł list.
List żądał odpowiedzi na pentylion archiwalnych pytań.
Już, teraz, natychmiast, bo ostateczny termin upływa w poniedziałek.
Nie jakiś tam zwykły termin, lecz termin wieńczący dwanaście długich miesięcy.
Z czego wniosek, że autor listu przez rok nie zrobił nic i właśnie dzisiaj sobie przypomniał.
Che?
Zabulgotałam i dałam temu wyraz na piśmie.
Zapadła cisza.
...
...
...
Wreszcie komputer wypluł odpowiedź.
Termin, drodzy Państwo, tak naprawdę upływa w styczniu, ale autor nie chciał dokładać wam stresów tuż przed Bożym Narodzeniem.
Co innego tuż przed Halloween?
Brakuje mi fałd w mózgu, aby tę odpowiedź przełożyć na ludzki.
240-242
[31 Oct-1 Nov 2009]
(...)
Najpierw pociąg zderzył się nam z bażantem (słowo!) i zatrzymał nas w szczerym polu.
Potem rozbiegły się po mieście Katalonki.
(Zakupy przy Oxford Street, partycypacja w sztandarowych musicalach i obieganie muzeów.)
I weź tu człowieku, zagoń je w jedno miejsce, jak jaki pasterski owczarek.
Jednym miejscem był szwedzki bar na Eastendzie.
(http://www.fikalondon.com/)
Małe porcje, duże ceny, acz nawet w Bullerbyn porcji proporcje względem korony są zwykle korzystniejsze.
Jeden sok z żurawin, czekoladowa kladkakka i salami z renifera, Szwecji nie uczyni.
Zabrakło klimatu.
Więcej już tam nie wrócimy.
Przywiozły Katalonki swoje tembry głosu w papierosowym dymie wędzone, szorstkie przyjemnie spółgłoski, śmiech naturalny wypełniający po brzegi każdą przestrzeń.
Przywiozły styl z BaRRRhelony i dość tu rzadkie, nazywanie rzeczy po imieniu.
Niepoprawne i niedyplomatyczne.
Londyn nocą i przy wiosennej pogodzie, gdy ciemność okryje śmieci i pokruszone fasady, bywa nawet ładny.
Do domu wróciliśmy ostatnim pociągiem.
Katalonki zwiedzały miasto do rana.
243-244.
[2-3 Nov 2009]
(...)
Krępująco dużo czasu spędzam ostatnio w objęciach NHS.
Z wyraźną szkodą dla mojego zdrowia.
Psychicznego.
Dziś, dla przykładu, NHS uznał, że mój słowiański rodowód w pełni predystynuje mnie ku roznoszeniu po świecie talasemii (che???) i natychmiast zaordynował w tym kierunku odpowiednie testy.
Odetchnęłam z ulgą, gdyż jak powszechnie wiadomo, wydolność moich krwinek od tygodni spędzała mi sen z powiek (!).
I gdy tak czekałam i czekałam, aż znajdą wreszcie kompetentnego człowieka ze strzykawką, przeczytałam następującą ulotkę rozrzuconą po recepcji w rozlicznych kopiach:
(…) We have recently noticed an increasing number of patients coming to the doctor with dental problem. Unfortunately, this takes up valuable appointments and patients with medical problems are not able to be seen. If you think you have a dental problem you should always attempt to see a dentist first.
I tłuściutkim drukiem: DOCTORS HAVE NO TRAINING IN DENTAL PROBLEMS.
F-A-T-A-L-N-I-E o was świadczy, Norweski, że przegraliście z nimi tę wojnę.
(...)
Zima mnie rozmemłała.
Nurzam się w pianie wanny i chodzę spać o dwudziestej.
245.
[4 Nov 2009]
(...)
Rozłożyli polietylenową choinkę w centrum handlowym.
Odkurzaczem nastroszyli igliwie.
Wypuścili zezowate renifery.
I malują śnieg.
Jeszcze tylko sosnowe odświeżacze powietrza w hurcie.
Merry Christmas.
246-247.
[5-6 Nov 2009]
(...)
Z zaistniałych okoliczności somatycznych wynika, że mogę wykonywać wyłącznie jedną czynność dziennie.
Albo pisanie, albo gotowanie.
Dziś padło na mizerię.
Umysłową mizerię.
(...)
Na zniechęcenie, nieoczekiwanie i niespodziewanie, dostałam w prezencie ekspektatywę urodzinowych lodów i ciastek u Giolittich.
Ot, tak.
Czasem łatwiej odpowiadać, czemu lubię swoją pracę.
Czasem zupełnie trudno.
Jednak plus jest nadal dodatni.
(...)
Tymczasem w pocie czoła i przy jękach albiońskiej gramatyki układamy tendencyjne pytania do świątecznego kwizu.
Kategoria kulinarna.
Kategoria świąteczna.
Plączą się tam pierogi, sauerkrauty, barszcze i teutońskie placki z marcepanu.
Zwyciężymy ich widelcem.
248.
[7 Nov 2009]
(...)
- No i po co ty tam chodzisz? – mówi Norweski, a w myślach, jestem przekonana, że dodaje: Kupiłabyś sobie koloryzujący szampon w Lidlu i dwa razy w roku pozwoliła za pięć funtów skrócić włosy mojej fryzjerce.
Dosyć logiczne (i jakie ekonomiczne).
I czemuż, ja tam chodzę, do tego fryzjera, gdzie od ósmej rano, każą ci wybierać między wytrawnym winem a pasteryzowanym mlekiem?
Gdzie feudalne panują stosunki.
Najpierw kroczy stylistka (broń Bóg, nie fryzjerka!), a za nią cała świta, dziewczyna z paletą farb, dziewczyna z szamponem i odżywką, dziewczyna ze szczotką, a pochód zamyka chłopiec z miotłą.
Jest osobna dziewczyna do zawiązania ci ceraty pod szyją, i jeszcze inna, która wie gdzie leżą ręczniki.
Każde z nich chce natychmiast wiedzieć, jakie masz plany na najbliższe godziny i każdego z nich to tak samo nic a nic nie obchodzi.
Mógłbyś człowieku rzec: Wielki pożar Londynu, zamach na Gordona Browna, samobójstwo, seryjne morderstwo, napad na bank.
Odpowiedź zawsze będzie taka sama: how lovely!
A pytanie padnie tylekroć ile cię w ciągu tych dwóch godzin zobaczą.
I gdy już cię przemalują, ostrzygą, zakręcą na fotelu, zlecą się wszystkie stylistki i styliści i jak grecki chór powiedzą: How lovely! You look gorgeous! choćbyś i na głowie miał zielony kołtun.
Taki Mediolan w lokalnej za oknem scenografii.
Zupełnie nie na miejscu.
I być może właśnie dlatego tam chodzę.
(...)
Dostałam list od dziecka.
Wzruszyłam się zabawną, dziecięcą historią, zasępiłam nad formą.
Czy tak się już świat zmienił, że rodzice nie siadają z dziećmi do pisania? Nie pomagają z ortografią? Nie interesują się stylem? Nie tłumaczą zasad? Czy zupełnie już upadł koncept pisania na brudno? Czy wszystko polewa się teraz białym korektorem?
Nie nadążam.
249.
[8 Nov 2009]
(...)
Pyknął rok temu blogu.
[Szampan, bliny z kawiorem, jaja Faberge na twardo, papierowe czapeczki, konfetti i hymn narodowy w wykonaniu Edyty Górniak*]
Jak przyjemnie jest mieć swoje miejsce w sieci, gdzie można uprawiać swoje manie.
Grafo-MANIE.
W towarzystwie czytelników-koneserów.
[ukłon!]
* na jawie: kanapki z pasztetem podlaskim i kawa zbożowa
250-251.
[9-10 Nov 2009]
Niekontrolowana fuzja dni, które metafizyczny KaOwiec zaplanował tak, jakby były przepisane przez kalkę.
Skrupulatnie zeń wykreślono wszystko, co choć trochę mogłoby indukować afekty, emocje i uniesienia.
Czemu nie dla mnie natknąć się w delikatesach na Hugh Granta? Czemu skąpi mi się wygranej w lotto? Czemu do drzwi nie zastuka śpiewający telegram? Czemu nawet sąsiad nie przyjdzie z jakąś urazą?
Czemu?
Ano temu, że nawet jeśli przyjdzie to nie otworzę.
Nie otworzę, bo śpię.
Jestem ofiarą jesiennej śpiączki. Ofiarą jesiennych trypanosom (cykl życiowy pasożytów nieznany), tych, co żerują na zwięzłych i logicznych myślach, błyskotliwych ripostach, motywacjach i ochotach.
Świat dzieje się obok. Ja dzieję się obok świata.
Faktycznie wcale się nie dzieję.
Nic się nie dzieje.
Gdybyż tak, mówi podświadamość, gdy akurat nie śpi, ach gdybyż tak spać godzin dwadzieścia i cztery?
(...)
Czemu ludzie wolą raczej pół swego życia w popiół obrócić niż ze sobą porozmawiać?
(...)
Starter for 10 (2006), reżyseria Tom Vaughan «««!
(...)
Gordon Brown machnął odręczny list z kondolencjami i popełnił w zależności od źródła od trzech (Brown) do dwudziestu pięciu (The Sun) błędów ortograficznych.
Telewizor pokazał kawałek tego listu.
Znaczy z Gordonem też mamunia nie odrabiała lekcji.
252.
[11 Nov 2009]
Może dzieje się tak dlatego, że lepszy Bóg przeciwnikom kule nosi? Może dlatego, że na front wysyła się, jak zwykle, dzieci? Może dlatego, że naprawdę brakuje im tych helikopterów, tak jak naszej armii kleju do butów?
Niezależnie od przyczyny, mamy tutaj prawdziwy medialny festiwal śmierci, El Día de los Muertos, kumulację zgonów, prawdziwą orgię umierania za ojczyznę.
A wszystko to w cenie abonamentu publicznej telewizji.
W ostatnim tygodniu padali jak muchy.
Transportują tych umarłych partiami, wycierają o nich flagi i słowa, wiozą karawanami przez wsie i miasta, matki wyją i rzucają się na trumny, tłum ma swoje błyskotliwe sekundy przed kamerami (yyyyy... tacy młodzi, panie, tacy młodzi.)
Jak wygodnie, że tak hurtem zginęli akurat przed jedenastym.
Jak praktycznie się to wkomponowało w klimat ramówki pośród wdów i sierot (jak dorosnę to będę zabijał tak jak tatuś).
Szkoda tylko, że wymarli już wszyscy kombatanci pierwszej wojny i nie ma kogo z cewnikiem, kroplówką i respiratorem pchać z wieńcem pod pomnik.
253-254.
[12-13 Nov 2009]
(...)
- To jest Wyspa, a nie Europa. – powiedział w telewizorze jeden z takich, który głosował na nacjonalistów. Mózg nie skażony ani jedną złożoną myślą.
Święte słowa.
To nie Europa.
(...)
Rodzić odeszła wczoraj Matka Rodząca.
Wyposażona na tę okoliczność w rozliczne dary.
Bieżąca, anioł, dokonała zakupów.
Acz, gdy delikatnie sugerowałam, nie kupuj takich niebiesko-różowych mdłych w misie, nie przewidziałam, że mdłe misie są także w kolorze beż.
Gusta moje nie są gustami tej Wyspy (o czym świadczy zbiorowe omdlewające och! na widok misia z zezem), czyli w ostatecznym rozrachunku, wychodzi, że słusznie, że kupiła te wyłupiaste i beżowe.
(...)
Przyleciała N. z Wielkiego Jabłka.
Taka siurpryza.
W popłochu organizujemy polskie tapas.
(...)
Nie nadążam z otwieraniem listów od NHS.
255.
[14 Nov 2009]
(...)
Norweski, który wrócił wczoraj do domu na biedronkę, nie był szczególnie przydatny, by o świcie zmagać się z pryzmą jabłek na szarlotkę.
Ani z burakami na barszcz.
Ani z grzybem na krokiety.
Goście, łamiąc wszelkie śródziemnomorskie stereotypy, przyjechali kaRRRamba! wcześniej. Szczęśliwie zanim wybrali miejsce parkingowe, szarlotka się dopiekła, a barszcz zabulgotał.
(Duch Ćwierczakiewiczowej nie ginie na obczyźnie.)
N. przywiozła w darze jedno pudełko z Blahnikami [mryg], a pobrała w ofierze drugie.
Mamy międzykontynentalne stopy.
Gdyby nie ten barter stąpałybyśmy w swoich strefach czasowych jak te rusałki.
Boso.
Oprócz obuwia N. przywiozła soczyste plotki z życia drożdży w Wielkim Jabłku.
Nic chyba nie przebije szefa, który uciekł od żony z technikiem laboratoryjnym.
(...)
- Jak to możliwe, że na was wypadło układać pytania o nasze świąteczne tradycje? – zapytała pewna Jejmość. Z tembru głosu wynikało, że martwiła się raczej o świętość i własność tradycji, nie zaś oto, że mnie lub Norweskiemu mogłaby z nadmiaru zajęcia rozpęknąć się od tego głowa.
- Bez obaw, ze względu na bogactwo miejscowych tradycji, poradziliśmy sobie z tematem w godzinę.
[mryg]
256-257.
[15-16 Nov 2009]
(...)
Co jest, do diaska, z tą słowiańską manierą tykania, która objawia się na obczyźnie, gdy tylko spotyka się dwóch rodaków.
Twój rachunek, co dla ciebie, zaraz ci zapakuję.
Jakaś plemienna wspólnota, piastowskie braterstwo, pakt krwi i słowiańskich chromosomów?
Nienawidzę zakupów w polskim sklepie, tej spoufalonej, maglowej atmosfery zaścianka.
Żadna maślanka nie jest tego warta.
- Nie wydaje ci się – powiedział Norweski w niedzielę, gdy już gulnął sobie maślanki – że twoi współobywatele tworzą tu, pardon moje porównanie, getto?
Bardzo mi się wydaje.
A nade wszystko nie mogę się nadziwić, że właścicielom sklepu nie zależy na dochodach.
Gdyby bowiem im zależało, zatrudniliby baby, które mówią w obcych językach.
Choć trochę.
(Za każdym razem, gdy kupujemy maślankę, błąka się bowiem wśród półek jakiś miejscowy, który chciałby, a to śliwek w czekoladzie, a to wafli, a to soku z jabłka.
Baby nie mając pojęcia, o co chodzi pokazują półki po lewej i prawej stronie.
Gestem o niesłychanym rozmachu.
Taaaaaaaaaaaki asortyment (!)
Miejscowy wychodzi z pustą torbą.
Jakby mi nie tykali, to może bym i przetłumaczyła, a tak stoję w kolejce, promiennie się uśmiecham, a Norweski mierzy mi tętno.)
Znaczy właściciele dystrybuują towar wyłącznie dla czerwono-białej idei.
(...)
Utonęłam w Skrablach.
Do tej pory zmiotłam z powierzchni planszy kilka różowych staruszek i małym palcem pokonałam damę, która wystartowała z sześćdziesięciosześciopunktową przewagą.
Piłuję paznokcie i od niechcenia składam czterdziestoliterowe słowa.
Phi.
258.
[17 Nov 2009]
(...)
Norweski gotował.
Do chilli con carne zabrakło carne, gdyż carne nieco poszarzało od wylegiwania się w lodówce.
Zjedliśmy chilli sin.
Norweski je osypał garam masalą i 5 Chinese spices.
A F. nadal wierzy, że na Wigilię jej tu podamy idealnie geometryczne pierniki i fuagra z karpich wątróbek.
(...)
Wczoraj zostałam rozmazana po planszy, czterysta do dwustu, w wyniku czego siedziałam w kącie, ssałam łapę i przypaliłam sos z tomatów.
(...)
Wczoraj dokończyłam powieść z kolekcji Bästa svenska kriminalroman (Åsa Larsson). Autorka nie mogła się zdecydować, czy pisze podręcznik o roli wilków w ekosystemach leśnych, poradnik z zakresu księgowości, czy może historię księdza-lesbijki o usteczkach jak borówka brusznica (cytat).
Dość powiedzieć, że do kolejnych eksperymentów ze szwedzką prozą jestem wystarczająco zniechęcona.
(...)
Dzisiaj zostałam tak po trzykroć rozsmarowana ludzką głupotą wynikającą z wiary we własne ponadprzeciętne znaczenie dla dziejów świata, że miałam do wyboru, albo uderzyć w bek, albo szturmować z ogrodowym krasnalem pod pachą (Fawlty Towers), albo usiąść w kącie, ssać łapę i znowu coś przypalić.
Zabrałam się za gulasz.
Z gulaszu wyszedł bigos (kwestia zachwianych proporcji sauerkrautu).
Bigos zjemy z ryżem.
(A F. nadal wierzy.)
(...)
Toczę tu różne smrodliwe sprawy jak żuk gnojarz. Pytanie, co należy zrobić z kulką nawozu, której już nie da się dalej pchać. Porzucić, czy rozgrzebać?
259.
[18 Nov 2009]
(...)
Wiśnią na torcie wszystkich tortowych wiśni był list Niemieckiego Szefa.
Sprawa nadal obraca się wokół manuskryptu, któren miał być opublikowany w żurnalu o pięciocyfrowym faktorze, lecz odpadł stamtąd jeszcze przed recenzjami.
Odpadł, choć do manuskryptu Niemiecki Szef zatrudnił profesjonalnego edytora. Edytor pracował przez trzy miesiące, po czym oddał dzieło pełne dodatkowych błędów stylistycznych, literówek i opatrzone konstruktywnym komentarzem: artykuł powinien zawierać wstęp, rozwinięcie i zakończenia.
(Mam przeczucie, że wysiłek edytorowi opłaciły fundusze unijne.)
Na tym etapie wszyscy trwali na posterunku, że to świetna proza. Wszyscy z wyjątkiem Redakcji żurnala o pięciocyfrowym faktorze.
Ten sam artykuł próbowano upchnąć w piśmie o dwucyfrowym faktorze.
- Świetna proza. – nadal mówili, tyle, że Redakcja się nie poznała.
Wysłali do jednocyfrowego.
Odpadło przed recenzjami, gdyż jak zauważył skrupulatny redaktor, dane były opublikowane już wcześniej.
Morale w drużynie ustało i słodko było słuchać, gdy ci sami, którzy jeszcze miesiąc temu gotowi byli umrzeć za manuskrypt jak poseł Rokita za Niceę, twierdzili, że nic dziwnego, że odrzucili, bo to straszliwy gniot.
I tu nagle odezwał się Niemiecki Szef w tonie lekkiej paniki w literach, bo E. is approaching the end of her thesis and in this country this means to put together a couple of publications. One option for us would be to use the dataset in a different context (…)
Tak, myślę sobie jedząc popcorn w pierwszym rzędzie, w innym kontekście, opublikowane wcześniej dane.
To dopiero piękny recycling nauki.
E. ma termin na marzec.
Opublikuje cokolwiek, jeśli założy własne wydawnictwo.
(...)
Wiśnią na torcie wszystkich tortowych wiśni udekorowanych wiśniami jest pewien człowiek, który czasem dzwoni i nigdy nic dobrego z tego nie wynika.
Człowiek ten jest wyznawcą Litery Prawa, Przepisu i Regulaminu.
Jeśli Prawo zakazałoby mu oddychać, zaprzestałby.
Jeśli sam ustanowiłby prawo zakazujące oddychania, zaprzestałby.
Problem w tym, że ja lubię oddychać.
Dzwoni więc człowiek ów, przewraca strony moich raportów i mówi: napisałaś, że ziemia się kręci, czy masz na to dowody?
- Cytuję za Kopernikiem. – powiadam i nerwowo kartkuję O obrotach ciał niebieskich...
Słychać jak człowiek w słuchawce zatęża się jak żelatyna.
Już mnie przyłapał na karygodnym zaniedbaniu.
- Cytujesz? A gdzie zeznania tego Kopernika w trzech egzemplarzach z jego własnoręcznym podpisem poświadczonym przez dwunastu bezstronnych świadków?
- Kopernik nie żyje. – odpowiadam bliska nerwowego załamania.
Ze słuchawki promienieje blaskiem.
- W takim razie musisz sama wykonać serię eksperymentów potwierdzających tę hipotezę. – triumfuje człowiek w słuchawce. – Bez załącznika nie podpiszę.
Raczej ekshumuję Kopernika.
(...)
Gdy słyszę ‘czy mogłabym/mógłbym z tobą, kaczko, porozmawiać na osobności?’ to możliwości, jak nauczyło mnie życie, są dwie, albo rozmówca postanowił pisać doktorat, albo będzie płakał.
Gdy zatem dziś Bieżąca zaczęła płakać, przyznaję, w duchu nawet się ucieszyłam, gdyż odejścia z pracy Bieżącej mogłabym logistycznie nie przeżyć.
Radość była to przedwczesna, gdyż Bieżąca uderzyła w nutę: czy będziesz mnie nadal kochać, nawet wtedy, gdy do zespołu dołączy kolejna osoba?
Za tą kolejną, konkretną osobą kryje się najwyraźniej jakaś nieznana, obszerna afera towarzyska, i pluję sobie w brodę, gdyż tu byłoby jak znalazł być na bieżąco z wiadomościami.
A tak siedzę, podaję chusteczki i tłumaczę, że akhem... jestem stała w uczuciach.
Mam też okrutny dylemat kogo nająć w takim razie do tej roboty?
Cóż mi bowiem po następnym idealnym pracowniku, który obróci w popiół całą grupę.
Z drugiej strony, na Trygława, nie będą mi przecież dyktować łzami, kogo mam zatrudnić.
Idę sobie strzelić w kolano.
260.
[19 Nov 2009]
(...)
Kolega z ławki podzielił się wczoraj wiadomością, iż jego córka-trzynastolatka wybrała oficjalnie drogę swej zawodowej kariery.
Trzynastoletnia dama o złotych włosach i anielskim uśmiechu postanowiła zostać... rzeźnikiem.
Parsknęłam śmiechem, myśląc, że to dykteryjka, z cyklu tych, które po latach opowiada się podczas rodzinnych zjazdów... a za młodu kaczka chciała pracować w hucie szkła.
Bynajmniej.
Rodzina ma już w planach przeprowadzkę do okolicznego miasta, gdzie podobno paleta rzeźni jest większa.
Kolega z ławki autentycznie się cieszy (może przez wizję darmowej karkówki, może dlatego, że nie będzie musiał zapożyczyć się na czesne, może dlatego, że to przecież świetny zawód, kaczko) i szczerze go podziwiam za ten bezrefleksyjny (?) entuzjazm.
Zasępiłam się.
Patrzcie, nie mam dzieci, mam już za to wobec nich aspiracje.
Nie zaciagną się do Bundeswehry, nie pójdą na żadną wojnę i nie będą ogłuszać krów ani kroić steków w mięsnym.
Po moim trupie.
Fatalnie, prawda?
- Co byś powiedział Norweski, gdyby twoja córka chciała zostać rzeźnikiem?
- Yyyy... powiedziałbym, a matka ci pozwoliła?
Rodzina Montessorich (!).
(...)
W odpowiedzi na mój list, nadeszła oferta z Chin.
- Mamy do wyboru dwie molekuły, którą natychmiast wysłać i ile ton?
Żadna z tych molekuł nie jest ni w ząb podobna do tej, której potrzebuję, niezależnie od której strony przykładać do siebie wzory strukturalne, ale podoba mi się podejście do klienta.
Nie mamy koniaku, ale sprzedamy ci koninę.
Z rabatem.
Pod warunkiem, że kupisz dwie tony.
(...)
Wszyscy (z wyjątkiem mnie) wiedzą już wszystko, karmią mnie aluzjami, zawieszonym teatralnie głosem i wizją apokaliptycznej katastrofy, w domyśle, jeśli zatrudniony zostanie Iksiński.
Nikt z wyjątkiem mnie nie wie, że drugi kandydat właśnie się wycofał, i do wyboru został mi tylko Iksiński.
Miałam pomysł, żeby ich zebrać i nakazać, żeby wreszcie z siebie wykrztusili, o co w tym wszystkim chodzi, albo zamilkli na zawsze.
Teraz to już nieistotne.
Teraz pytam, strzelić sobie w stopę, czy w drugie kolano?
(...)
NHS się obraził i przemówił, że lokalne produkcje filmowe typu z rodzaju Ostry Dyżur, wprowadzają pacjentów w błąd i stawiają NHS w złym świetle.
Ubawiliśmy się po pachy.
261.
[20 Nov 2009]
(...)
Jak to przyodziać w słowa?
Jest Iksiński radykalnym ambicjonistą, a jego ambicja jest karmiona jakąś sterydową odżywką.
Przyjęłam Iksińskiego i zjadłam rękę do łokcia myśląc, jak ja teraz pójdę i powiem o tym delikatnie Bieżącej i ile pudełek chusteczek/prozacu winnam zabrać ze sobą?
A Bieżąca na to z uśmiechem na ustach:
- Spoko.
No żesz, mać.
262.
[21 Nov 2009]
(...)
Znaleźliśmy na półce w sklepie piklowane włoskie orzechy.
Różne już zapiklowane w słoikach wegetalia i animalia na tej Wyspie widzieliśmy, ale orzechy po raz pierwszy.
Od południa składamy z podzespołów Raised Chicken Pie.
Jakaś kolejna miejscowa sztandarowa konkocja.
Gęsi smalec, wieprzowina i te orzechy, o których Norweski mówi, że na pewno zielone, a jak zielone, to trujące.
Samo zdrowie.
(...)
Dwanaście godzin później.
263.
[21 Nov 2009]
(...)
Wczoraj przygarnęliśmy słonia (Richarda) i mógł to być znak z wysokości, gdyż o czwartej rano obudził nas taki rumor deszczu i takie świetlne iluminacje, że jak nic wstawaj, wzuwaj gacie i buduj arkę.
(Raczej z gotowych prefabrykatów niż rąbiac drwa i heblując deski).
Dobrze, że mieszkamy na mansardzie.
No, to siedzimy tak od rana w domu, gramy w pchełki, Norweski wydłubuje piklowane orzechy z placka i zdrapuje ziemne z kurczęciny, a za oknem podnosi się poziom wody.
Potrzebujemy drugiego słonia i gumowej łódki.
264.
Nov 2009]
(...)
Gwoli ścisłości.
... Norweski wydłubuje orzechy i odkłada poza horyzont talerza.
- Znakomite przepisy! - mówi – Ale te orzeszki i orzechy zupełnie zbyteczne.
I tak z wyrafinowanych protein w orzeszkach zostały proteiny.
- Cóż zatem chciałbyś na Wilię Narodzenia Pańskiego? – pytam.
- Tradycyjnie. Ziemniaczaną sałatkę z wurstem. I szarlotkę!
To się nie napracujemy.
(...)
Jaka to okrutna drwina losu, że w dni wolne woda podchodzi pod dach, a w robocze - człowiek suchą stopą może - gdzie tam może, musi! - iść do pracy.
Było przygarnąć parkę słoni.
Bujalibyśmy się teraz na falach, gdzieś nad Araratem.
(...)
A ze słoniem było tak.
Trzeba było wybrać jakiegoś pluszowego pierdołę z chorobą Basedowa i głupim grymasem!
Łatwo powiedzieć!
Jakże młodej damie z charakterkiem podarować pluszowego pierdołę?
Wybraliśmy zwierzynę z charakterem.
Przyniesiemy do domu i z zamkniętymi oczami włożymy do paczki. Nie nadamy imienia. Nie opracujemy profilu psychologicznego.
Przynieśliśmy do domu, lecz nie mogliśmy znaleźć paczki odpowiednich rozmiarów.
Zanim znaleźliśmy paczkę, Juan Ricardo des Elefantes (dla znajomych Richard) miał już imię, charakter, rozpakował walizki i kończył zjadać swój bilet lotniczy do Szwecji.
W czwartek idziemy do sklepu z paczką i rolką taśmy klejącej.
Po najbardziej pierdołowatego z pluszowych pierdołów.
265.
[23 Nov 2009]
(...)
Mam jakiś problem z komunikowaniem się z ludzkością.
Zaczęło się od spraw wielkich i smutnych, a teraz to już idzie w zwykłą masówkę i drobnicę.
Proszę o koniak, dostaję koninę.
Proszę o żółte, w słoiku jest niebieskie.
Zamawiam germańskie songi z Ulicy Sezamkowej (...Wenn der Mond ein Keks wär...), przysyłają The Greatest Hits (albo Tits) jakiejś bawarskiej kapeli biesiadnej.
Dama z Alaski nie odpowiada na listy, prawniczka z Miasta Aniołów milczy, pytam Dział Obsługi Klienta, nie mogą znaleźć specjalisty.
A jeśli już odpowiadają, to zupełnie od czapki.
Szalenie frustrujące.
265-266.
[25-26 Nov 2009]
(...)
Nadeszła pora świątecznych, zespołowych kolacji i dokonywania wyborów. Wezmę indyka, czy żabnicę w żabonie, skalopki przegrzebki, czy zupę krem z dyni, porzeczkowe lody z ciasteczkiem, czy sernik z męczennicy?
Oto co gnębi ogół rozradowanego społeczeństwa w tym radośnie przedświątecznym czasie, któremu przygrywają w tle zdarte płyty Jingle Bells.
Oto idealne dylematy, których rozważaniu oddałabym się na wyłączność.
A tu albo znienacka staję przed zarzutem, że jestem bez serca, albo muszę decydować, czy szczepić się przeciwko wieprzowej grypie, albo wybierać, czy poddać się kolejnym inwazyjnym testom, albo zastanawiać się, czy otwierać następne koperty od NHS, albo słuchać dumnej z siebie Stanisławy Bozowskiej, która tak zapamiętała się w uczeniu cudzych dzieci, że wynieśli ją zemdloną zza katedry, podczas, gdy jej własna progenitura nie odróżnia rz od zet z kropką, albo dumać nad tym, czy reagować na karczemne obelgi, po których ktoś zapewnia, że wypływają z szacunku dla mojej osoby, albo krzesać wśród bezsennych nocy odpowiedź na pytanie, do jakiego stopnia winnam czuć się odpowiedzialna za cudze życie, cudze występki i taki, per egzemplum, efekt cieplarniany? (Do żadnego, kaczko, do żadnego, podpowiada całkiem słusznie grecki chór.)
Dlatego, niniejszym, zainspirowana przez bieżące wydarzenia, piszę list do świata –
To wszystko – to mój list do Świata,
Co nigdy nie pisał do mnie –
Proste nowiny wysławiane
Łagodnie i dostojnie
(E. Dickinson 441)
- Drogi świecie i wy przyległe planety, wyczerpawszy pokłady mojej cierpliwości, uprzejmości, życzliwości, wyrozumiałości, dobrej woli i starannie odebranego wychowania, stawiam krzyżyk przy serniku z męczennicy, na główne biorę indyka, na przystawki pieczyste z dzika, a wam i waszym sprawom mówię: Pocałujcie mnie w dupę.
Wasza kaczka
Łagodnie i dostojnie.
I w aurze kompletnej bezmyślności, przy totalnej bezczynności synaps zaangażowanych w uczucia wyższe, oddalam się prasować gacie i fantazjować o serniku.
268-270.
[27 Nov 2009]
(...)
Idą tu oni do szkoły, gdy mają trzy lata.
(Jak wskazują statystyki i pokazuje życie nieszczególnie im to się odbija na intelekcie.)
Studia kończą, gdy mają lat dwadzieścia, a najwytrwalsi - doktoraty w wieku lat dwudziestu dwóch.
Co odważniejsi wybiorą się w tym czasie w jedną podróż życia.
Są dwa kierunki – Azja, albo Australia z przyległościami.
Pierwszy, bo tanio, drugi, bo mówią w tym samym języku.
Potem zaczynają pracę i biorą kredyt na semi-detached wyściełany dywanami i z ogrodem-kiszką.
I tak do emerytury od wakacji do wakacji.
Wakacje w basenie Morza Śródziemnego obowiązkowo z English Breakfast w menu.
A ja ciągle jeszcze się im dziwię, że oni dziwią się światu.
A skąd niby mają go znać?
[28-29 Nov 2009]
(...)
Zamknęły się drzwi za przedostatnimi w tym sezonie zapowiedzianymi gośćmi.
Trudno znieść, gdy ktoś próbuje ci ustawiać w szafkach na swój obraz i podobieństwo, a co dopiero, gdy robi to w twojej głowie?
Trudno znieść, ale jak nie urazić szczerych, dobrych, może nieszczególnie trafionych intencji?
(Tak, wiemy, że moglibyśmy mieć więcej mebli, landszafty na ścianach, urodzić sobie dziecko, zawiesić lustro w łazience, pokryć podłogi linoleum, mieszkać w ładniejszym kraju, być bardziej podobni, pasować do jakiejś szuflady.)
Norweski źle sobie z tym radził, wywiozłam intencje na cały dzień do Londynu.
Londyn był suchy, mroźny, słoneczny i wietrzny jakby zaraz miał nań spaść śnieg.
Goście testowali swoją nową elektronikę przy optymalnym oświetleniu.
Trasa od dworca do Gordona Browna zajęła nam trzy kwadranse i kilkaset zdjęć.
Dotychczasowy rekord.
Szwed przy opactwie rozpromienił się na mój widok.
Zmyliło go logo kurtki. Jak łatwo dać się zwieść opakowaniu!
Pączki?
Nawet dobrych pączków w tym Londynie znaleźć nie można.
Ani innego miejsca, w którym można zamówić kawę bez copyrightów i trademarków.
(...)
Migdałowie wyprodukowali kolejnego potomka.
Odbierają go w czerwcu.
Przezornie poprosiliśmy naszych gości o dostawę garderoby niemowlęcej ze Bullerbyn, która zawsze nam poprawia PR w City.
Nie przewidzieliśmy, że oni sześć tygodni temu właśnie stracili dziecko.
271.
[30 Nov 2009]
(...)
O niektórych rzeczach nie umiem mówić wprost.
Upycham je tu między wierszami i przebieram za słowa.
Wyłuskują te sprawy i czytają w moich myślach wcale nie ci, którzy niby dobrze mnie znają i niby od tylu lat.
Może dlatego, że człowiek dostępny jedynie w słowach wyostrza innym zmysły?
(...)
Pachnę przyprawą do piernika rocznik 2006.
272.
[1 Dec 2009]
(...)
Geometria stosowana.
273.
[2 Dec 2009]
(...)
Wizyta w szpitalu.
Więcej pytań niż odpowiedzi.
(...)
Znalezione wśród terapeutycznej dokumentacji u J.
Objęte copyrightem.
... podejmowane działania są podporządkowane jego chęci zaspokojenia własnych potrzeb lub bieżącym zainteresowaniom, zwykle nie pokazuje całego swojego potencjału rozumienia oraz umiejętności, jeżeli nie są one powiązane z aktualną motywacją do działania w danym obszarze...
Norweski i zmywanie naczyń?
Norweski i sortowanie skarpet?
(...)
Lebkuchen trudniej ujarzmić Euklidesem.
Forma terapii.
Póki mąki wystarczy.
274.
[3 Dec 2009]
(...)
Nagle wszystko przestało się zgadzać.
Całą sprawę musiałam złożyć sobie z kawałków od nowa.
Wzięłam pod uwagę okoliczności łagodzące, choć tak naprawdę, nawet nie powinnam.
Jestem sobą rozczarowana, że tak ordynarnie i bez finezji dawałam się manipulować i że łykałam kłamstwa jak gęś kluski.
I jest mi wyłącznie gorzko.
Ot, nauczka.
275.
[4 Dec 2009]
(...)
No to się zjadło i tego indyka, i ten sernik.
Posiedziało się w papierowej koronie, powydłubywało plastikowe grzebienie z krakersów, powymieniało opinie o nieobecnych.
Bardziej mi to chyba odpowiada niż a Zofia upiecze sernik, Halina zrobi śledzie, a barszcz podgrzejemy w erlenmajerce, na tym krytym azbestem trójnogu, pod wyciągiem w Zakładzie Cytofizjologii.
A potem (strzeż Boże!) pośpiewamy wspólnie kolędy.
Różne już Zawodowo-Profesjonalne Wigilie mam, jak widać, za sobą.
(...)
Mogą przyjść i podpalić nasz dom.
Miejscowa fabryka herbaty postanowiła przenieść produkcję do Polski i powiało ekspektatywą zamieszek.
Do Polski?
Indie jeszcze bym zrozumiała.
276.
[5 Dec 2009]
(...)
Nie potrafię.
Nieustannie nie potrafię objąć rozumem, że dorosłych z metryki ludzi nie stać na dorosłe, wyrafinowane i kompleksowe intrygi.
Takie na miarę ich dyplomów i tytułów.
Że szyją je tak bez polotu, nićmi grubymi jak krowi postronek i na nogach tak krótkich, że Tom Cruise mógłby bez obawy o ego stanąć przy nich całkiem boso.
Na co liczą?
Chyba na to, że intelektualnie zalegam gdzieś między tosterem, a kompletem glazury z Olkusza?
(I tu chyba, niestety, miewają rację.)
Albo, że nie mam w życiu spraw ważniejszych niż karaoke z odcinka pentylion i pięćset Mody na sukces?
(...)
Konsekwentnie realizujemy plan świąteczny.
Pełna opcja.
Stos świątecznych kartek wysyłanych w różne strony świata.
Raz w życiu mając nadzieję zdążyć na czas... przed Wielkanocą.
- Polska? Polska? – zacukała się panienka w pocztowym w okienku.
- W Europie. – pospieszyła na ratunek inna.
Złym chichotem zachichotał Norweski.
(...)
Norweskiej zupy prefabrykaty.
Dynia, cebula, gałka, cynamon i pataty.
Całość, jako rzecze Nigella, przystroić maślanką ze stiltonem.
277.
[6 Dec 2009] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ :: http://www.flickr.com/photos/28760738@N07/4143870572/
(...)
Mikołaj obudził nas dziś znienacka o dziesiątej i powiedział:
- Jestem w Ikei. Jem fasolkę. Co wam przywieźć?
Jakby wyczuł moją depresję o estetycznym podłożu pogłębioną dodatkowo przez nocne kontemplowanie norweskich wnętrz (patrz: Haust, patrz: jadalnia u Haust, patrz: śnieg za oknem u Haust).
Cztery krzesła?
Na dobry początek.
Z dostawą do domu i wniesieniem na mansardę.
Taki Mikołaj.
Jesteśmy do szpiku kości zawstydzeni tą niczym niezasłużoną życzliwością.
- Następnym razem przywiozę wam stół.
I jak tu zwątpić w ludzkość?
Wraca mi wiara, że kiedyś przytrafi nas się dom o jasnych ścianach, pustych półkach, rozmaitych krzesłach i z drewnianą podłogą.
Niekoniecznie tutaj.
(...)
Jesteśmy zaproszeni na Feuerzangenbowle.
Zamiesiłam kilogramy ciasta na polskie pierniki.
Szaniec z polskich pierników ustawię przed germańską tradycją.
Twierdzą nam będzie każdy próg.
Odzyska ziemię dziadów wnuk.
278.
[7 Dec 2009]
(...)
Fabuła tak absurdalna, że albo załamać ręce, albo parsknąć gorzkim śmiechem.
(- Albo sprzedać prawa autorskie do. - podpowiada z offu Norweski.)
Jeszcze nie zdecydowałam, co zrobić.
Galicyjski placek?
Kilka ton pierników?
Przetwory na zimę?
Pranie?
Makatkę?
Cokolwiek byle z sensem i natychmiastowym pożytkiem?
Na ludzką niedorosłość nie mam już bowiem żadnego pomysłu.
(Ani wpływu).
Oprócz: skoro ci z nią tak wygodnie? skoro to twój wybór?
Mam natomiast pod ręką (dzięki ci, stokrotne dzięki, poniedziałku!) ambicje Iksińskiego wypiętrzone jak Kaukaz i również dlatego zaskakująco mało entuzjazmu, aby siedzieć i czekać, aż się komuś kolejne wyimaginowane dynie zamienią w wyimaginowane karoce.
279.
[8 Dec 2009]
(...)
Duch Szwedzkiej Matki, mimo, że w połogu, wiecznie żyw i zawsze gotów, aby na bliźnich sprowadzać nagły atak apopleksji.
Otóż pochwyciła Szwedzka komplet moich wyników i właśnie teraz, po latach, próbuje udowadniać, że połowę uczyniła własnymi rękami.
Liczy na moją amnezję? Zbrodni przedawnienie?
(Jak szlachetnie, że rości sobie prawa tylko do równej połowy.)
Ma jednak z tym roszczeniem pewne problemy, bo elektroniczne dzienniki bywają nieprzekupne.
Wszak, nie przypuszczam, że wygram, skoro Szwedzka tak się zaparła na anszlus.
... Widziałam rzeczy, którym wy ludzie nie dalibyście wiary. Statki w ogniu sunące ku ramionom Oriona. Oglądałam promienie kosmiczne błyszczące w ciemnościach blisko wrót Tannhausera... Widziałam nazwisko Szwedzkiej Matki w publikacjach, na które ona nawet nie smarknęła.
Przegram, rzecz oczywista, bo Niemiecki Szef stanie berlińskim murem za Szwedzką.
Jej lenistwo to dla niego nie lenistwo, a nadprzyrodzona Szwedzkiej Matki skromność.
Kiedyś chciałabym tej nadprzyrodzonej skromności dać w mordę.
280.
[9 Dec 2009]
(...)
Za tydzień świąteczny kwiz.
Dziś przedostatnie zebranie kwizowego komitetu nad rieslingiem i fajitas.
Trzeba nam nabyć brodę dla Norweskiego.
(...)
Efekt uboczny.
Wszystkie ludzkie historie, które słyszę, oglądam pięć razy pod światło i nadgryzam jak złotą monetę.
Na klucz zamykam i listy, i torebki, i siebie.
Ciekawe, jak szybko mi przejdzie.
[7 Jul 2009]
(…)
Jeśli koncept wspinania się ku doskonałości po szczeblach doświadczeń nadwyrężajacych umysł i ciało, pozostaje aktualny, to chciałam zwrócić uwagę Absolutowi, że ja tu sobie nawet nieźle radzę.
Pyta mnie dziś studentka, co to jest wodorotlenek sodu? Czy to kwas, czy może to drugie, którego nazwy nie pamięta?
A ja co? Nieporuszona, jak prezydenci wydłubani w Mount Rushmore.
Nawet mi brew nie drgnie.
Równie dobrze, bez uszczerbku na zdrowiu, mogłabym odpowiadać na pytania, czy z radu robi się radia. Luz.
Ciało hartuje mi Norweska praca zawodowa, gdyż wymaga ona zwlekania się z łóżka nim jeszcze obudzą się gołębie. Drobnym drukiem w kontrakcie.
Za oknem leje.
W męczarniach wklejam ogonki, gdyż nie zniosłabym świadomości, że idzie bez ogonków.
Gdy nie wklejam, produkuję żywność na masową skalę.
Zmienne poziomy estrogenu popychają mnie ku garnkom.
Wylepiłam tysiąc mięsnych kulek z glutaminianem i dwa tysiące jagodzianek z borówką alpejską (jak ze szkolnego sklepiku!).
- Pyszne blåbullar. - mówi Norweski, mieszając moje inspiracje i nie zdając sobie sprawy, że podnosi rękę na słowiańskie dziedzictwo.
- JA-GO-DZIAN-KI. - poprawiam, a stoi za mną tysiąc lat Państwa Polskiego, Lech, Czech i Rus, i dwa nagie miecze, i ta Wanda, co nie chciała Niemca.
Takie tam dni świstaka.
Varia.
· W ramach lansu z tubą w Bullerbyn, wysłuchałam wykładu tej pani - http://www.sunetragupta.com/ - o najnowszych matematycznych trendach w grypie. Gdybym tak miała przy sobie 'Moonlight into Marzipan', poprosiłabym o autograf.
· Przeczytałam The Girls (Lori Lansens) i ujęło mnie porównanie … and the crows, sprinkled like a pepper on a plate, in the back.
· Obejrzałam po kawałku: Rysia, Hi way, U Pana Boga w ogródku, U Pana Boga za piecem, Czasu surferów oraz Chopina, który został papieżem. Żadnego nie zdzierżyłam nawet do połowy.
Drewno, spaghetti western, gniot, wymiot, nic śmiesznego, żenada, moralitecik, odgrzewane żarciki, brakowało jedynie braci Mroczek.
· Kangury są przyjazne środowisku. W odrożnieniu od krów, nie produkują wcale metanu i nie przykładają swoich bąków do efektu cieplarnianego. Wspierajmy kangury.
· Szkoła Montessori w Królewskiej Rzece dzieli budynek z kliniką psychiatryczną i posiada męską kadrę wyciętą ze skandynawskiego żurnala. Pozostaję pod wrażeniem.
· Mrożona, czerwona herbata o smaku gruszki. Pięć gwiazdek.
· Time flies like an arrow. Fruit flies like banana. (Groucho Marx)
… i na koniec, że doprawdy trudno jest uwierzyć w napis: UK Border, gdy cała obsługa jest importowana z Kuala Lumpur.
127.
[8 Jul 2009]
(…)
Miało być o czym innym.
Ale.
...
Jenny nie mogła lepiej trafić.
W domu był i Kalles Kaviar i trójkąty chrupkiego chleba i Pepperkakor.
(Jenny chirurgicznie łamie każdy piernik na połowę, każdą połowę na połowę, z części układa precyzyjny stosik i zjada każdy kawałek po kolei.)
Był rosół z zielonym groszkiem, cytrynowa tarta, szkockie truskawki, a w końcu i miska hiszpańskich, czereśniowych tomatów z purpurową cebulą, balsamicznym octem, oliwą, świeżym pieprzem i morską solą.
Jenny nie widzieliśmy od roku.
Jenny wpadła na kolację, aby opowiedzieć o Kostaryce (joga), Nikaragui (akurat trafiła się okazja), Tajlandii (kurs masażu), Meksyku (bilet w te i wewte za dwieście funtów) i … w tym miejscu spadliśmy ze stołków... pracy na platformie wiertniczej w Norwegii. Zimą (świetnie płacą, a i podnosi kobiecą samoocenę).
Pracę na platformie Jenny rzuciła w niedzielę, w poniedziałek zgubiła paszport, w sobotę musi być na ślubie w Szkocji, w przeddzień rzucić angielskiego narzeczonego z platformy, w międzyczasie odebrać paszport, a za miesiąc zacząć kurs w Szwecji.
Kurs – kolejny szwedzki eksperyment społeczny – może przybliżyć Jenny do upragnionego celu.
Otwarcia własnego ośrodka medycyny alternatywnej.
Być może o czymś zapomniałam.
Bez obaw, Jenny zapowiedziała, że jeszcze tu wróci, a wtedy z pewnością uzupełnię.
Na razie jesteśmy nieco oszołomieni.
O czym innym jutro.
128.
[9 Jul 2009]
(…)
Męża swego, takie mam nieodparte wrażenie, widywałam częściej, gdy rzeczony przebywał w Norwegii.
Rano wydaję mu posiłki w dwojakach. Jak w barze mlecznym. I tyle go widzieli.
Dziś Norweski udał się na piwo z nowymi kolegami z nowej pracy i zapowiedział, że zjawi się w domu ostatnim pociągiem.
Pół roku mi zajęło zanim znalazłam sobie w autobusie Jenny, z którą mogłam udawać się na organiczny humus, zieloną herbatę i koktajl z naci selera, a on, patrzcie no, tak się pospiesznie zintegrował.
(...)
Zamiast czeku ze szwedzkiego urzędu podatkowego - skickas i separat - nadeszło zaproszenie wysłane przez Wielki Magnes.
Wielki Magnes życzy sobie mnie widzieć za dziesięć dni.
W nocnej koszuli, ważąc mniej niż dwieście kilo i z oświadczeniem, że nie odlewałam nigdy żelaza, ni innych magnetyzujących metali.
(...)
Z problemów personalnych mam nadal ten z Byłą i Bieżącą, co w jednym stały domu.
Rok temu, zaraz po osiedleniu się Była zaczęła się skarżyć, że Bieżąca ją prześladuje.
Trwałam niewzruszona.
Inni zaczęli stawać po stronie. Na stronie.
Następnież, Była znalazła sobie Pediatrę, wprowadziła się do Pediatry i płaciła podwójny czynsz.
Niewzruszona i obojętna.
Tymczasem kończy się okres wynajmu.
Była poinformowała własciciela lokalu, że w nim nie mieszkała ze względu na przeńladowania Bieżącej.
Własciciel zadzwonił do Bieżącej. Od słowa do słowa... Bieżąca doznała wstrzasu, gdyż wyprowadzkę Byłej potraktowala jako efekt uboczny kumulacji romansu.
Bieżąca jest obrażona, Była podkręca atmosferę prześladowania.
W rezultacie, włóczą się między bakteriami dwie ofiary.
Obie mnie denerwują.
Bieżąca, bo nie postrzega w sobie żadnej winy, choćby się na niej poślizgnęła wybijając wszystkie zęby. Nie wie też, co to wodorotlenek.
Była, bo nie potrafi unieść konsekwencji własnych postępków i rozdaje wszystkim, na lewo i prawo, swoje tajemnice opatrzone klauzulą 'mówię, to wyłącznie tobie'.
(…)
A za sceną, konstruujemy trasę.
Tour de Pologne 2010.
Po przekątnej.
Kraków i okolice.
Wadowice i Hermionowice.
Częstochowa.
Warszawa.
Poznań.
Gorzów.
Szczecin.
129.
[10 Jul 2009]
(…)
Ene due rike fake...
Fak.
Tycznie.
Na kogo wypadło, aby kupić pożegnalny prezent dla Bieżącej i okrasić calość wydarzenia płomienną mową?
Pytanie retoryczne.
Zawartość skarbonki – buchachacha! - sześć funtów.
Miarą popularności?
Następnej mam kupić: How to win friends?
Jak tak dalej pójdzie, wydawca powinien zaproponować korzystne rabaty w hurcie.
How nice.
Norweski zadzwonił, że jeszcze lepi.
Szanse na wspólny, leniwy wieczór, inaugurację weekendu przy belgijskim piwie, maleją do rozmiarów wylepianych molekuł.
130.
[11 Jul 2009]
(…)
Norweski wrócił po dziewiątej, wspomniał o nadgodzinach w następną sobotę i o drużynie futbolowej w następną środę.
Ktoś chciałby ze mną zamieszkać?
(…)
No-spa dostępna jest w Malezji, Turkmenistanie, Mongolii, Ghanie, Bułgarii i Bangladeszu.
Tak poucza strona o No-spie.
(Doktor Pończocha, GP nie słyszał nigdy o No-spie, ale to, jak wiemy z historii, wątpliwy autorytet w dziedzinie medycyny.)
Jak zatem, u licha, radzi sobie reszta świata?
Pytam z ciekawości, bo ja rozpadłabym się dziś na kwanty, kwarki i leptony, gdyby nie pastylka No-spy.
Atom by się nie uchował.
Implozja organow wewnętrznych, skurcz trzewi był tak silny, ze zassałby pół hrabstwa.
Skurcz mnie obudził i tak w spaźmie skurczu fantazyjnie zastygłam nim Norweski nie przywrócił mnie do życia No-spą.
A potem.
Potem przeczytałam list i granat wpadł mi w paradygmaty.
Nie ma czego zbierać.
Nic już nie jest takie samo.
Atom się nie uchował.
131.
[12 Jul 2009]
(…)
O psychicznej przemocy czytywałam w gazetach.
Teraz czytam we własnej skrzynce pocztowej.
Czytam i oczom nie wierzę.
I myślę: byłam tak ślepa, tak skupiona wyłącznie na sobie, tak bezrefleksyjnie wierzyłam, w to, w co chciałam wierzyć, tak ignorowałam symptomy?
(Były symptomy?)
Przez dekadę?
Nie wiem, co mam myśleć, ani tym bardziej, co powiedzieć.
Czuję, że zawiodłam.
Czuję, że małżeństw – wszelkich relacji, w których ludzie stają się od siebie w najmniejszym stopniu zależni, powikłaną siecią powiązań – winno się zakazać z urzędu.
(…)
Wpadł D. z fRRRancuską, jabłkową tartą rozmiarów młyńskiego koła.
Na chwilę rozgonił smętne myśli.
132.
[13 Jul 2009]
(…)
Jeśli jest tak, jak mówi Hermiona, że przegryzam w sobie słowa zanim je napiszę, to od soboty odrywam kęsy, których nie idzie pogryźć, ani przełknąć, ani przetrawić.
A tu do kompletu moje własne, rutynowe rozczarowania. Rozczarowania przyjmowane w tabletkach produkowanych przez wiodący koncern farmaceutyczny.
Zakrawa na wyjatkową ironię losu, albo perwersyjne poczucie humoru producenta, że jedna tabletka jest niebieska, druga zaś różowa.
Że codziennie wieczorem razem z kęsem bułki spożyć należy jedną różową, a drugą niebieską.
Wcześniej rozczarowania bywały niespodzianką, towarzyszyły im emocja i suspens.
Zsynchronizowane pod wpływem niebieskich i rożowych, wypadają dokładnie w tym samym dniu każdego miesiąca.
Trudno.
Wygrał Pan, Panie Karolu Darwinie.
I choć potrafię nieźle kompensować sobie porażki, kiepsko znoszę, gdy los sadza przede mną kobietę, która przez pół godziny Braillem rozmawia ze swoim brzuchem i z gestem wyższosci Matki Ziemi czyni sobie z tego brzucha podstawkę pod szklankę herbaty.
Dla Bieżącej kupuję przewodnik po Uzbekistanie.
Gdyż tam właśnie Bieżąca postanowiła spędzić wakacje.
133.
[14 Jul 2009]
(…)
Atmosfera wokół mnie osiągnęła taki stopień wysycenia absurdem, małością i nikczemnością, że maski tlenowe już dawno, automatycznie, powinny wypaść z sufitu.
(...) Please secure the mask to your face by placing the plastic straps around your head and tighten by pulling on the ends. (...) Continue using the mask until advised by a uniformed crew member to remove it (…)
Kupiłam przewodnik po Uzbekistanie.
Przyjdzie, albo nie przyjdzie do piątku.
Za oknem zmieniają się sezony.
Z minuty na minutę.
(Brak tylko Hugh Granta i ulica jakby nie z Portobello.)
Wiosna. Lato. Jesień.
Burza.
Ktoś tam w niebiesiech się przecknął i w końcu wydał oświadczenie w sprawie tego co się dzieje dokoła?
Takie z piorunami?
Jeśli szerzej otworzę okno w dachu, spłucze, zniesie mnie do morza.
Zdala od wszelkich zasobów ludzkich.
Kusząca perspektywa dryfu.
134.
[15 Jul 2009]
Głaszczę koty przydrożne.
Koty zwisają z drzew, schodzą z dachów, przewieszają się przez płoty.
Wyłażą znikąd.
Gęstnieje od kotów.
Och, gdyby tak wsród kotów móc się przeciskać na podobieństwo szczotek w samoobsługowej myjni samochodowej.
Przez koty owinięte wokół wielkich szczotek.
Wąsy i ogony.
Ogony i wąsy.
Szorstkie, różowe języki.
Jednostajny, zsynchronizowany koci mruk.
Mrau-ntra.
Obrót kocich szczotek jak obrót tybetańskich młynków.
Kotów pulsujący nurt.
Preambulum na wibrysach.
Na końcach wibrysów naelektryzowane, błękitne iskry.
No, więc tak brnąć przez te koty (uprzednio połknąwszy antyhistaminę wielkości pączka), brnąć, rozgarniać rękami, nurzać się i topić się w kotach.
Pierwszy raz, drugi, trzeci.
Może wtedy, nareszcie, osiągnęłabym pożądany efekt względnej sedacji?
Albo, gdyby tak wyszedł na brzeg kot wielkości orki.
Ach, chodzić koło takiego kota na palcach i głaskać go z włosem, od ucha po czubek ogona, przez kilometry sierści. Zaczynać rano, gdy sierść wilgotna jest od mgieł, a kończyć z zachodem słońca, gdy na gałęziach kocich wąsów ptaki chowaja głowy pod skrzydła.
Wetrzeć w te koty wszystkie mizerne ludzkie podłości.
Okładem z sierści kociej zneutralizować, uleczyć jak reumatyzm.
Jeden mlask kociego jezyka i dalejże, panie kocie, pluń kocim kłaczkiem z wszystkich tych bezeceństw.
Tymczasem, z braku kota wielkiego jak orka, z braku kota, który wyszedł z wody i udał się w nieznanym kierunku, z braku kota, który odcisnął w piasku mokre łapy (ślad urywa się tuż za kuwetą wydmy), z braku tego kota, obracam w głowie myśl taką, żeby zdefraudować tych funtów jedenaście, co mi brzęczą w kieszeni, tych na przewodnik po Uzbekistanie.
Zdefraudować i uciec.
Z cudzej bowiem krzywdy, gorzka dla mnie lekcja.
Nie wierzyć, nie ufać, słabości nie okazywać, myśl każdą cenzurować, nieustannie spoglądać przez ramię.
A to już nie ja.
To jakiś wyrób kaczkopodobny.
135.
[16 Jul 2009]
(…)
Gdzieś po świecie błąka się bezpański komplet sześciu jaj.
Miast znosić jaja, albo je sobie robić, gubię jaja na trasie sklep-mansarda.
(Każdy ma takie dachy Paryża na jakie sobie zasłużył.)
W takim jestem zgubnym stanie ducha.
(...)
Doktor Pończocha, stały bohater kolejnych sezonów tej fabuły, tak wierzy w niepokalane poczęcia, jakby mu je zwiastował sam anioł i z tej przyczyny odmawia mi więcej niż trzydziestu pastylek naraz.
Taki miesięczny deputat.
Na wszelki wypadek, dla oszczędności, żeby się nie zmarnowało.
Na każdy miesięczny deputat należy wystąpić do Pończochy z pisemną prośbą o receptę. Trzy dni przed planowaną datą zakupu.
(Myślę, że zorganizowanie sobie słoika radioaktywnego plutonu na allegro wymaga mniej zachodu.)
Pożytek jest z tego taki, że w aptece znają mnie już na pamięć.
Peregrynuje tam bezustannie, mieszkam tam, traktuję aptekę jako przedłużenie swoich salonów.
Ledwie zaczynam jedno opakowanie pastylek, już ustawiam się w kolejce po następne.
Podobno wyżarłam zapasy wszystkich okolicznych hurtowni i powoli zmierzam w kierunku Glasgow.
Jak Pacman.
Czas realizacji recepty za każdym razem znacząco, za przyczyną tych geograficznych translokacji się wydłuża.
- Zdobyłem dla ciebie cztery pudełka. - pochwalił się dziś farmaceuta lśniąc i emanując dumą jak rycerz w srebrnej zbroi, jak Herkules, który właśnie wypatroszył lwa nemejskiego. - Białe pastylki!
(Tak, poskarżyłam się, że kolorystyka mnie przygnębia.)
Po czym wydał mi jedno.
(…)
Uzbekistan.
Przejrzałam przewodnik.
Dopisuję do listy.
136.
[17 Jul 2009]
(…)
Oprócz zatraconych jaj, kupiłam przeterminowany program telewizyjny, a potem pochwyciłam w garść rozrzażoną patelnię, dzięki czemu moja dłoń może brać udział w castingu do 'Poszukiwaczy Zaginionej Arki' – scena z medalionem.
- Wyglądasz na zirytowaną*. - powiedziała dziś, a może wczoraj, D. - Powinnaś gdzieś wyjechać. - poradziła, gdyż ona właśnie wyjeżdża.
Na Południe Afryki.
Toteż i mówię.
Najlepiej do Uzbekistanu.
Choć z drugiej strony, gdy ostatni raz podróżowałam w takim stanie ducha, pomyliłam samoloty i zamiast w Kopenhadze, wylądowałam w Oslo.
(…)
I sny śnią mi się przedziwne.
W snach tych miniony narzeczony (nożesz... jeszcze tego tu tylko brakowało) – cztery podbródki i wizytowa koszula non iron z krótkim rękawem - wymachuje mi przed nosem, i palcem, i garścią publikacji swojej żony.
(Własnymi nie może machać, bo ich nie ma. Nawet w sennych marzeniach. Skrupulatnie sprawdziłam na jawie.)
Doprawdy, nie powinnam czytywać przed snem pracowniczych rankingów swoich byłych wydziałów.
(…)
I kto zamówił coś z Indii?
Na mój adres?
Na moje nazwisko?
Futro bengalskiego tygrysa?
Piec do tandoori?
Belę złotego jedwabiu na sari?
Słoik radioaktywnego plutonu?
Czekam w bojaźni, jakąż to paczke przyniesie jutro listonosz?
Z Indii?
???
* w oryginale D. ujęła to dosadniej, tak jak zwykł był to ujmować Tarantino.
137.
[18 Jul 2009]
(…)
W swym zgorzknieniu (przejściowym!), zapomniałam zarejestrować, że w siną, uzbekistańską dal odeszła Bieżąca.
Odeszła (tu zaskoczenie) z dużą klasą i dobrymi manierami unosząc ze sobą przewodnik po Uzbekistanie.
Został po niej zapach świetnych brownies (no, bo nawet nie okruchy) i dzieło pod tytułem 'Samotność królika' wykonane przy użyciu bakterii, agarowej płytki i fragmentów katalogu 'Wszystko o czym marzy twoje laboratorium'.
(Acinetobacter wygląda na nim jak gigantyczny brokuł. Żal było tego podobieństwa nie wykorzystać.)
Obiecała przysłać pocztówkę z Taszkientu.
Koniec i kropka.
(…)
O świcie w sobotę zadzwonił Wielki Magnes.
- Przecież potwierdzałam wizytę. E-mailem. - wysyczałam, gdyż Wielki Magnes nie oderwał mnie od dzieży z wypiekanym dla pierwszej zmiany chlebem, lecz bezlitośnie odseparował od poduszki.
- To właśnie chcieliśmy potwierdzić. - zaćwierkotała recepcjonistka. Nieadekwatnie do wskazań budzika.
Bardzo nieadekwatnie.
Z jękiem padłam na poduszkę.
(…)
Mimo obietnic, listonosz z paczką ze stanu Kerala nie pojawił się.
138.
[19 Jul 2009]
(…)
Z cyklu: Małe ojczyzny.
139.
[20 Jul 2009]
(…)
[Ogonki i kreski sponsorowane przez Jane, którą ujęła moja niedola.]
(...)
Listonosz nie przyszedł, gdyż strajkował.
(Doprawdy, powinniśmy czytać coś więcej oprócz Bildzeitung.)
[Tadam. Poniedziałek. 18:27. Dzwonek do drzwi. Listonosz. Po jeźdźcach apokalipsy, których odmalowałam w rozmowie z lokalnym oddziałem poczty, suponowałam, że nadciągnął, aby podpalić dom. Nie podpalił. Wyciągnął zza pazuchy epokowe dzieło pod tytułem: Całka.
m. najwyraźniej się dokształca, albo próbuje mi coś przez to powiedzieć.]
(...)
Dlaczego niejaki Joe reklamuje w mojej skrzynce na listy swoje warzywa jako lokalne i organiczne, a cebulę ma z Argentyny, bazylię z Izraela, pomidory z Ameryki, a buraki z Hiszpanii?
Załatwił im obywatelstwo?
Jest Joe obywatelem (wszech)świata?
(...)
Eksperymentalny Sygnał Dobra najpierw trafił do mnie z Warszawy, a potem z Północy Norwegii.
Wskaźniki mojej wiary w ludzkość powoli się podnoszą.
(...)
Wyprawą do Ikei Norweski próbował odwrócić moją uwagę od Wielkiego Magnesu.
Osiągnął zamierzony skutek.
Moja uwaga skupia się teraz wyłącznie na nowym kloszu lampy.
(...)
Wielki Magnes połknął mnie i wypluł jakbym była niestrawnym Jonaszem.
Ciasno, głośno, gorąco, sztywno, zsynchronizowany spin atomów wodoru, w uszach Michael Jackson i fatalne lokalne radio.
Na szczęście i tak zagłuszone przez Magnes.
Albo to ja jestem gruba, albo Doktor House skanuje anorektyczki, albo telewizja wszystko powiększa.
Rzęsami omiatałam sufit tej tuby, klaustrofobia piszczała z uciechy, a ci, co mnie znają, wiedzą przecież, że mam najkrótsze rzęsy świata.
Obeszło się bez koszuli nocnej, nie obeszło bez sikania na test ciążowy.
Gdy powiedzieli o kontraście, jedyna słyszalna w tym huku myśl (oprócz miotającej się po czaszcze klaustrofobii): U House’a zwykle to się źle kończyło.
Uczulenia, anafilaksja, intubacja, reanimacja.
Co też i wyjęło kamyczek z samego dołu innych myśli, typu: Nie mogą mnie reanimować, bo mam na sobie ulubioną koszulkę.
Albo.
Jeśli spuchnę, jak u licha wyciągną mnie ze środka?
Hiperwentylacja.
Jak dla mnie trwało to wieki, jak dla nich trzydzieści minut.
Wielki Magnes potwierdził, że posiadam mózg.
Niekoniecznie racjonalny. Patrz: Nie mogą mnie reanimować, bo mam na sobie ulubioną koszulkę.
- Jeśli cię to ucieszy, zdjęcia wyszły rewelacyjnie, nie mrugnęłaś nawet powieką. – powiedziały Operatorki Wielkiego Magnesu, a wśród nich (jak słowo daję!) niejaka Doktor Pepper.
Nie ucieszyło mnie.
Do tej pory z trudem mrugam.
Zdaje się, że skurczyłam nawet mięśnie gładkie.
Po całej akcji posadzono mnie w poczekalni, i na koszt podatnika podano kawę i ciastka.
Nadal je przełykam.
Będą z tego senne koszmary.
Od jutra, tak się łudzę, mogę zacząć normalnie myśleć.
140.
[20 Jul 2009]
(...)
Gadolin?
Nastrzyknęli mnie gadolinem?
A cóż to za wybryk układu okresowego?
Cóż to za wyrzutek spoza głównej tabeli?
Jaka to absurdalna kombinacja paramagnetycznych elektronów na ostaniej powłoce?
Jaki kuriozalny zbiór fińskich protonów?
- Z gadolinu to ja napisałem całkiem zgrabną magisterkę. – pochwalił się Norweski.
Czy ktoś jeszcze oprócz Norweskiego słyszał o gadolinie?
(...)
Moja uczennica (wtedy wczesna gimnazjalistka) została właśnie magistrem filologii angielskiej.
Komu tyka dzwon(ek) biologicznego budzika?
141.
[22 Jul 2009]
(...)
Jak tu nie idealizować?
Jak tu nie stać pod latarnią morską i nie wypatrywać przesyłki z dziełami zebranymi Strindberga?
Jak tu nie splatać mentalnych wianuszków na midsommarstång?
No jak?
Szwedzki urząd podatkowy zwrócił mi podatek.
Że zajęło im to trochę czasu?
Nie mam urazy.
Ostatecznie nadesłali czek z niemieckiego banku, korony sami z siebie przeliczyli na funty, dorzucili odsetki.
Każdy etap procesu poparli odpowiednią dokumentacją.
Spryciarze.
Te pieniądze i tak do nich wrócą.
Ten czek to wszystkie moje meble z Ikei.
Moja sofa, moje łóżko, mój stół i moje krzesła Stefan (sic!).
(I może wystarczy nawet na stojącą lampę.)
(...)
A tymczasem, tak dla porównania światów, odstałam swoje na miejscowej poczcie, a kolejka była nieprzywoicie długa, gdyż dziś najwyraźniej całe Bazylekongo odbierało swoje zasiłki.
Klimat w tej kolejce był z tego powodu mocno anarchizujący.
Stałam w słusznej sprawie.
Biuro obsługi klienta poinformowało mnie, że na skutek strajku przesyłka ze stanu Kerala powróciła do magazynu i mogę ją odebrać na poczcie najwcześniej w środę, a najpóźniej w środę.
Gdyż w czwartek to już planują odesłać ją do nadawcy.
Stałam zatem w słusznej sprawie, lecz moją pewność siebie podgryzało drugie awizo, które nadeszło wczoraj i na którym ktoś nabazgrał: kolejna, nieudana (NAPRAWDĘ???) próba doręczenia.
Przesyłki ze stanu Kerala na poczcie nie było.
I nikt nie wie, gdzie jest i czy tak naprawdę istnieje.
Gdyby nie plik awizów, byłabym pewna, że ją sobie wymyśliłam.
(...)
I czy mój ból żołądka to zgaga po Magnesie, czy efekt uboczny regularnych ostatnio wizyt w Dziale Zarządzania Zasobami?
Bo opcji, że mój organizm nagle gardzi pastelowymi pastylkami, takiej opcji po prostu nie ma.
(...)
Inna rzecz.
Opowiada moja była uczennica, że przygotowania do ślubu.
Wnioskując z akcentów rozłożonych w zdaniach, założyłam, że ślub musi być już jutro.
Jutro za rok.
Przygotowania w toku od roku.
Weselna sala wynajęta dwa lata wcześniej.
Ludzkości, czy cię już zupełnie pogniotło?
142.
[23 Jul 2009]
(...)
Mój zespół reorganizuje się i ekspanduje.
Do zespołu ma powrócić Była i Poprzednia.
Obu wydaje się, że jeśli przestaną mówić to znikną, ewaporują z powierzchni.
Pogląd ten stoi w sprzeczności z moją naturą stoickiego borsuka-niemowy.
Dziś Poprzednia wpadła na kwadrans i na fast forward streściła mi ostatni rok swego życia.
Jeszcze przewija mi się w głowie.
(...)
Przez nasze podwórko przebiega szara strefa kocich wpływów.
Nie ma dnia, aby ktoś tu nie dostał w futro lub wąsy.
Towarzysząca temu fonia skłania zamiejscowych do wypuszczania talerzy z rąk.
Nam już dawno przestała ustawiać na sztorc włosy na całym ciele.
(...)
ESD rozmiarów wieloryba nadleciał z Niderlandów, z okazji pierwszej rocznicy.
(Hella!)
... ależ to właśnie jest w tobie najfajniejsze, kaczko, że robisz wszystko inaczej niż inni.
(A na inności Hella zna się jak mało kto. Przednia rekomendacja.)
Nie omyliła się. Przeczytała w myślach.
Czy ktoś jeszcze gotował dziś marchewkę i groszek w kwaśnym soku z jabłek?
(...)
Wspólne śniadania, moje własne trzydzieści minut poranka, popołudnia milczące i rozgadane wieczory.
Podoba mi się ten nowy rytm.
(...)
- Z twoją naturą stoickiego borsuka-niemowy stoi w sprzeczności fakt, że rozmawiałaś przez telefon ponad dwie godziny. – powiedział postukując w zegarek Norweski.
[mryg]
Przez telefon się nie liczy.
143.
[24 Jul 2009]
(...)
Słabo poruszają moją wyobraźnię opowieści o podaniach o fundusze na zakup wentylatorów biurowych, których to przeznaczeniem jest mieszać sto stopni w cieniu.
Słabo, gdyż w porównaniu z warunkami meteo w Ojczyźnie, ja tu codziennie wypycham sobą i kurtkę przeciwdeszczową, i sweter.
A dziś Opatrzność pluła we mnie pestkami śliwek.
Mrożonych.
Spadł grad.
(Stać mnie jeszcze w tym chłodzie na kunsztowne figury retoryczne.)
(...)
Piątek.
(... i na błyskotliwe konkluzje.)
144.
[25 Jul 2009]
(...)
Zaświeciło słońce.
Wczesnym rankiem wyszłam przed dom i wpadłam w chmurę motyli.
Pod oknami bez opamiętania kwitnie omżyn (dzięki ci, wikipedio!) i wabi wszystko, co ma skrzydła.
Potencjalnie, nawet orły bieliki.
(...)
Podejmowaliśmy gości.
W letnim menu naleśniki z chlorofilem, czerwone pomidory, tarta z żółtych cytryn, ciemny jak smoła Guinness i spacer przez łąki pełne królików.
Teraz należałoby pozmywać statki.
A może otworzyć okno w dachu?
Wszak prędzej czy później (prędzej!) i tak spadnie deszcz.
(...)
145.
[26 Jul 2009]
(...)
Skonfigurowało mi mózg w orzeszek.
Orzeszek cashew.
Bez orzeszków cashew pod ręką nie dotrwam do poranka.
A skoro o orzeszkach.
Jakiż to okrutny naród, który eksploatuje staruszki do prac polowych i leśniczych!
(...)
Skąd, pod każdą geograficzną szerokością, tkwi w tylu rozumnych ludziach przekonanie, że dziecko jest słodką, bezmyślną kluską, którą do postrzyżyn, w imię szczęśliwego dzieciństwa, należy stroić, przyozdabiać, futrować, obwieszać, obnosić jak cyrkową małpkę, chronić przed jakąkolwiek intelektualną aktywnością, a nade wszystko nie traktować poważnie.
Skąd ta myśl, że jakakolwiek w wieku przedszkolnym nauka jest równoznaczna z wyścigiem rodentów?
Definitywny, nie podlegający logice, ni zdrowemu rozsądkowi znak równości.
Żadnego stopniowania.
Żadnej gradacji.
Żadnej refleksji, że nauka może być fascynującą zabawą, że w pewnym okresie mózg chłonny jak gąbka i że nie chodzi przecież o uczenie się na pamięć leksykonu PWN (opcjonalnie, dostosowując do lokalnych warunków, encyklopedii Britannica).
Czy to nie smutne, że to jednoznaczne przyznanie się do faktu, że dorośli ludzie nawet w tym nie potrafią zachować kontroli i umiaru?
Na wszelki więc wypadek lepiej nic niż och-nie-daj-boże jakikolwiek wyścig?
W zamian jadąc po bandzie skrajności - szczęśliwe dzieciństwo to kilometry kreskówek, nieprzeliczone godziny przed komputerem i dieta oparta na karbohydratach z sosem.
Bezpowrotna strata.
Potem szczere zdziwienie.
Późny wiek szkolny.
Dasz wiarę, że nie chce czytać książek.
(Czemu, u licha, miałoby chcieć?
Kiedy po raz ostatni widziało ciebie z książką w ręku?
Kiedy ostatni raz widziało książkę?)
A weź tu i wspomnij o Montessori.
Uuuu... nic z tych rzeczy (czosnek i osikowy kołek!) będzie miało NORMALNE (ten akcent!) dzieciństwo. Pójdzie do NORMALNEJ (akcent! akcent!), rejonowej podstawówki.
Uuuu... komu potrzebne są fanaberie.
Nieodłączny argument: będę kochać nawet jeśli zostanie nocnym stróżem.
Do łez szlachetnie, lecz może z tej bezwarunkowej miłości ofiarować również horyzonty i możliwości?
Na szczęście.
Na szczęście są rewelacyjne wyjątki.
To pozwala mi bardziej energicznie tłuc w wodę rękami w moim ratunkowym kółku.
(...)
Ad rem.
Bez ciętych chabazi, bez diamentów w oprawie, bez uroczystego wienersznycla przy świecach.
Obyło się.
Bez okolicznościowych jak goździk gestów, za to z pełną świadomością, że nic się nie zmieniło.
Nie zmienił się bilans wad i zalet wniesionych w posagu.
Pozostaje pięćdziesiąt dziewięć lat do Brylantowych Godów.
Z górki?
(...)
Tymczasem dojrzewamy do przeprowadzki na koniec świata.
Tam, gdzie kończą się tory kolejowe.
I gdzie człowiek musi walczyć z florą o niepodległość swego ekosystemu.
I gdzie tuż za budką dworca kolejowego dostrzegam na budynku talerz anteny Cyfra+.
Nawet tu nie jestem pierwsza.
(...)
Katedra w Salisbury.
Ciurkająca fontanna bądź oryginalna chrzcielnica.
146-147.
[27-28 Jul 2009]
(...)
W niecierpliwym oczekiwaniu na brylantowe, kupiliśmy sobie – jakże wymownie – po zegarku.
Odpornym na promieniotwórcze izotopy, radioaktywny odpad, tłum w Pampelunie i nuklearny holokaust.
Wymownie i przezornie, gdyż najostatniejszy z zegarków Norweski właśnie rozpuścił w toluenie.
W swej nadprzyrodzonej roztropności nie przewidzieliśmy, że za doręczaniem zegarków stoi Poczta Królewska.
Ta, która nadal jest mi winna paczkę ze stanu Kerala.
Norweski będzie chodził do pracy z budzikiem, albo klepsydrą do jajek.
(...)
Toluen to nowy zapach.
Wyparł aceton.
Wgryza się w Norweskiego w pracy i razem wracają do domu.
Ja, która obecnie grzebię w odmieńcach, polecam w tym sezonie amoniak, jako produkt intensywnego przez odmieńce wyżerania mocznika.
Znakomicie wplata się we włosy.
(...)
Moje aktualne syzyfowe głazy.
Himalaje prasowania (Ile trzeba mieć ubrań, aby prasować raz w roku?)
Wycieranie odcisków najprzeróżniejszych części ciała na szklanym stole.
Esej o filetach rybnych.
148.
[29 Jul 2009]
(...)
Jak raz (pierwszy raz) wróciłam w południe do domu, aby w zaciszu alkowy zjeść obiad i zaczaić się za węgłem na listonosza z paczką zegarków, a tu za moimi plecami zawalił się świat.
W pracy się zawalił.
Pentylion żółtych kartek przylepionych do klawiatury i pokrywających ekran komputera, stos dokumentów, którym nie wzgardziłby Torquemada (w ramach podpałki przy większej partii heretyków), w skrzynce listy z czerwonymi wykrzyknikami.
Ciężki musi być los prawdziwego superbohatera.
(...)
Opatrzność chyba się zirytowała, że tak natrętnie prosimy o znak.
Ile można tych zna(cz)ków, żeby w końcu do nas dotarło?
Filateliści, czy jak?
Zirytowana Opatrzność poszła na całość.
Dzisiejsza poczta przyniosła wiadomość, że naszą praktykę dentystyczną przejęli Niemcy.
Jak w domu, jak w domu!
(Oprócz zakazu wykonywania zawodu na terenie Republiki Federalnej spowodowanego serią poważnych błędów w sztuce lekarskiej, trudno mi wyobrazić sobie powody, dla których ktoś porzuciłby Berlin na korzyść Bazylegokonga.)
(...)
Amerykańska Akademia Nauk splunęła na artykuł o drożdżu.
W obu obozach – tych przed i za moim nazwiskiem – zapanowała krępująca cisza.
(Dajcie mi tu sągiew popcornu!)
Jeszcze wczoraj uznałabym, że artykuł o jednym z sześciu tysięcy białek drożdża jest mocno niszowy dla renomowanego żurnala.
W tym miesiącu Akademia opublikowała prozę o ekshumowanych zwłokach Kopernika i ostateczny dowód na to, że Kopernik nie był jednak kobietą.
Renoma żurnala mocno mi okulała.
Nekrofile.
149.
[30 Jul 2009]
(...)
Dywany.
Cóż oni tu mają na punkcie tych dywanów?
Zaawansowaną chorobę?
Fiksację?
Gdybyż to były jeszcze perskie dywany, latające dywany, królewskie arrasy, abakany Abakanowicz.
Nie są.
Wylepiają te podłogi jakimś pokracznym tworem z poliestru, od którego o poranku elektryzują się stopy i spodziewają się, że będziesz ich całować po piętach, gdy dodają, że dywany dokładają do domostwa gratis.
Bo Czerwony Krzyż ich nie chciał?
W krótkim czasie – tydzień – widzieliśmy miniaturowy dom podzielony na trzy części, z których każdą z osobna wystawiono na sprzedaż, widzieliśmy dom, w którym wszystko było różowe i dom, który właściciel próbował dosyć skutecznie zamaskować miliardem doniczek z dogorywającą wegetacją.
Szukanie domu stanie się, tak mi strzyka w kościach, źródłem niejednej literackiej inspiracji.
Perspiracji.
Desperacji.
150.
[31 Jul 2009]
(...)
Sto pięćdziesiąt dni odkąd znowu dzielimy te same szklanki, ręczniki i za oknem nie chlupie nam fiord.
Człowiek nigdzie naprawdę nie był, póki nie wróci do domu. – rzecze Pratchett.
(...)
Szybko się uczymy.
Już wiemy, że jednostką mieszkania są na tej Wyspie nie cale kwadratowe, ni nawet sześcienne kubiki.
Jednostką są sypialnie.
Nadrzędnym celem tej zabawy, w którą mimowolnie się zaplątaliśmy, jest podzielić dom ad infinitum na sypialnie, których rozmiar i użyteczność nie mają znaczenia.
Cena domu, to oczywiste, jest proporcjonalna do sztuk wyodrębnionych tą metodą sypialni.
Widzieliśmy już pomieszczenia na szczotki podzielone na sypialnie, wnęki w ścianach podzielone na sypialnie, kuchenne szafki podzielone na sypialnie.
- Jak fraktale. – ciągle jeszcze cieszy się Norweski. – Zwykłą geometrią tego nie opiszesz.
Kolekcjoner doniczek, właściciel terakotowej armii roślin zombie, które – tu nie mam złudzeń – przy pełni księżyca zakasują donice i w ramach zemsty za swoją smutną fotosyntezę duszą przypadkowych przechodniów – oprócz dywanów, dorzuca doniczki gratis.
Mniej kotów miała Violetta Villas niż ów maniak doniczek.
Życia by nie starczyło, aby je wszystkie wywieźć i porzucić.
(...)
Jestem spalona w Dziale Marketingu.
Ich mikrofalówka, jak prom kosmiczny, ma kilka tysięcy guzików, a wśród nich opcję opiekaj wołowinę.
Opcją opiekaj wołowinę potraktowałam dziś swoje plastikowe pudełko z obiadowym kurczakiem.
Spalona jest w tych okolicznościach całkiem adekwatnym określeniem.
151-152.
[1-2 Aug 2009]
(...)
Sobota.
Sobota, oczywiście, musi być z deszczu, ilość wilgoci musi być niezmienna na tym skrawku lądu, bilans opadu mżawki na cal kwadratowy musi się zgadzać.
Sobota ocieka deszczem, bo zaproszeni jesteśmy na wieś.
Na rozrywkę opiekania Bratwurstów nad płomieniem rusztu.
W piątek nie pada, w niedzielę nie pada.
Pada w sobotę, gdy w popłochu pod szarymi chmurami rozpinamy dla rusztu namiot.
Wieś jest angielska.
Dla tubylców ta angielskość to źródło estetycznego orgazmu.
- Jak tu pięknie. – mówią i zwija ich z zawiści.
Siedemnstowieczne domy kryte strzechą (koszt samej strzechy liczony w dziesiątkach tysięcy funtów), niskie stropy, ogrodnicy w ogrodach, konie w stajniach, labradory w obejściach, pszeniczne pola wokół, wiejski pub i z szarych kamieni wzniesiony kościół.
Sączymy Pimm’s (z aspartamową lemoniadą, czego jeszcze srodze pożałuje mój żołądek). Pimm’s w deszczu nie ma w sobie żadnej atrakcji, choćby nawet i pływały w nim najczerwieńsze, szkockie truskawki i najsoczystsze kawałki kongijskiego, organicznego ogórka.
Sączymy, słuchamy o domu, o gotowaniu na olejowym piecu sprzed stu lat, który wygląda jak ogromna maszyna do wafli (http://en.wikipedia.org/wiki/AGA_cooker), i o tym, że raz na kilkadziesiąt lat podnoszą się tu wody gruntowe i zatapia całą wieś.
Ma to raczej bezpośredni związek z kwotą ubezpieczenia.
Zdaje się, że nas nie stać na ten kawałek hrabstwa.
Pozostaje nam zabudowa i wystrój wnętrz w stylu Hiacynty Bukiet.
(...)
Obcięłam włosy.
Są tak krótkie, że wymykają się spomiędzy palców.
153.
[3 Aug 2009]
(...)
Najpierw wydawało się, że to musi być nieszczęśliwy zbieg okoliczności.
Oto nagle wyprzedają swoje mieszkania wyłącznie ludzie z jakimś okulistycznym deficytem.
Kolorystycznie niepełnosprawni.
- Czyżby taka społeczna akcja, kaczko? – pytał Norweski, który przecież genetycznie obciążony jest skłonnościom ku ogrodowym krasnalom, a zatem, na bogów, skoro nawet on... - wyprzedając zbierają na okulary?
(Chyba na przeszczep dobrego smaku?)
Prawda, gdy nas w końcu kopnęła w zadki, okazała się przerażająca jak stuoki pies.
Oni po prostu lubią tak mieszkać.
I jeśli wyprzedają, to wyłącznie po to, aby kupić następne.
I żeby było jeszcze bardziej różowe, z jeszcze bardziej pozłacanymi żyrandolami, z jeszcze grubszą warstwą żwiru w ogródku i z jeszcze bardziej pluszowym dywanem.
(Poczwórna warstwa w łazience.)
I żeby róże na obiciu kanapy były jeszcze bardziej różane.
[Mam od tego umysłową zgagę. Ból zębów gustu z czasów Zimnej Wojny. Ach, pierwsza myśl - wepchnąć sobie palce w mózg i puścić pawia!]
Szukam, acz szczerze wątpię, że gdzieś tu, jak pod kapturkiem na imbryk do herbaty (obowiązkowo różowym w różyczki), ktoś ukrył nasz dom.
(...)
Po godzinach paramy się uprowadzaniem, abdukcją i człowiekopingiem.
Norweski wyklejał.
Profesjonalista.
[mryg]
154.
[4 Aug 2009]
(...)
Jo, znajoma Migdałów, która w przydomowym ogródku hoduje liczny drób i liczne kartofle, za największy wstrząs poznawczy swojego życia uważa katalog z projektami domów.
Polski katalog okazany jej pod żubrówkę przez polskich sąsiadów.
- Jak to możliwe – pyta Jo, a proces myślowy marszczy jej czoło jak wyschniętą rodzynkę – jak to możliwe, że możesz sobie wybrać to, co ci wybudują?
Nie wiem, ale byłabym bardzo zainteresowana wersją wysyłkową.
(...)
- Co robiłeś dziś w pracy, Norweski?
- Przechodziłem z jednego zebrania na drugie, a ty?
- Trzykrotnie się ewakuowałam.
Kurtyna.
155.
[5 Aug 2009]
(...)
Metaliczny smak w ustach po raz kolejny okazał się szczegółem diety, bikarbonatem z pszennych, proszkowych bułek.
Próbuję o tym jak najmniej myśleć.
(...)
Królik pisze z Barcelony, że zwiedza.
Ile, myślę, trzeba mieć wewnętrznej, króliczej dyscypliny, aby Barcelonę zwiedzać z przewodnikiem.
Takim z parasolką i z wykładem.
Ile silnej woli, by w tym słońcu iść, słuchać, asymilować daty, style i wydarzenia, gdy tymczasem Barcelona dzieje się obok.
Nie uciec, nie skręcić, nie przystanąć, nie zgubić się, nie schować za filarem, nie odłączyć od grupy, nie machnąć ręką, nie dać się wessać przez ludzki wir i strumień, i do domu nie wrócić najranniejszym pociągiem.
Nie na moje nerwy.
Nawet przewodnik z papieru o Barcelonie nie na moje nerwy.
(...)
Z poczucia winy, za głupią, weekendową bezmyślność, Norweski pozmywał raz, czy drugi talerze, a tym samym prawdopodobnie i swoje sumienie.
Dla niego sprawa jest załatwiona. Ego sobie samemu absolvo.
We mnie front niżowy.
156.
[6 Aug 2009]
(...)
Niektóre sprawy prześladują jak w krzyżówce niodgadnięte hasła.
(Raczej w krzyżówce hetmance niż w takiej, która spodziewa się, że na życzenie wytrząsnę sobie z głowy imię tadżyckiego poety narodowego lub nazwę kopalni w okręgu donieckim.)
Szalenie frustrujące nie móc przestać o nich myśleć.
Na końcu mózgu, na końcu języka.
Od miesiąca trapił mnie detal projektu.
Niby bułka z masłem, a jednak nie do przeskoczenia.
Nieustanny poślizg na maśle i bolesny upadek na kuper.
Wymyśliłam nocą, przetestowałam rano.
Działa.
Ciśnienie w synapsach opadło.
Mam znowu sporo wolnej pamięci operacyjnej.
(...)
Pada tak, że kto wie, może w drodze do domu spłukało Norweskiego?
157.
[7 Aug 2009]
(...)
I jakby tu zgrabnie podsumować dzisiejszy dzień?
Może tak?
Ludzie mają w sobie coś z tych rasowych, zdegenerowanych przez inbred, psów myśliwskich.
Uwielbiają się tarzać w gównie dociekań, padlinie plotek, truchłach i ścierwach niedorzecznych pomówień.
A potem ocierają się o twoje nogi radośnie merdając ogonem i jeszcze są przekonani, że nie cuchną.
Muszę wyjechać.
(Tak mnie olśniło podczas obiadu.)
Na tyle daleko, że gdy się obejrzę za siebie, tutejsze oślizgłe sprawy będą miały właściwe, racjonalne proporcje i nie dosięgnie mnie ich smród.
W tym celu postanowiłam udać się za horyzont.
Jedyny problem, najbliższy mój urlop wypada za sześć miesięcy.
U Norweskiego nie lepiej.
Albo molekuły, albo kanikuły. – taką tam mają w wytwórni molekuł politykę prourlopową.
Przyjmuję to bez histerii.
Wystarczająco trapi mnie moje własne pół roku.
158.
[8 Aug 2009]
(...)
Bulgocę wewnątrz żywą, wściekłą, zdolną do morderstwa, a przynajmniej do lania po pyskach, lawą.
Próbuję sobie to wszystko tłumaczyć i racjonalizować.
Kwaśne winogrona, słodkie cytryny, czy jak to tam leci?
Nadaremnie.
Ja wpadłam w łajno.
Łajno wpadło w wentylator.
(...)
Byliśmy dziś na cmentarzu.
(Pod kolor nastroju?)
Wystrój wnętrz, a to ci dopiero niespodzianka, stanowi przedłużenie miejscowych salonów.
W dobrym tonie jest obsypać nieboszczyka szklaną stłuczką w jakimś nienaturalnym kolorze.
Cały cmentarz jest pełen takich grobów dla fakirów.
A przy nagrobku Reginalda Boczka – różowa świnia w kapeluszu.
A u Donaldiny Brown – coś na kształt makiety Kew Gardens z polietylenu.
(!)
159.
[9 Aug 2009]
(...)
Ludzie, ludzie!
Powiadam, obsadzajcie się omżynem, ludzie!
Dzięki omżynowi nasz dom jest opatulony motylami.
Jak garnek z kaszą grubą pierzyną z motyli.
(...)
Od piątku piję.
Wpadnę w nałóg przez to łajno.
(...)
Skazałam Norweskiego na sortowanie dokumentów, które zebrał w ciągu minionego półrocza. Choć po objętości zdawałoby się, że od chwili, gdy Gutenberg uruchomił pierwszą drukarnię.
- Dobra robota! – szczerze się ucieszyłam, gdy po dwóch godzinach zastałam dwa stosy, w tym jeden szczególnie obfity. – Ten wyrzucamy?
- Jakże to! – zadrżał Norweski i w postawie właściwej dla Rejtana rzucił się ku drzwiom. – Do wyrzucenia jest ten drugi.
Ten, który składał się z jednej kartki.
(...)
Nie przypuszczałam, że kwiaty mogą na mnie dobrze leżeć.
Nawet na nagrobku.
Norweski też nie przypuszczał.
Ot, takie nasze florystyczne zbiorowe zaskoczenie.
Fajne, z czerwoną bluzką.
160.
[10 Aug 2009]
(...)
Podobno są takie krainy, w których nie padają deszcze i gdzie ludzi nie porastają algi.
Naprawdę?
(!)
O weekendowej podróży do Warszawy myślę w kategoriach: wyprawa w tropiki.
161.
[11 Aug 2009]
(...)
Piękna historia.
Mówią, że D. z obawy przed powrotem do domu znalazła w Bullerbyn męża.
D. znam z czasów, gdy przez kuchnię, w której gotowałam kluski, przebiegała granica między Tamilami a Singalami. Tymi samymi, którzy za dnia, w godzinach roboczych wspólnie pisali dysertacje o metodach pokojowego rozwiązywania konfliktów (na przykładzie – uwaga! – Lecha Wałęsy), a wieczorami rozbijali w kuchni dwa etniczne, wrogie sobie obozy.
Drut kolczasty, zasieki, wilcze doły, a pośrodku mój słowiański garnek z makaronem.
Piękne to były czasy.
Ad rem.
Mąż D. jest podobno tą specyficzną odmianą hindusa, która w szczytnych, teoretycznych założeniach stąpa jedynie tam, skąd wcześniej usunęła miotełką stonki i żuki, a spożywać może wyłącznie korzonki.
Acz, jak z niesmakiem (sic!) powiadają współwyznawcy, po miesiącu pobytu w Bullerbyn mąż D. jadł już wszystko. Z wyjątkiem ludzi.
Ślub odbył się w tajemnicy i gdy sprawa wyszła na jaw przez obie rodziny przelało się tsunami. Imaginujcie sobie! Niearanżowane małżeństwo! Z cudzoziemką! Z taką, która nie jada korzonków! Z cudzoziemcem! Z takim, który jada korzonki!
W celach pojednawczych, D. przeszła z katolicyzmu na korzonkizm.
(Bez straty dla chrześcijaństwa, gdyż doktryna wiary katolickiej przedstawiana przez D. była nieco kontrowersyjna i właściwie jak z ulotki scjentologów.)
Po konwersji sprawa przycichła.
I wszystko byłoby pięknie, i żyliby długo i szczęśliwie ze skandynawską wizą, gdyby nie nagła i niespodziewana wizyta(cja) rodziców pana młodego.
Radykalnych korzonkistów.
Tkwią już u młodych małżonków kolejny miesiąc, a małżonkowie wymykają się z domu, aby potajemnie jadać zwierzęcinę po krzakach – D. jest w ciąży i oprócz ligniny potrzebuje nieco białka – i zanoszą modły a) o rychły koniec tej wizyty, b) aby niespodziewani/niepoinformowani goście nie wpadli z wizytą z pętem kiełbasy lub paczką mięsnych kulek.
Morału brak.
(...)
E. zdiagnozowała u mnie problem z dziedziny teorii grafów.
Co nie dziwi, gdyż oprócz męża i znajomości licznych języków indoeuropejskich, E. posiadła również specjalistyczną wiedzę matematyczną i z pewnością nie dłubie sobie całką w zębach, ani nie ma sennych koszmarów, w których każą jej ponownie zdawać maturę. (Tylko nie z matematyki!!!)
- Problem komiwojażera. – orzekła E.
Problem komiwojażera jest ci to.
Którędy bieży najkrótsza droga między Wołominem, Piasecznem, sklepem z kubkami do maślanki, a ulicą czołowego pioniera badań nad pierwotniakami?
-... natomiast – dodała Ela przyprawiając o spazm ten płat mózgu odpowiedzialny za analizę – Problem Ucztujących Filozofów osobiście nazwałabym Problemem Szwedzkiego Skrzyżowania...
Niszowy żart, ale jakże wart odnotowania.
Co doceniłam dopiero wtedy, gdy zajrzałam do wikipedii.
162.
[12 Aug 2009]
(...)
A ja tu przecież od trzech dni pracuję z Poprzednią.
Anioł nie Poprzednia.
Nie można jej odgonić od krętków.
Pracuje, aż furczy i w mojej obecności nie nadużywa słów, co zasadniczo stoi w sprzeczności z jej naturą.
Myślę, że chyba się mnie boi.
(...)
[Kolejny niszowy.
A w dodatku sytuacyjny.
Komora laminarna. Laboratorium bakterii specjalnej troski.
Na skutek nieprzewidzianych wydarzeń beztlenowce nałykały się tlenu, co fatalnie wróży ich woli życia i karierze w melodramacie zapalenia ucha środkowego.
Zdesperowana C. energicznie trzęsie fiolką z bulionem.
Błagam, błagam nie idźcie w stronę światła.
...
Uprzedzałam, że niszowy.]
(...)
Przeczytam jeszcze jeden paragraf unijnej legislatury i pęknę.
Z hukiem.
Człowiek tego nie napisał.
163-168.
[13-19 Aug 2009]
(...)
Na Okęciu, w pocztowym okienku wystawiają kartkę następującej treści.
Przerwa technologiczna. Przepraszamy.
(...)
Pachniało latem.
Pomidorami spod folii, kwaśnymi jabłkami, dojrzewającymi mirabelkami, drożdżowym ciastem, słońcem i ziemią.
Oprócz kompulsywnego zwiedzania Ursynowa, głównie, zdaje się, płakałam.
Norweski myśli, szukając w tym łkaniu rozsądku, że to z tej diagnozy, którą wystawił w liście Jowialny, a którą, jak się Norweskiemu wydaje, niepotrzebnie przeczytał mi przez telefon.
Albo, że się znowu dzieci naoglądałam? Dzidziusia Uśmiechusia (jak z Wańkowicza) i Jej Wysokości Rezolutności?
Albo, że hormonalno-peptydowy w głowie rosół?
Napięcie przed?
Napalce po?
A może to z tej małżeńsko-finansowo-rodzinnej prosperity u m.?
Albo, że kubki do maślanki miały inny wzorek?
A może zwykły Weltschmerz, kaczko?
[A może poszli do lasu?]
Nie.
- Surykatka? – trafnie zapytał m. nawiązując do tej sceny konania surykatki z filmu dokumentalnego z głosem Krystyny Czubówny, którą to scenę okrasiłam rzewnymi łzami na pograniczu odwodnienia i permanentnego, emocjonalnego, nerwowego rozstroju.
Megasurykatka.
To kwestia interpretacji.
Nie mogę się do ciebie przyzwyczaić to nie tylko, że tak bardzo się zmieniłaś, że cię nie poznaję.
To również nie mogę, bo złamiesz mi serce, jeśli nie wrócisz.
Miałam odpocząć, nabrać siły, wróciłam z łzawą gąbką zamiast mózgu.
(...)
Zapisać te zabawne.
Znowu niszowe.
Petenta A., który domagał się skierowania na topografię mózgu.
Współczesnych egzystencjalistów: Sartre’a i Heinekena.
I Super, Marta, super!
I odzew Marty: Chłopaki wreszcie na kolację będzie ZUPA!
(...)
A tu goście antek w portas, a ja nawet ze sobą nie mam siły gadać.
169-170.
[20-21 Aug 2009]
(...)
Goście (hic!) przywieźli (hic!) butelkę (hic!) kabanosów (hic!) i pęczek (hic!)
katalońskiego (hic!) likieru (hic!).
Od likeru mam likierowane sny.
(...)
Wykwintną, wysublimowaną ironią losu są te kubki ze wzorkiem przywiezione z kontynentu.
...gdyż, jak wykazało śledztwo, kubki produkowane są tu, na miejscu, na tej wyspie.
I w dodatku obleka je pożądany wzorek. Ten, którego w Warszawie zabrakło.
Dałam się nabrać, że to polska myśl, wizja artystyczna i słowiański ból tworzenia.
Komu, komu sześć naczyń ze wzorkiem?
[Kupię sobie takie jakie chciałam i bez patriotyzmu w bonusie.]
(...)
Ćwierć wieku temu w nagrodę za rozwiązaną krzyżówkę otrzymałam przenośny, czerwony odtwarzacz magnetofonowy Kajtek.
Ciężar Kajtka przytroczonego do szyi powodował trwałe wady kręgosłupa.
Kajtek wysysał baterie, a potrzebował ich kilkaset, wciągał taśmy, rozciągał melodie i notorcznie się psuł.
Ćwierć wieku później historia zatoczyła koło i w nagrodę za rozwiązaną krzyżówkę otrzymałam iPod, który można wpiąć sobie we włosy.
Nostalgia.
(...)
Dziś mija dziesiąty rocznicowy tydzień zwracania fartucha bez zatrzasków.
Ja zwracam, oni oddają.
Wykrochmalony i wyprasowany w kant.
Nieodmiennie bez zatrzasków.
(...)
Goście zwiedzili kamienny krąg, smażalnię ryb i sklep RSPCA.
(...)
Mazowsze by A.
171-172.
[22-23 Aug 2009]
(...)
Sobota.
Goście zwiedzili Tamizę, bukszpanowy labirynt, kanadyjskie gęsi, kanapki z krwistym roastbeefem.
Niedziela.
Goście zwiedzili Hyde Park, zmianę warty, dział soku pomarańczowego u Harrodsa i reklamę Coca Coli przy Piccadilly Circus.
Dwa odciski na stopach później trwają gorączkowe dyskusje, ile z tego zwiedzania wyszło cali, jardów i mil morskich.
Norweski złośliwie próbuje umniejszać kilometraż.
173.
[24 Aug 2009]
(...)
Harrods nie może się zdecydować, czy jest dla plebsu, wyższych sfer, czy dla odrębnej kategorii, jaką stanowią amerykańskich turystów.
Można bowiem w dżinsach, można w rozciągniętym podkoszulku, ale plecak to już należy dzierżyć w dłoni, tak?
Żeby nie zahaczyć o kryształowe wazy? O jaja Faberge?
Ciastka w Ladurée (http://www.laduree.fr/) podano ze srebrnymi widelcami, acz filiżanka nosiła niedomyte ślady herbacianego osadu.
Srebrne widelce pospiesznie nam odebrano. Nim jeszcze pochłonęliśmy ostatni okruch le macaron.
Makaroników?
Tych, które podobno wystąpiły w Marii Antoninie, spodziewam się, że jednak świeższych.
Makaroniki – pistacja i czekolada – przyjemnie bezowe w smaku, lecz i bez przesady.
(Ci, co na forach internetowych wiją się w ekstazie nad smakiem makaronika mają chyba jakiś problem z nadczynnością gruczołów dokrewnych.)
Kelner był Polakiem.
Czekaliśmy wieki, by złożyć zamówienie.
(Za to z rachunkiem przygonili kurcgalopkiem.)
W srebrnym dzbanuszku kawa, w srebrnym dzbanuszku ciepłe mleko.
- A nóż nie jest srebrny. – wycenił Norweski, który ma w oku spektrometr absorbcji atomowej.
No, to nie zabraliśmy noża na pamiątkę.
[mryg]
Zdjęć nie będzie.
Goście byli praworządni (no photos), my nie zabraliśmy aparatu.
(...)
- Lubicie spacerować, prawda? – zapytała Była. – Założyłam, że lubicie i zapisałam was do swojej drużyny.
Piętnaście mil charytatywnego spaceru brzegiem Dorset.
- ... będą skamieliny!
Piętnaście mil charytatywnego spaceru brzegiem Dorset ciągnąc za sobą szkielet dinozaura?
(...)
Przeliczyliśmy niedzielny Londyn na kilometry.
Dziewiętnaście.
174-175.
[25-26 Aug 2009]
(...)
Poniedziałek.
Goście zwiedzili fabrykę mebli Króla Artura.
Wtorek.
Goście zwiedzili deszcz w Oxfordzie.
Środek.
Goście zwiedzili morze i wagon kanapek z mięsem.
Na kwaterę wrócili w gustownych, pirackich czapkach.
176-177.
[27-28 Aug 2009] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ ::
(...)
Piątek.
Bakterii długie nici jak roztopiony ser w fondue nawijam na ezę.
Przedziwne bakterie.
A spróbuj takiego gluta rozmazać na szkle od mikroskopu!
Pierwej dołek w tym szkle wytrzesz na wylot niż takiego skurczymikrosyna odłączysz od rodziny.
Zaparły bawić się w pociąg?
(...)
Syndrom opuszczonego gniazda.
Goście odlecieli.
Z nieznanych nam przyczyn, upierali się, że Londyn następnym razem będą zwiedzać sami.
[mryg]
(...)
Przed przyjazdem Gości zniknęła kaczka numer dziesięć.
Kaczka, która faktycznie jest królikiem.
Inga znana jako Inga från Sverige.
Pięć centymetrów wzrostu.
Znaki szczególne: tatuaż na lewej stopie i czerwona czapka.
Pochodzenie: nieustalone.
Ingę za stopę z tatuażem wyciągnęliśmy kilka zim temu ze śnieżnej zaspy w Bullerbyn.
Inga jest przyjaciółką Ebearharda, któren również jest kaczką (numer dziewięć), a faktycznie mikro-niedźwiedziem.
Zniknęła tydzień temu w środę.
Jak kamień w wodę.
Rozważaliśmy ogłoszenia na butelkach mleka.
Goście wyjechali, Inga wróciła.
Introwertyczka?
(...)
Żonę, bo wypada podsumować, a więc żonę m. chyba zamówił w Harrodsie.
Nie poszło nam w diagram Venna.
Mimo najszczerszych chęci i najczystszych intencji obu zaangażowanych stron.
No, nie poszło.
Dwa osobne zbiory.
Dwa końce niekończoności.
I nawet m. nie stanowi punktu wspólnego.
Bywa.
(...)
I jeszcze taka przykrość, taka rysa na moim marmurze, iż odnoszę wrażenie, że w opinii Szefa Bezpośredniego nie przykładam się do duchowego rozwoju mojej Drużyny Pierścienia.
A taki kolega z końca ławki to podobno wręcz przeciwnie.
I że to widać z jego sprawozdań.
Czytam więc te sprawozdania i czytam.
I czytam.
I czytam.
(Gdyż kolega z końca ławki jest niespełnionym literatem.)
I czytam.
Czytam.
A tam paragraf o problemach z klimatyzacją w trakcie zebrania.
I dwa paragrafy w czasie Future o konieczności rezerwacji pomieszczeń ze sprawną klimatyzacją.
I w nawiązaniu do klimatyzacji.
I o klimatyzacji.
I ta klimatyzacja.
Klimatyzacja.
I.
I zabijcie! nic więcej, co miałoby jakikolwiek związek z czyimkolwiek duchowym rozwojem.
Mam pisać, że krzesła są niewygodne i piją nas w zadki?
Wtedy będę rozwijać?
Fakt.
Słabo znoszę krytykę.
(...)
I jeszcze taka inna przykrość, że ktoś jednak ma głupie uprzedzenia, choć myślałam, że jest od nich zupełnie wolny.
Ech.
178-179.
[29-30 Aug 2009]
(...)
W sobotę Norweski wstał, zinwentaryzował szafki i rzekł w te słowa:
- Kawę trzeba kupić. Się kończy.
Nim wyrzekł, w drzwiach stanął listonosz z paczką.
W paczce kawy paczka.
Ekstraordynaryjne.
(...)
W niedzielę.
Norweski w spacerach nie bierze jeńców, więc doszliśmy pod Bristol.
Cali.
Jestem krótsza o kilka cali.
[Narrow boats są wąskie, gdyż... tu nagłe olśnienie... są wąskie, by mieścić się w przydomowych ogródkach?
W opcji podstawowej oprócz grządki na dachu, narrow boat posiada antenę satelitarną, pralkę i kominek.]
[Po przejściach z le macaron nie ufamy już francuskim piekarzom. Nawet jeśli pieką od czasów bitwy pod Grunwaldem.]
[Królikotaur.]
[Karbohydraty.]
[Prawie jak we Florencji.]
PS Rzymskie łaźnie – wstęp przesadnie: jedenaście i pół funta od dorosłej głowy.
Umyliśmy się w domu, we własnej wannie.
180.
[31 Aug 2009]
(...)
Błogosławione niech będą polonijne delikatesy za ogórki gruntowe i mak niebieski!
Niebiański!
Cyklinujemy parkiety, układamy na poduszkach miętowe czekoladki, szczotką z piórek zdejmujemy pajęczyny z portretów przodków, krochmalimy kołnierzyki, schodzimy do piwnic po wina, rozpylamy lawendowe olejki, polerujemy srebra i kryształowe kandelabry.
Jakby jutra nie było.
Również fermentujemy i wypiekamy.
Gdyż jutro, jeśli jutro nastąpi, przyjeżdżają Państwo Norweskoleśni.
A Norweski obchodzi Zumgeburtstag.
Albo to literówka, skurcz palca, pomylone klawisze, albo C. istotnie urodziła Meję.
181-182.
[1-2 Sep 2009]
(...)
Od wczoraj w sklepach kartki ze świętym Mikołajem i papier do prezentów w renifery.
(...)
- Działa, działa! Mikrobiologia działa. – zakrzyknęłam nad ranem zapatrzona w zmętniałe odmęty małosolnego słoika ogórków.
- A skąd się tam weźmie ocet? – zainteresował się Norweski. – Kiedy z tego będą korniszony?
Kurtyna.
Zielona, organiczna, bez azotanów.
Bez octu.
(...)
Początek przygód Państwa Norweskoleśnych na Wyspie zaczął się bez fajerwerków.
Trzy godziny na poboczu szosy, gdyż zepsuł się autobus, a kierowca był ponoć jak z tej anegdotki: wiem, wiem, co się zepsuło! Psze państwa, psze państwa! AUTOBUS się zepsuł.
W jednym z odcinków ‘Hotelu Zacisze’ Sybil zgrabnie rozprawia się parasolką z irlandzkim przedsiębiorcą budowlanym, tym, który nieopatrznie dla siebie mówi: Well, to be perfectly honest, Mrs. Fawlty, I like a woman with sperrit.
Obsługa dworca autobusowego musiała być, tak jak ów O’Reilly, mocno niespełna rozumu, wierząc, że Frau Norweskoleśna będzie czekać kolejne pięć(set) godzin, aż znajdzie się dla niej miejsce w następnym, tranzytowym autobusie do Bazylegokonga.
- Powinni się cieszyć, że nie znam angielskiego. – powiedziała Frau Norweskoleśna składając swoją parasolkę, otrzepując ręce i odbierając bilety na najwcześniejszy z możliwych autobusów.
Być może nawet specjalnie podstawiony.
Powinni.
(...)
Dla niektórych cywilizacji jest już za późno. Stoją na urwisku i gibią się jak leming.
Żaden Jamie Oliver ich nie uratuje.
- Sama zrobiłam spód do pizzy. – pochwaliła się Była i nie omieszkała przyłożyć mi na talerz.
Głucho zadźwięczało.
- Z czego? – zapytałam, choć wyobraźnia podpowiadała: z gipsu, mówię ci, z gipsu wylepiła.
- Z margaryny, proszku do pieczenia, mleka i mąki...
Drożdżom pękło serce.
Pikanterii dodaje fakt, że rodzice Byłej prowadzą lokal gastronomiczny.
Pizzerię? (!)
(...)
Dziś Norweskoleśni są w Londynie.
Lepiej, aby komunikacja działała tam bez zarzutu.
183.
[3 Sep 2009]
(...)
Ze zmęczenia zasypiam nawet w biegu.
(...)
184.
[5 Sep 2009]
(...)
Drożdżowa pielgrzymka.
185.
[6 Sep 2009]
(...)
Nic mi się w Dublinie nie podobało.
Możliwe, że to przez paczkę paracetamolu, którą przepuściłam wczoraj przez trzewia. Była teutońska i mogła zawierać sporą dawkę skarg i zażaleń instant.
Może winić należy irlandzki klimat?
Nadrzeczną wilgoć?
Nadmiar autobusów?
Obłąkaną sygnalizację świetlną?
Idiotyczny szpikulec wbity w sam środek miasta?
Architektoniczną samowolkę o takiej skali, że przez porównanie nawet Bazylekongo wydaje się (miejscami) przyzwoite?
Miasto kompletnie bez pomysłu na siebie.
No, bo czy pomysłem na siebie można nazwać taśmowy kombinat produkowanych w Chinach zielonych leprechaunów?
(...)
Goście wyjechali.
Za oknem jesień.
Pora hibernować.
186.
[7 Sep 2009]
(...)
W kontekście: a co ty tutaj robisz, ty, ty obcokrajowa kaczko?
- To w Polsce nie ma już pracy dla Polaków, czy jak?
- Nie, to tutaj nie ma inteligentnych ludzi.
Błyskotliwie jak nigdy.
Nie na schodach, nie za drzwiami, nie po tygodniu, nie do pamiętnika.
Prosto w twarz.
Zasuszę sobię tę ripostę w zielniku ripost.
(...)
Z zielnika ripost.
- Czemu masz oparzoną stopę, kaczko?
- Bo smażyłam kotlety!
Naprawdę.
(...)
Oto dom znów pusty (do listopada), a my wracamy do rutyn, rytuałów i regularnego zażywania witamin.
Dosyć ekscesów.
Norweskoleśni przemknęli przez horyzont jak kometa. Zajął się nimi ich syn pierw(Y)rodny, któremu z tej okazji Sekta Czerwonej Nakrętki pozwoliła pobrać dwa dni urlopu.
Nic, zdaje się, tak ich nie ucieszyło, jak to, że po wykwintnej i wyrafinowanej, urodzinowej kolacji (na miarę raczych szyjek, kawiorów i świeżych trufli), następnego dnia podaliśmy sznycle, pomfryty anglais rozmiarów ociosanych z grubsza kartofli, a do tego absolutne minimum sałat.
Czar prostej, teutońskiej kuchni.
Tradycyjnie, były z tej komety odłamki, był gwiezdny w oku pył.
Nie wiem, czy mają rację mówiąc w konwencji greckiego chóru, że jestem niecierpliwa, i że nie umiem czekać.
Może gdyby tak mi powiedział Dalaj Lama, a nie kobieta z parasolką, która ...
Mam do wyboru na złość wszystkim odmrozić sobie uszy, albo też i uparcie obstawać przy swoim (a nadal głęboko wierzę, że mam rację).
W obu przypadkach głupio.
W tym drugim, dodatkowo, nie mam już siły, gdyż mówię, a i tak nikt mnie nie słucha.
Przy swoich rodzicach nawet Norweski głuchnie.
(...)
W nocy z poniedziałku na wtorek obudzili nas (jakoż i prawdopodobnie całą dzielnicę) karkogłowi, schabowi, słowiańscy sąsiedzi.
Znani (w Norweskim wokabularzyku) jako The Rodaks.
Aura o trzeciej w nocy nie sprzyjała grillowaniu, ani suszeniu ortalionowych dresów, ani topieniu Marzanny, ani topieniu emigracyjnych smutków na łonie natury, ani szukaniu kwiecia paproci, ani nawet pieśni biesiadnej, po cóż więc, po cóż na Morfeusza i innych świętych snu patronów, rozdzierać stereofonicznie mordę stojąc w gaciach od pidżamy w ogródku?
Nie wiem, po co?
Bo dresy były wilgotne? A szalik się zmechacił?
Nim odsiałam wulgaryzmy zapodział mi się kontekst.
Kontekst nie miał żadnych szans.
Dużo w tym monodramie było o szmatach, ale nie przypuszczam, że chodziło o renegocjację panelu obowiązków zawodowych.
Stawiam raczej na złamane serce.
(...)
Tort z maku niebiańskiego i czekolady białej, jako pierwszy tort okolicznościowy, wystawiony na widok publiczny i skonsumowany przez tłum, uznać należy za wyjątkowo udany.
(Choć i owszem, nadal mam problemy z równomierną dystrybucją kremów.)
Jednak – tu nie mam złudzeń – bardziej udany byłby gotowy, ciastczany spód (Aldi), wysypany owocami z puszki (Aldi), zalany pomarańczową galaretką (Aldi), z zawijasem dezodorantowej bitej śmietany (Aldi).
Taki Norweski smak dzieciństwa, jak kacze mleko z tubki, z proszku oranżada i z woreczka napój.
(...)
Z zielnika ripost Norweskiego.
Zorganizowałam Drużynie Pierścienia i zajęcia plastyczne, i czas na cichą lekturę w poszukiwaniu inspiracji.
(Już ja ich rozwinę! Jak wstążkę rumuńska gimnastyczka.)
- Myślisz, że to wystarczy, Norweski?
- Żeby cię przestać lubić?
(...)
Przeczytałam Atonement.
Zakalec.
Literacka zgaga.
187.
[8 Sep 2009]
(...)
Mimo, że się zaklinałam, że nigdy, przenigdy, nie dam się wkręcić w miejscową manufakturę, w taśmową produkcję zdarzeń charytatywnych, że nie będę zwisać z budynków, ani przebierać się za rzodkiewkę, ani chodzić na rękach, ani skakać z mostów oplątana liną, ani jeść kornwalijskich pierogów na czas...
Mimo to – miękka jak żelatynowy żelek, zhydrolizowana jak zakwaszony agar, płynna jak galaretka z kiwi – uległam.
I z trwogą wyglądam soboty.
Drużyna składa się z Rywalizantów i Abnegantów.
Rywalizanci (w tym Norweski, matka Byłej i narzeczony Bieżącej) zamierzają iść, aż pięty im się spopielą. Abneganci (w tym ja, Była i Bieżąca) planują regularne postoje, wdychanie jodu i lunch w najbardziej historycznym pubie w okolicy klifu (zupełnie nie po drodze).
(Narzeczony Byłej – gdyż cała ta awantura oprócz studni dla Afryki ma drugie dno, mianowicie przedstawić narzeczonego Rodzicom (przy gościach może nie rozszarpią) – jeszcze się nie określił w sprawie preferencji. W sumie, może nawet nie dożyć tego określania, więc właściwie jego zdanie się nie liczy.)
Drużynowo udało nam się zebrać fundusze na trzy promujące higienę przedstawienia kukiełkowe dla Nepalu, opcjonalnie dwa komplety kluczy francuskich dla Namibii, opcjonalnie kilka worków kranów dla Nigerii.
Teraz niech Dorset się skurczy, aby te mile do przejścia stały się krótsze.
188.
[9 Sep 2009]
(...)
Czasem się lubię taką.
W audytorium, w wykrochmalonym fartuchu, ze wskaźnikiem w ręku, bez zająknięcia podającą dwudziestosylabowe słowa i skomplikowane medyczne terminy, na tle idealnie przyciętych slajdów, ze szklanką wody pod ręką i z przerwą na any questions?
Taką profesjonalną?
Czasem.
Ciężki, acz pełen satysfakcji dzień.
(...)
- A mapy i kompasy? – pytam Byłą.
Była patrzy z politowaniem.
- Idziemy wzdłuż morza. Nie potrzebujemy map i kompasów. Grunt, żeby morze nieustannie było po prawej.
Mądrala.
A co się stanie, gdy nakryje nas mgła?
(...)
Norweski przeszedł się po kolegach z pracy i doniósł fundusze na ręczną pompę w Bangladeszu.
(...)
W kontaktach z miejscową służbą zdrowia unieśliśmy się na kolejny poziom.
Teraz pisujemy do siebie listy.
Podpisano: Doktor Jowialny MA MD FRCP
Podpisano: Kaczka
Podpisano: Doktor Jowialny MA MD FRCP
Podpisano: Kaczka
Jest z tego, proszę mi wierzyć, kawał niezłej literatury faktu.
A i Królewska Poczta ma co roznosić.
189.
[10 Sep 2009]
(...)
Resident Evil.
Poziom trzeci.
Królestwo dyfterytu, mroczne księstwo zapalenia opon mózgowych, kolonie cholery, zespołu hemolityczno-mocznicowego i prowincje wywracających trzewia sraczek wszelkiej proweniencji.
Klaustrofobicznie nie lubię, gdy zatrzaskują się za mną podwójne drzwi i zostaję z nimi sama, oko w oko, z przypiętym do ramienia czujnikiem ruchu.
(Na wypadek, gdyby wyszły z cieplarek i przywiązały mnie do nogi od stołu?)
Za zamkniętymi tropikalnie drzwiami jest gorąco, luksy światła prosektoryjnie blade, a w uszach nieznośny, monotonny szum filtrów.
Podobno mam żyły pełne przeciwciał, podobno gęsta we mnie płynie przeciwciałowa zupa, podobno strumień rwący, podobno wodogrzmoty, podobno.
Tak stoi na urzędowym papierze.
Acz jakoś nie jestem przekonana.
Im bardziej staram się być ostrożna, tym zwykle gorzej mi to wychodzi.
(...)
Ruszamy na Dorset.
190-192.
[11-13 Sep 2009]
(...)
Dorset to Ameryka Wielkiej Brytanii.
Wszystko tam mają największe.
Największą naturalną zatokę, największe jurajskie trylobity, największe muzeum czołgów i największe pająki w wannach.
Spacer był bułką bez masła.
Bez masła, za to z miodem.
Pogoda jak miód, krajobrazy jak miód.
Skórę na szyjach mamy w kolorze spadziowego miodu.
(...)
Za sceną działy się różne rzeczy.
W piatek nieletni brat Byłej złamał nogę, czym pokrzyżował Matce Byłej skrupulatnie rozpisane – kto śpi, z kim i u kogo.
Nastąpiło przetasowanie pokojów gościnnych.
Dzięki złamanej nodze przypadło nam ekskluzywne łóżko o połaci kliku arów, z ekskluzywną pościelą i z miętowym dropsem na poduszce.
(Jak to czasem poręcznie być małżeństwem.)
Potem okazało się, że Ojczym Byłej, król sieci ryb i frytek (piątkowa kolacja – pyszności!), całym sercem popiera miejscową partię z gatunku Anglia dla Anglików.
Sporo mieliśmy z tego uciechy.
Szczególnie, iż dopiero pod koniec wizyty, gdy z zemsty wypiliśmy mu całą zawartość piwnej piwnicy, wyznałam, że jestem Słowianką.
Cudaczny akcent ma jednak swoje zalety.
(Mimo, że po Norweskim słychać pochodzenie na kilometr, ma on tę przewagę, że Teutonów jakoś nikt nie rusza, najbardziej nawet zawzięci nacjonaliści, a Słowianom zawsze wiatr w oczy.)
Była nie zdobyła się na wyznanie, co łączy ją z Pediatrą.
Po raz kolejny sprawdziło się – chcesz dotrzeć do źródła czyichś kompleksów, wdaj się w pogawędkę z rodzicami.
Ojczym – typ komandosa-foki, Matka – licz kalorie, jedz warzywa i owoce, a do tego jakby połknęła klauna: oh, she is SO funny, isn’t he funny, it was SO funny, how funny is it?
Na okrągło.
(Powieka mi od tego zaczęła latać. How FUNNY?)
Przez dwadzieścia lat Była mieszkała z nimi.
Oboje – Matka i Ojczym - przekonani, że to z winy biologicznego ojca, którego widywała raz w roku, Była ma tak niskie poczucie wartości.
Miałam ochotę ich zdzielić.
Walić przez łby, czym popadnie.
Co, do cholery, zrobiliście, aby ją przekonać, że tak nie jest?
Może trzeba ją było czasem przytulić?
I niby dlaczego związała się z waszym rówieśnikiem?
Jeno ręce załamać.
Żeby to były pojedyncze przypadki, a tu gdzie nie spojrzę, gdzie nie splunę, tam połamane przez rodziców życiorysy.
Nie ma granic ludzka bezmyślność.
[Na zdjęciu numer 20. dwugłowa krowa.]
(...)
Była nadesłała aktualizację.
Ojczym zaprosił Pediatrę na ryby.
Norweski wydaje się być szczerze zaskoczony faktem, że pominięto nas w zaproszeniu.
193.
[14 Sep 2009]
(...)
Z bólem serca zaakceptowaliś-MY, iż nawet czterdziestoletni narzeczony dwudziestoletniej córki, który okrutnie mlaszcze jedząc i wiąże sobie pod brodą papierowe serwetki, jest bardziej pożądanym gościem niż my.
Jak mi cholernie przykro (!)
(W zaistniałych okolicznościach, choć Norweskiemu nadal to w głowie się nie mieści, upieram się, że nawet Kuba Rozpruwacz byłby milej widziany na tamtejszych salonach.)
Nie lubię Pediatry, Pediatra podpadł próbując okadzać mnie wychowawczym smrodkiem, lubię Byłą.
Chyba nawet bardziej, odkąd poznałam jej rodzinę.
(...)
Rozliczny i przekrojowy mamy tu dziś asortyment trosk.
194.
[15 Sep 2009]
(...)
Wielkie rzeczy działy się wczoraj.
Norweski głosował.
- Nie powiem ci na kogo, bo zaraz wszystkim wygadasz.
Tak mi powiedział.
(Na NPD głosuje, że się tak ukrywa?)
- Wszystkim, czyli detalicznie komu?
- Yyyyyyyyyyyy... Bieżącej?
Co sugerowałoby, że Bieżąca, produkt miejscowego systemu szkolnictwa, miałaby się niby orientować w niuansach teutońskiego ustroju politycznego?
Paradne.
Dzieci tu nie wiedzą, jak ogórek wygląda, a miałyby od niego odróżnić Angelę Merkel?
Na nogi sobie przyłóż kataplazm, Norweski, gdyż na głowę stanowczo za późno.
Nieskrywanej radości dostarczyła mi lista potencjalnych kandydatów.
Z Adolfem.
Z NPD.
I jak tu nie wierzyć, że imię predystynuje losy człowieka?
(...)
Dziś odgrzewałam swoje kluski w kolejce między plackiem z nerek na ciepło, a słodkim, czekoladowym tortem z buraków na zimno.
Tort z buraków rewelacja.
(...)
Wisienką (burakiem?) na torcie moich zawodowych dokonań, premią dla człowieka z dyplomem i tytułem, są eksperymenty na ekskrementach.
Ludzkich.
Nie żadnych tam mysich, czy owczych bobkach.
Te są prawdopodobnie dla amatorów.
Ciężko pracuję na opinię człowieka, który się kupom nie kłaniał.
Broń Boże, nie narzekam i choć daleko mi jeszcze do koprofila, to profesjonalnie potrafię zdystansować się do aparycji przedmiotu badań.
I gdy tak dłubię sobie patyczkiem, nachodzą mnie liczne filozoficzne przemyślenia na temat palety tekstur, odcieni, konsystencji i stopnia fosylizacji dostarczanych prób.
W tym jedna towarzyszy mi natrętna myśl przewodnia.
Ludzie! Ludzie!
Żujcie!
To nie boli.
Szczególnie kukurydzę.
I orzechy.
I szpinak.
I plastikowe paciorki.
I metalowe śrubki (!)
195.
[16 Sep 2009]
(...)
Jak nie urok, to sraczka.
W równych, niekończących się rzędach plastikowych słoiczków.
(...)
Po niewypale z Prawdziwym Teutońskim Lekarzem, do akcji wkroczyła Norweskoleśna Ciotka i zorganizowała Prawdziwego Lekarza oraz Wybitnego Specjalistę z okolic Luksemburga.
(Przy takim geograficznym rozmachu wkrótce po witaminy przyjdzie nam jeździć do Patagonii.)
Nie bez znaczenia, że Prawdziwy Lekarz oraz Wybitny Specjalista jest jej podwładnym.
Wysłałam stosowny list na stosowny adres, wielokrotnie upewniając się, czy aby znowu nie urażam teutońskich uczuć nieprzemyślanym wyborem narzecza (!), i sugerując Prawdziwemu oraz Wybitnemu, że chętnie porozmawiam w każdy piątek, z wyjątkiem najbliższego. Gdyż w najbliższy idę. Do Dorset.
Odpowiedzi nie otrzymałam, co w sumie spływa po mnie, jak po kaczce.
Zakładam, że Prawdziwy Lekarz oraz Wybitny Specjalista mógł przyjąć sugestię do wiadomości, acz niekoniecznie mieć czas na potwierdzanie dat i terminów.
Zadzwoni – dobrze, nie zadzwoni – jeszcze lepiej.
Mam po dziurki w nosie ponownego dzielenia się z kimkolwiek zawiłościami swoich wnętrzności.
(Zdaje się, że jednak na złość wszystkim postanowiłam odmrozić sobie uszy.)
W Norweskoleśnych natomiast złe wstąpiło.
Od tygodnia.
Nieustannie dzwonią, żeby zapytać, czy już doszło do werbalnego kontaktu?
Nawet Ciotka wydzwania, choć mogłaby przecież zawezwać Prawdziwego Lekarza przez interkom?
Wyłączyłam telefon.
Poszłam spać.
Wstałam pokryta szronem.
Zapomniałam zamknąć okno.
W Reszcie Świata też tak zimno?
[18 Sep 2009]
197.
(...)
Dzień 196. wyparował, gdyż był dniem intelektualnego kwizu.
Tegoż cyklicznego.
Tegoż w klubie konserwatystów.
Mocno tym razem umoczyliśmy, mimo kilku przebłysków geniuszu (Kto wie, kto wie, czego stolicą jest Vaduz? Nikt? A taki Norweski wiedział.).
Tak sobie tłumaczymy klęskę i porażkę, że wśród odpowiedzi na wiele tutejszych pytań, trzeba się po prostu urodzić.
A i nawet to, nie zawsze jest gwarancją sukcesu.
Nie przestaje nas przy tym zadziwiać, że ta dzisiejsza młodzież nie ma pojęcia, ani przy czym manipulował Nobel, ani jaki jest tytuł najbardziej poczytnej książki Darwina, ani czego stolicą jest Sofia, ani jaka jest największa wyspa na świecie, ani co stoi za Einsteinowskim ce do kwadratu.
A wszyscy oni z dyplomami.
Trochę smutne, prawda?
Otóż i efekt wybierania sobie wygodnych przedmiotów (nie patrzcie tak na mnie, w życiu nie miałem lekcji historii), matur z tekstyliów i licencjatów z homeopatii.
Na pocieszenie, trafiła nam się w loterii butelka przywoitego likieru.
Na przygnębienie – padło na nas.
Organizowanie świątecznego kwizu.
Wydarzenia sezonu.
Już. Zaraz. Teraz. Za chwilę.
Aaaaaaaaaaaaaaaa...
W sklepach pojawiły się już świąteczne mince pies.
Ludzie zbierają depozyty na Christmas party.
(...)
Tego nie siałam.
Samo takie piękne wyrosło.
Nie wiem, kto zacz.
Trzymam w lodówce i czekam na dalszy rozwój wydarzeń.
(...)
Zautomatyzowana mikrobiologia.
Kombinat wylęgania.
Komputer, kody paskowe, taśma.
Na taśmie wolno suną szalki Petriego.
Przy taśmie technik macha ezą. Kiedyś zastąpi go mechaniczne, zrobotyzowane ramię.
Posiane na podłoża, odłożone na taśmę bakterie odjeżdżają w siną dal ku stosownym cieplarkom.
Komputer pstryknie im zdjęcia (say cheeeeeeese, bakcylu!) dokładnie za osiemnaście godzin.
Nawet w porze, gdy wszyscy mikrobiolodzy śpią snem sprawiedliwego.
To już się dzieje.
Widziałam na własne oczy.
(...)
Prawdziwy Lekarz oraz Wybitny Specjalista zadzwonił.
Poradził kupić sobie termometr.
198.
[19 Sep 2009]
(...)
Moja fryzjerka, w grupie dwudziestu innych fryzjerek, charytatywnie wspina się na Snowdon.
Charytatywność nie zna tu granic.
Ani w pionie, ani w poziomie (morza).
No i ... mamy już prawie komplet na przedświąteczne terminy.
To uległam psychozie i się zapisałam.
(...)
Dziś nigdzie nie idziemy.
Trudno uwierzyć (!).
199.
[20 Sep 2009]
(...)
Człowiek w kolejce w Primarku kupował polietylenową wiewiórkę, która miotała biodrami w takt elektronicznej wersji Jingle Bells.
Z Lidla przynieśliśmy paczkę Spekulatiusów.
Sąsiedzi opletli dom świątecznymi światełkami.
Mogą wystąpić przerwy w dostawie słów, gdyż Norweski odkrył facebook i aktywnie reaktywuje narzeczone z podstawówki.
Jedną mamy tu nawet na zapleczu.
W Dublinie.
D., z zawodu Hiszpan, obiecał być punktualnie o ósmej.
Dopiero, caRRRRamba, dziewiąta.
(...)
Kupiłam termometr.
Natychmiast się zepsuł.
(...)
Nowa kategoria.
Magnesem na lodówce.
200.
[21 Sep 2009]
(...)
Dwieście dni na Wyspie.
Norweski czeka na list gratulacyjny od Królowej.
(...)
Sądny dzień.
Najpierw zza autobusu wyszła dama, w którą wjechał rower.
Na rowerze siedział idiota bez kasku.
Niemożliwością było damę wyminąć, lub liczyć na błyskawiczny unik, ze względu na sferykalne gabaryty damy.
Larum. Policja. Pogotowie.
Do pracy poczłapałam na piechotę, nie mając (jakże słusznie!) żadnej nadziei, że autobus odjedzie z tak dobrze zapowiadającej się sensacji (nie odjechał!).
W pracy nastąpiło zaciemnienie.
Tak oryginalne, że nie objęło jedynie wu-ce i stołówki.
Zatrważające, jak niewiele można zrobić, gdy zabraknie kilowatów.
Zakręcić pentylion probówek?
Zetrzeć kurz z monitora?
(...)
Norweski podłączył bezprzewodowy internet.
Dlaczego zatem, drogi pamiętniczku, ilość przewodów, o które się potykam, pozostaje constans?
201.
[22 Sep 2009]
(...)
O szóstej rano jest ciemno.
Zapala się lampy i świece.
Do porannej kawy i poranego o bogowie, gdzie moje skarpety*.
* tu wstaw cokolwiek
Aż się prosi o nostalgię ta smętna za oknem ciemna, posępna okoliczność.
Otworzyłam po latach kapsułę czasu.
Z czeluści szuflady wyjęłam jabłkoda (rocznik 2004 lub 2005).
Czego tam nie ma w tym jabłkodzie!
(Przede wszystkim muzycznego gustu.)
Jest za to dużo wzruszeń.
Dokładnie, sześcset czterdzieści pięć.
Siedzę na ławce, autobus nie przyjeżdża, liście jesienne nie spadają, bo drzewa dawno wycięte, jabłkod zapodaje kolejne kawałki w mocno delirycznej kolejności.
Erykah, Timbuktu, Evanescence, Tanita, Ewa Demarczyk, a ja jestem proszę pana na zakręcie....
- Skąd ja jestem? – myślę. – Skąd? – bo z tej muzyki mi nie wynika.
Ani stąd, ani stamtąd.
Ani nawet znikąd.
Porządny kawał jesiennej nostalgii o smaku placka ze śliwkami.
202.
[23 Sep 2009]
(...)
Niespodziewane uznanie dla zespołu.
Za rozmiar wzdłuż i wszerz ukończonej (dobre sobie!) pracy.
Mentalny puchar, wstążka championa i best in show.
Kiedyś w skrupułach i pąsach analizowałabym sylaba po sylabie i szukała drugiego dna (wszak może to aluzja, że za mało, że nie tak, że winno się więcej?) .
Dziś biorę jak leci.
203.
[24 Sep 2009]
(...)
- Jak to luty? – o ósmej rano pochylona nad moją żyłą flebotomistka zaczęła węszyć kant stulecia. – Doktor wyraźnie napisał, że lipiec.
- A jakie jest prawdopodobieństwo, że przy tym był? – wycedziłam przez zęby.
Poszło o datę urodzin.
Czy ja powinnam ufać lekarzowi, który nie dostrzega na wydruku różnicy między dwójką a siódemką?
Na szczęście nie jest dentystą.
(...)
- Kazanie to polskie słowo, kaczko, prawda? – zapytał Norweski, domorosły badacz dialektów, guseł, zabaw i pieśni ludów słowiańskich, wstępując w progi swego domostwa.
Ochoczo potwierdziłam.
- ... gdyż człowiek, który siedział koło mnie w pociągu powtarzał je na okrągło w słuchawkę...
- Podróżowałeś z księdzem???
- Raczej z antytezą księdza.
Po wielu godzinach dogłębnej analizy fonetycznej, Norweski jest gotów przyznać, że antyteza darła się w słuchawkę słowami:
KASA? NIE?
(...)
Tego też nie siałam.
Samo wyrosło.
204.
[24 Sep 2009]
(...)
Ciastka o aparycji choinek.
Plastikowe ostrokrzewy.
Zestawy do produkcji bożonarodzeniowych kartek.
Uformował się komitet w sprawie świątecznego przyjęcia.
Pora szukać kostiumu śnieżynki na grudniowy kwiz.
Jak... szukam odpowiedniego słowa... świątecznie (!)
(...)
Dziś The World’s Biggest Coffee Morning.
Charytatywny.
Charytatywnie skonsumowałam ciastko.
Ciastko składało się wyłącznie z karbohydratów.
Charytatywne kulki tłuszczu dziarsko maszerują ku moim biodrom.
(...)
Zespół.
Zespół pracuje mi tak, jakby chciał własnymi rękami w pięć dni stworzyć ziemię i okoliczne planety.
Dwa razy.
Dziwne, że to ja jestem z tego powodu okrutnie zmęczona.
205.
[26 Sep 2009]
(...)
Ponieważ codziennie wstaję o świcie, wstałam i dziś, lekceważąc wszelkie przywileje wynikające z soboty.
Skoro wstałam, a nikt inny się nie garnął do wstawania, wzułam buty i poszłam oglądać wielką wyprzedaż.
Bazylekongo to nie Nowy Jork.
Wielka wyprzedaż dotyczyła jednego sklepu.
Liczyłam na potłuczone szyby, rozdeptane ekspedientki, chrzęst miażdżonych wieszaków i rozdzierane w rękach ubrania.
Bazylekongo to nie Nowy Jork.
Personel drzemał oparty o wieszaki, a na plecach miał wypisane: Przeżyliśmy wyprzedaż.
(Bez problemów, jak sądzę.)
Wokół nieliczne umęczone matki z rześkimi i wyspanymi niemowlętami.
Kasjerka zaprogramowana była na akord, tak pospiesznie upychała moje zakupy w torbę (nawet nie w torby), choć nikt za mną nie stał w tej kolejce.
Nie omieszkałam nadmienić.
206-210.
[27-30 Sep 2009] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ :: www.cybercandy.co.uk
(...)
Wysiadłam z pociągu, było ciemno, moja wina.
(Zapatrzyłam się w Jamesa Bonda i mocno spostponowałam tę podróż.)
Wysiadłam z pociągu, było ciemno, moja wina, dworzec miał pięć tysięcy otworów wyjściowych i od razu mi się przypomniało, czemu nie cierpię tego miasta.
Kto im tam układał te ulice?
Według jakiego klucza?
Kontrwywiadu?
I dlaczego każdy z pytanych o drogę albo (a) był z Bristolu, albo (b) wyglądał, jakby chciał mi wyrwać torebkę, albo (c) próbował mi sprzedawać Big Issue?
Miasto poddane kompletnej starbakizacji.
Miasto aluminiowe.
Miasto złote.
Miasto – raj dla malkontenta.
Co się przywozi w prezencie z takiego miasta?
Miasta, które marketingowo jest kopią wszystkich tutejszych miast?
Lukrecjowe mentosy?
Maślano-orzechowe m&msy?
Budyniowe pianki?
[Wielka Draka w Chińskiej Dzielnicy. Etniczna moda weselna.]
Zdało się na nic, kasjerka była w transie, jak wiewiórka robiąca zapasy na zimę stulecia.
Jedyny prawdziwie wyprzedażowy akcent to dwie damy na kolanach segregujące w kącie zdobycze upchane w plastikowe worki (rozdawali przy wejściu, odmówiłam).
Jedyny zabawny akcent – wszystkie sofy w dziale wystrój wnętrz zajęte przez drzemiących mężów.
Jeśli wyprzedaż to jednak w Nowym Jorku.
(...)
W zasięgu brak zasięgu.
Zaraz wracam.
211.
[1 Oct 2009]
(...)
Było o alfabecie żółtaczek (E!).
O zwłokach identyfikowanych przy pomocy wirusów.
O tym dlaczego warto prasować swoje imponderabilia.
O rzeżączce, dyfterycie i gruźlicy.
O bakteryjnej terapii przeciwnowotworowej (William Coley 1862-1936) i o tym, że to z nadużywania antybiotyków, nasz układ immunologiczny przestaje walczyć z komórkami-degeneratami.
Było o probiotykach w płynie (nie warto) i o jedzeniu czosnku (warto).
O romantycznych nazwach grzybów pokroju Coniothyrium fuckelli albo Metschnikowia pulcherrima.
Fajnie było.
(...)
Wieści z farmy.
Norweski z kalkulatorem w ręku oblicza, ile karczochów przyjdzie mu posadzić dziś po północy, abyśmy w spokoju wyjechali na weekend.
(...)
Zadziwiające, że rzeczy wielkie spotykają nas, gdy najmniej się ich spodziewamy.
I że nie towarzyszy im ani meteoryt tunguski, ani rozstąpienie się Czerwonego Morza, ani deszcz żab, ani wstrzymany oddech planet.
212-215.
[2-5 Oct 2009]
(...)
Rok 1981.
Hiszpania ma egzotyczny smak białej czekolady i zapach piramid pomarańczy.
Jogurt z kawałkami bananów celebruję jak najwykwintniejszy deser.
Księgarnia
Każda książka w kolorowej, lśniącej okładce. Kto czytał Pszczółkę Maję wystaną za makulaturę i wydaną na gazecie, ten rozumie różnicę.
Ekspedientka w sklepie z butami nie spocznie nim nie znajdzie odpowiedniej pary dla wschodnioeuropejskiego kopciuszka, który chowa się za rodzicami.
Wychodząc, obrócę się w drzwiach, pstryk, mentalne zdjęcie, sterta butów sięgająca wysokiego krzesła, na którym mnie posadzono.
Do dziś, na tym w głowie zdjęciu, widać poszczególne pary.
W 1981 roku, w dużym mieście wojewódzkim, na pół roku przed stanem wojennym, nikt mi w tę białą czekoladę nie uwierzy.
(...)
Rok 2009
Madrileños.
Hiszpania - czerwona planeta - ma intensywny kolor rdzy.
Jest chropowata, liberalna, niechlujna, tradycyjna, intrygująca.
Nie wiem, czy można ją lubić, acz w rubryce – narodowość twojego następnego wcielenia – bez wahania zakreślam Półwysep Iberyjski.
(Ach, mieć włosy w kolorze smoły, głos chropowaty, ubierać się w Desigualu i nonszalanco przypalać papierosy!)
Tym razem Hiszpania, była jak kot, który do nóg się łasi.
(Rudy kot.)
Dwadzieścia cztery godziny niczym nie zakłóconej lekkości istnienia.
Kataplazm dla duszy.
Zaczęło się już w samolocie.
Personel pokładowy pstrykał licznikami tak, jakby to były kastaniety.
Wszelkie komunikaty były kwieciste, rozwlekłe i przewijało się w nich nieustannie El comandante.
El comandante to, El comandante tamto.
(życiorys Franco?)
El comandante nazywał się Manuel (!) i miał niekompletne dane.
Utrzymywał, na przykład, że temperatura w Madrycie nie przekracza osiemnastu stopni, a my wbrew jego termometrom natychmiast przykleiliśmy się do płyty lotniska.
Fatalna temperatura dla apetytu na churros. Z czekoladą.
Zamiast churros - cytrynowe sorbety.
Bocadillos wypchane surową szynką.
Bocadillos de jamón, czy jak utrzymywała pewna włoska wycieczka wiodąc lingwistyczną dysputę przed barem: Bocadillos DE ŻABON.
Tak została mi już na zawsze: bułka z żabonem.
A jak nie z żabonem, to z chorizo, a jak nie z chorizo, to z kalmarem, a jak nie z kalmarem, to z sardynką.
Oliwki. Tłuste jędrne oliwki z pestką.
Mixto con huevo.
Wina i tapasy.
Szynkowe nogi wędzące się w barowym dymie papierosowym.
Hotel, co nam się trafił, jak kurze ślepej, jak samorodek złoty, co niechcący wypadł z automatu z gumą do żucia.
I jakaż to koincydencja pokrętna, że w mieście pełnym po brzegi trzema milionami mieszkańców, wpadliśmy w bocznej ulicy na Norweskich kolegów z pracy.
(…)
Życie jak w Madrycie.
[Wyprasowane madrileñskie staruszki z nieznanych przyczyn maszerują zawsze trójkami.]
[Prawdopodobnie zaczęło się od jednej doniczki z pelargonią na balkonie.]
[Drzewo mózgowe.]
[Żółwie zażółwiają basen (dworzec Atocha).]
[U-żółw.]
[Szynki u szynkareczki.]
[Karmel.]
[Kaszanka.]
[Kot się aklimatyzuje.]
216.
[6 Oct 2009]
(...)
- Najważniejsze przecież, że je. – powiedziała Migdałowa, gdy zastygłam przed wywieszonym na lodówce żłobkowym jadłospisem osiemnastomiesięcznego dziecka.
Tost z frytkami.
Tost z pizzą.
Tost z fasolą.
Tost z makaronem z serem.
Ciasto z lukrem.
Kaserola z owcą.
Mus czekoladowy.
Dla jasności, małego Migdała nie trzeba karmić sondą żołądkową, gdyż zasysa wszystko.
Jak odkurzacz.
W tym najwyraźniej tosty ze smażonym kartoflem i pizzę z fasolą z puszki.
- Nie obchodzi mnie, co czytają. Grunt, żebym widziała z książką w ręku. – powiedziała podczas naszej jedynej, i zaprawdę powiadam, ostatniej wizyty Matka Byłej o edukacji literackiej swoich nieletnich dzieciątek.
Nie zdzierżyłam.
- Z Mein Kampf? – zapytałam uśmiechając się krzywo jasnością rozłupanego atomu uranu.
Norweski zmienił kolor.
Baba nie zrozumiała.
Ja też nie rozumiem.
Świata, ludzi, takich tam.
(...)
Na skutek jednej matki rodzącej wchodzimy tu z piskiem w zakręt przetasowań personalnych.
- Nie trafi ci się Panna X. – usłyszałam – bo jej się, nie daj Boże, tak u ciebie spodoba, że nie będzie chciała wrócić.
Albo to komplement, albo świadectwo nienagannego stanu psychicznego Panny X.
(...)
- ... pytał, czy jesteś Dunką?
- Z powodu akcentu?
- Nie, twoich okularów.
(...)
Rodzona Matka: Co ugotowałaś?
Ja: Kluski. A ty?
Rodzona Matka: Los twemu ojcu. Zgotowałam.
(Kurtynka.)
217.
[7 Oct 2009]
(...)
Gdzie, pytam, w jakim kontrakcie, jakim drobnym drukiem, na jakich kamiennych tablicach, na jakim pergaminie stoi, że mam utwierdzać swoich bliźnich w ich nadmuchiwanym poczuciu własnej wyjątkowości?
Z jakiej przyczyny mam niby chodzić na palcach wokół cudzego ego?
Trzyma mnie taki za guzik i opowiada, jaką on to karierę rozwinie, jak on to skrzydła rozłoży i na jakie szczyty się wespnie.
Gdyż ma rozmowę kwalifikacyjną we wtorek.
W kraju środkowoeuropejskim, którego językiem nie włada.
I coś bulgocze we mnie, bo chciałabym wyrwać mu z paluchów ten guzik i powiedzieć prawdę, odmalować mu pełen obraz jego zawodowych kompetencji, acz dobre maniery (dzięki, Rodzona Matko, doprawdy dzięki!) sprawiają, że stoję i potakuję uprzejmie.
W środę krzyczy więc do mnie z końca korytarza: miałem zbyt wysokie kwalifikacje do tej roboty.
(Panie Boże, Ty widzisz i go nawet w dupę nie kopniesz?)
Czy ja wyglądam na poczciwego idiotę?
Na małpę, która pożywia się kitem?
Na wioskowego głupka?
Kiedyś myślałam, że to margines.
Dziś uważam, że to epidemia.
Zamiast rzeczywistości szklane klosze, które ludzie wyklejają sobie pożyczonymi planami na jutro.
Jak się tak na nie napatrzą, to chyba, niezależnie od stopnia absurdu, zaczynają w nie wierzyć?
(...)
Jesień.
W obliczu zmian, zbilansowana dieta i regularnie zażywane witaminy.
Jedne z niewielu rzeczy, nad którymi mam kontrolę.
(...)
218.
[8 Oct 2009]
(...)
Oficjalnie zaczęłam nowy projekt.
Terra incognita.
Rozmach przytłaczający i nie do ogarnięcia.
Pierwszy audyt już w listopadzie.
Trwoży mnie mój własny spokój.
(...)
Norweski sam wygiął.
Jakiejś molekule z pewnością zabraknie srebrnych atomów na orbicie.
(...)
Z Madrytu, jako mentalny suwenir przywieźliśmy sobie następującą konkokcję: gotowane kartofle w plastrach, cebulę, rybę marki tuńczyk, karczochy, czerwoną paprykę, zielone strąki fasoli.
Wymieszane, schłodzone, polane tłustą oliwą, nałożone chochlą, jedzone widelcami z jednej miski, do wina, dymu z papierosów i północy za drzwiami.
W którymś z barów przy Calle Atocha.
(...)
219.
[9 Oct 2009]
(...)
Kartka na drzwiach w spożywczym.
Młodzieży do lat szesnastu nie sprzedajemy mąki, ani jajek.
Proof of ID required.
Che???
(...)
Łóżko.
Na autopilocie.
Koleiny w podłodze to ślady mojego nosa.
220.
[10 Oct 2009] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ :: http://www.longleat.co.uk/default.htm
(...)
Jak Hiacynta Bukiet z Richardem Bukietem, tak i my zwiedzamy ziemskie posiadłości hrabiów, lordów i murgrabiów.
Z obowiązkową przerwą na cream tea.
(http://en.wikipedia.org/wiki/Cream_tea)
Longleat.
Ten arcyksiąże trzyma w ogródku żyrafy, wielbłądy i nietoperze.
(Otóż, sensacja dnia, zdarzyło nam się podejrzeć sikającego nietoperza. O dziwo, do sikania nie zwisał on głową w dół, lecz pospiesznie podciągnął się na skrzydle, aby trafić w podglądających. W sumie, gdy tak głębiej pochylić się nad zagadnieniem, wyjątkowo logiczne.)
Arcyksiąże-ekscentryk ma posiadłość wypchaną wszystkim.
Targowisko ekscentrycznej próżności.
Srebra, złota, złom, pozłota.
I jak podają tabloidy, haremem sześćdziesięciu ośmiu narzeczonych.
Fascynujące.
A labirynt z krzaków zajął nam ponad trzy kwadranse.
[Za trzydzieści lat?]
221.
[11 Oct 2009]
(...)
Projekt jak projekt.
Toczy się własnym życiem bez mojej nadmiernej ingerencji.
Mini-reakcja łańcuchowa, której nie można zatrzymać.
Za to instrukcja obsługi!
Instrukcja obsługi projektu to jest dopiero coś.
Coś, co jak przypuszczam, optymistyczni kosmici, buzujący od międzyplanetarnych endorfin, zostawili budując piramidy w nadziei, że w try miga nadgonimy cywilizacyjnie.
Wydrukowane na różowym papierze (!).
Zonk!
Zonk, drodzy kosmici.
Spodziewacie się aktualizacji i modernizacji, a ja nie mam czego aktualizować i modernizować.
Żeby zaktualizować drewniany wychodek trzeba mieć drewniany wychodek.
(...)
Gdybyż tak spanie było dyscypliną olimpijską...
Ech.
222.
[12 Oct 2009]
(...)
Nie ma prawdopodobnie takiej rzeczy, w której posiadanie nie dałoby się wejść za mamonę – głowica jądrowa, złoty ząb Tutenhamona, Lenin z mauzoleum? - takoż i my znaleźliśmy wreszcie lekarza z dyplomem.
Nie fiksuje on na trzustkach, przebywa na tournée (prawie jak filipińscy uzdrowiciele), a do tego ma ściśle germański rodowód.
Wszelako, skoro o mamonie... cena tej jednorazowej konsultacji zdmuchnęła mnie z powierzchni ziemi. Jak fala uderzeniowa wybuchu jądrowego.
Pięć par butów by z tego było.
Tyle, że nie jestem w sytuacji, w której stać mnie (sic!) na negocjacje.
Lepiej, więc, żeby było warto.
I żeby chociaż kawę podali.
I żeby cię obesrało NHS-ie, który w opcji masz wyłącznie doktora Pończochę, albo poziom cukru we krwi.
A wszystko diagnozujesz na podstawie skanu pacjenta.
Skanu wzrokiem.
Na rzadko żeby cię obesrało.
Na rzadko, lepko i żółciuteńko.
(...)
A wściekła jestem dziś tak, że mogłabym krzesać iskry zębami.
223.
[13 Oct 2009]
(...)
W dobrym tonie jest podobno czytać Larssona.
W dobrym tonie, acz czy w dobrym smaku?
Wątpię.
Cóż, na Odyna, człowiek ten miał w głowie?
Z pewnością nie chciałabym się tam błąkać za dnia, a cóż dopiero po zmroku!
Wykreował ów Larsson heroinę z ekspandującym biustem, która, gdy nie sypia z nieletnimi, od niechcenia na serwetkach dowodzi twierdzenia Fermata.
(Larsson twierdził, że taką miał wizję Pippi Långstrump po dwudziestce.)
Wszak najbardzie mnie uradował, subtelny jak rotweiller, product placement.
(...) She bought two Karlanda sofas with sand-coloured upholstery, five Poäng armchairs, two round side tables of clear-lacquered birch, a Svansbo coffee table and several Lack occasional tables. From the storage department she ordered two Ivar combination storage units and two Bonde bookshelves, a T.V. stand and a Magiker unit with doors. She settled on a Pax Nexus three-door wardrobe and small Malm bureaus (...)
A wszystko to, jak dowiadujemy się z lektury, w Sztokholmie, w Ikei, przy Kungens Kurva.
Tylko maps.google brakuje.
Od wiersza mu płacili?
(...)
Dla rozrywki, jak przypuszczam, wyłącznie dla wyrafinowanej rozrywki, posiadam kilkaset probówek, których mieszkańców wydłubano z ran, ropni, czyraków i wrzodów.
Probówki te dwukrotnie obleciały ziemię (kurierowi skleiły się kartki globusa) i najprawdopodobniej podczas tej podróży wytrzęsło z nich wszystkie plazmidy.
Mam więc komplet kilkuset probówek, pełnych bezużytecznych bakterii, które sikają ze strachu na widok zwykłej penicyliny. Mam też niezachwianą wiarę w to, że przy tysięcznym pasażu z macierzystej probówki znajdzie się tam choć jeden na penicylinę odporny skurczysyn.
Przede mną dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć pasaży razy kilkaset.
224.
[14 Oct 2009]
(...)
Po godzinach dorabiam sobie jako Robin w Kapturze.
Obrońca uciśnionych.
Widać sprzyja mi sąsiedztwo lasu Sherwood.
Albo to z tych suchych krakersów, z których ostatnio składa się moja dieta.
Tak, pewnie przez te krakersy emanuję empatią ku prześladowanym lub opcjonalnie, unoszę się apokaliptycznym gniewem nad prześladowcami.
Jeźdźcy apokalipsy to przy mnie gromada bezzębnych staruszków na kucykach.
Macham sobie przez to wrogów na prawo i lewo, i kątem świadomości rejestruję, że ewolucyjnie działanie jest to ze wszech miar naganne.
Ten sam instynkt przetrwania reprezentować musiał ten z jaskiniowców, który wyszedł na mamuta uzbrojony w tutkę i pestki wiśni.
Nic wszelako nie poradzę.
Nagle narodził się we mnie wojownik.
I gdy lafirynda w koafiurę szarpana powstaje na zebraniu i publicznie rozdziera winną Bogu ducha Jadźkę na strzępy, to tak być nie może. (Nawet jeśli Jadźka mogłaby częściej sprzątać swoją lodówkę. A mogłaby.)
Gdyż widziałam lafiryndy w życiu różne, ale taką, której by tak się ego rozdęło, bo dostała komplet kluczy do zapyziałej i zapleśniałej lodówki, widzę pierwszy raz.
- Whooah – mówię – wyhamuj, gdyż Jadźka ma zdaje się szefa bezpośredniego, który zleca Jadźce i siedzi tam w kącie i nawet kłykciną nie ruszy, aby po stronie Jadźki stanąć.
(Jedno zdanie, dwóch wrogów. To dopiero oszczędność, prawdziwy recykling słowa.)
No, bo co kurcze.
A jak trzeba będzie to i związki zawodowe założę.
A i przez morze się rzucę.
225.
[15 Oct 2009]
(...)
Nie zatapia nas cofka, ani nie zasypuje śnieżyca.
Fakt, jest przenikliwie zimno, ale jak donosi Radio Wolna Europa, Ojczyzna ma zdecydowanie gorzej.
Czas organizować zrzuty?
(Getry? Konserwy? Witaminy? Gumowe pontony?)
Mimochodem rozniosło się, że jestem w posiadaniu magicznego lekarstwa na afty.
(Słowiański żel stomatologiczny. Bez recepty w twojej aptece.)
Roznieśli uzdrowieni i teraz ciągną tłumy.
Czuję się jak znachor.
(Jak im się, do kaduka, ten kolonializm udało bez żelu stomatologicznego...?)
I patrz, jakie zaufanie (lub w chronicznym cierpieniu desperacja), że wyduszają sobie z tubki opisanej słowiańską czcionką.
Jadźka wstąpiła na oficjalną ścieżkę wojenną, a z nią i my wszyscy.
(Stanę po twojej stronie nawet jeśli nie masz racji. – zadeklarował Norweski, ale nie wiem, czy to do końca przemyślał.)
Kościuszko byłby ze mnie dumny.
I Redut z Orduty.
226.
[16 Oct 2009]
(...)
Jak by to powiedzieć.
Stosunki z Działem Lodówek mocno nam się ochłodziły (sic!).
Fascynujące, jak niektórym ludziom przydają w ich własnych oczach wartości, rzeczy tak nieważne, jak pęczek kluczy do kłódki, lista obecności, lub bloczek przepustek.
Mój Szef Bezpośredni przezornie zachorował.
(...)
Na matrycy geny Marcelego Szpaka.
Otwarty dziób i pełne zadziwienie okolicznościami.
Czemuż, dalibóg, ktoś spodziewa się ode mnie srebrnego pucharu, i podrzucania czapki na cześć, i słów współczucia dla wysiłku, i przy tym jeszcze ekspresji moich osobistych wyrzutów sumienia, z takiej przyczyny, że ktoś w najostatniejszej z możliwych chwili zrobił coś, co z premedytacją przekładał od stycznia i przez co musiał akurat dzisiaj zostać po godzinach?
(...)
Kuchenna metafizyka.
227.
[17 Oct 2009]
(...)
Zima idzie.
Z jakiej innej przyczyny zjadłabym wczoraj puszkę sardynek owiniętą w pizzę margharitę?
(Pewna odmiana po suchych krakersach.)
Z jakiego powodu fantazjowałabym o zagryzaniu ryby i frytek, najbardziej czekoladowym z czekoladowych produktów Williama Curley’a (10 Paved Court, Richmond)?
Ryba była tłusta, rozsiedliśmy się nad nią w parku na ławce i w oka mgnieniu zrobiło się jak w Ptakach Hitchcocka.
Albatrosy nad Tamizą?
Lekka przesada.
Richmond to niemiecka kolonia.
Piwne ogródki, grzane wino, teutońskie matki pchają wózki.
Jak na Prenzlauer Berg.
Teutońska lekarka ciepła jak drożdżowa bułeczka.
Próbowaliśmy spacerować, ale rzece się przelało.
Przystanęliśmy na cream tea ze słodką bułką.
(Fantazjowałam o wędzonym łososiu.)
Zima.
Zima idzie.
228.
[18 Oct 2009]
(...)
Heroina Larssona, postrzelona w czaszkę i inne części ciała, odkopała się jedną ręką z grobu, wyeliminowała dwóch przeciwników, w tym, takiego, który wcale nie czuł bólu, po czym, w oczekiwaniu na pomoc efektownie padła na sofę.
Na ostatniej stronie dzwonią po pogotowie.
Ma ta historia trzeci tom, lecz niech inni sobie czytają.
(…)
Też z Larssona.
His name is probably Zala. I’ve never been able to pin down who he is, but I think he’s a Pole (…)
Albo Polaroid (!).
229-230.
[19-20 Oct 2009]
(...)
Niech nam ktoś nakręci metabolizm.
Niech przyspieszą zahibernowane czynności życiowe.
Z zimna żywimy się papryczkami chilli.
(W menu curry ostre jak żyletki i czosnkowe naany prosto z piekarnika.)
Zimno to uczucie nad wyraz subiektywne.
Dziś widziałam damę w puchowej kurtce i sandałach z rzemyków.
Wzutych na bose, sine stopy.
Nie pomaga, że cały poranek spędziłam uwikłana w wymienianie niekonstruktywnych opinii na temat uszczelki, podczas, gdy to uszczelka powinna być wymieniona.
Miesiąc temu.
Nie pomaga, gdy człowiek udowadnia brak logiki w działaniu, a dzień później każą mu robić to samo, w ten sam sposób, i logiki od tego wcale nie przybyło.
I kto wykupił wszystkie kartki leaving to have a baby???
Nie, wszystkich nie wykupił, zostawił te popstrzone złotym brokatem, wymalowane w puchate niebiesko-różowe misie i udekorowane wierszem częstochowskim.
Podpiszemy się Matce Ciężarnej na laboratoryjnej bibule.
231.
[21 Oct 2009]
(...)
… Superintendent Tallis was not born by natural means. I fancy that he was issued like a military regulation. …
(E. Marston Murder on the Brighton Express)
(...)
Myślę, że zapadłam w śpiączkę.
232.
[22 Oct 2009]
(...)
Dni turlają się jak dynie.
- Naprawdę mało masz zmartwień z własnym projektem, kaczko? Musisz martwić się o cudze?
Chyba rzeczywiście nie muszę.
Świeży imbir, ziarna musztardy i wędzone plastry łupacza.
Lakonicznie.
W słowach, czynach i w diecie.
(...)
Frau Norweskoleśna napisała list z zażaleniem w sprawie spóźnionego autobusu.
National Express oddał jej pieniądze za podróż.
Nic w tym nie byłoby dziwnego, gdyby nie to, że list był po teutońsku.
Myślę, że swoją lokalną pisemną wojnę z przystankiem autobusowym też zacznę tłumaczyć na teutoński.
233.
[23 Oct 2009]
(...)
Na studiach, które, jak wynika ze świeżej porcji życiorysów leżących na moim biurku (zastępstwo za Matkę Rodzącą), ja sama pobierałam we wczesnym czwartorzędzie, miałam kolegę.
Kolega ów w pracowni chemicznej zlewał wszystko, co mu w ręce wpadło.
Byle do jednego garnka.
Pod koniec semestru asystentka miała nerwowe tiki.
Zjawisko zlewania wszystkiego w jeden garnek przypomniało mi się wczoraj, gdy zakład produkcyjny z księżyca, ten który od pół roku zarzucał mi, że moje chrupki dla bakterii są niejadalne, wyznał nagle, że zlewał wszystkie składniki chrupek w jeden garnek.
Bo tak było łatwiej.
Składniki chrupek zlane w jeden garnek produkują jedną, kamienną chrupkę-niełupkę.
Produkt przyszłości (!).
Materiał na schrony przeciwatomowe, promy kosmiczne i protezy zębowe.
Też mam z tego komplet tików.
(...)
Dziś w zestawie NHS ofiarował mi pomiar ciśnienia, masy ciała i Jowialnego, który trzepotał rękami czyniąc okrutny przeciąg, aby ocenić zasięg mojego pola widzenia.
(Brakowało, aby zaczął gdakać.)
Bardzo precyzyjna technika.
Następna wizyta za cztery miesiące.
(...)
Kuchenna metafizyka.
234-235.
[24-25 Oct 2009]
(...)
Źle znoszę miejscowe ciemności.
Niczego dobrego nie zwiastują.
Śniegu z nich i tak nie będzie.
(...)
Za przyczyną Ikei, prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się jak wygląda downtown w Southampton.
(Ekstrapolując wrażenia z Birmingham, niewielka to strata. )
(...)
- Będę głosował na nacjonalistów, dude. – mówi wyświechtany człowiek, respondent z ulicy. – Ale nie jestem rasistą, bo mój szwagier jest z Karaibów.
Logiczne, prawda?
236.
[26 Oct 2009]
(...)
Innym symptomem tej jesieni jest moja demencja.
Wnętrze głowy mam wyklejone żółtymi karteczkami.
Problem w tym, że odkładam głowę i zapominam gdzie.
Dziś o poranku próbowałam włożyć ręce w rękawy kurtki.
Rękawów nie było, reszty kurtki też.
- Gdzież do diaska...
Ciągle w pralce.
Czekając na wirowanie.
Od wczesnej niedzieli.
237.
[27 Oct 2009]
(...)
Bulgoce we mnie.
Człowiek, który normalnie zostaje w domu, bo go strzyka w kręgosłupie, bo ma katar, bo się w palec skaleczył, nie widzi nic niestosownego w przychodzeniu do pracy ze świńską grypą.
Z rozmaitych rzeczy, których nie mam życzenia zakontraktować w tym terminie, na czubku listy jest właśnie grypa.
Obojętnie jaka.
Od trzody chlewnej, od szczerbaków, od drobiu, bądź od karaluchów.
Jedna z dam w pracy uznała, że poddaję się zbiorowej histerii.
Gdybym była wredna (czytaj: gdybym miała refleks inny niż schodkowy), przypomniałabym jej własną reakcję na pęczek martwych listerii podstawionych pod jej ciężarny brzuch.
(...)
O leniwa i gnuśna wyobraźnio, która idąc ze mną do teutońskiego dentysty wyprodukowałaś stereotypowy obraz dwumetrowego aryjczyka o włosach blond jak łan dedeerowskiej pszenicy i oczach jak błękit pruski.
Nie przypuszczałaś, że otworzy nam Chińczyk, prawda?
Guten Tag, Frau Kaczko... która stoisz tam w drzwiach z otwartym dziobem.
Tym, którzy jeszcze pamiętaja z prehistorycznej fabuły Zespołową Chinkę, powiem w te słowa – wróciły najbardziej wyrafinowane wspomnienia.
Doktor Chińczyk mówił po angielsku tak jak ja po teutońsku (porozumienie osiągnęliśmy dopiero przy górnych szóstkach), nieprzerwanie emitował uśmiech, popierał Unię Europejską, drwił z tubylców i nieustannie mnie przepraszał.
Nawet za te zwały nazębnego kamienia, które wyprodukowałam sobie na własną rękę.
Jeśli teraz znajdę stomatologa Inuitę, nie będzie już chyba takiej ludzkiej rasy, która nie dłubałaby mi w zębach.
(Moje wypełnienia to historia prawie tak wymowna jak stemple w paszporcie.)
Gdyby facebook wypuścił Dentistville, zdobyłabym niebieską wstążeczkę.
238.
[28-29 Oct 2009]
(...)
Wieprzowa grypa, ta z telewizji i pierwszych stron gazet, nas zdziesiątkowała.
(Skala zjawiska nie dziwi, NHS zakłada a priori, że wszystko, nawet zapalenie wyrostka Migdałowej, jest grypą wieprzową.)
Kurs, który prowadzimy składa się głównie z nieobecnych prelegentów i obecnej (w nadmiarze) publiki.
Kwadrans przemówienia przerabiałam w ostatniej chwili na trzy kwadranse.
Słychać było, jak niebezpiecznie trzeszczą, wydłużane do granic (nie)możliwości, odstępy między zdaniami.
Dziś – wisienka na torcie - pięć minut przed występem jedna z prelegentek zemdlała z gorączki.
Wczoraj, ach gdybyż nam jeszcze było mało, podejmowaliśmy słowiańskim jadłem, drużynę pierścienia.
Do świąt może po nich pozmywamy.
Miast zmywać, zamknęłam się w wannie piany.
Marzył nam się spokojny weekend, lecz oto przed chwilą nadeszła wiadomość:
Zaraz wsiadamy do samolotu.
Przecież mówiły, że przyjadą.
Latem (!).
Ach, jakie to hiszpańskie! Ta ostentacyjna pogarda dla kalendarzy i zegarów.
Śpią u D.
Niech D. się martwi.
(...)
Wyrosłam z malowania trawy na zielono i zadawania spontaniczych pytań zapisanych na kartce.
239.
[30 Oct 2009]
(...)
Właśnie wychodziłam z pracy prosto w weekend, gdy przyszedł list.
List żądał odpowiedzi na pentylion archiwalnych pytań.
Już, teraz, natychmiast, bo ostateczny termin upływa w poniedziałek.
Nie jakiś tam zwykły termin, lecz termin wieńczący dwanaście długich miesięcy.
Z czego wniosek, że autor listu przez rok nie zrobił nic i właśnie dzisiaj sobie przypomniał.
Che?
Zabulgotałam i dałam temu wyraz na piśmie.
Zapadła cisza.
...
...
...
Wreszcie komputer wypluł odpowiedź.
Termin, drodzy Państwo, tak naprawdę upływa w styczniu, ale autor nie chciał dokładać wam stresów tuż przed Bożym Narodzeniem.
Co innego tuż przed Halloween?
Brakuje mi fałd w mózgu, aby tę odpowiedź przełożyć na ludzki.
240-242
[31 Oct-1 Nov 2009]
(...)
Najpierw pociąg zderzył się nam z bażantem (słowo!) i zatrzymał nas w szczerym polu.
Potem rozbiegły się po mieście Katalonki.
(Zakupy przy Oxford Street, partycypacja w sztandarowych musicalach i obieganie muzeów.)
I weź tu człowieku, zagoń je w jedno miejsce, jak jaki pasterski owczarek.
Jednym miejscem był szwedzki bar na Eastendzie.
(http://www.fikalondon.com/)
Małe porcje, duże ceny, acz nawet w Bullerbyn porcji proporcje względem korony są zwykle korzystniejsze.
Jeden sok z żurawin, czekoladowa kladkakka i salami z renifera, Szwecji nie uczyni.
Zabrakło klimatu.
Więcej już tam nie wrócimy.
Przywiozły Katalonki swoje tembry głosu w papierosowym dymie wędzone, szorstkie przyjemnie spółgłoski, śmiech naturalny wypełniający po brzegi każdą przestrzeń.
Przywiozły styl z BaRRRhelony i dość tu rzadkie, nazywanie rzeczy po imieniu.
Niepoprawne i niedyplomatyczne.
Londyn nocą i przy wiosennej pogodzie, gdy ciemność okryje śmieci i pokruszone fasady, bywa nawet ładny.
Do domu wróciliśmy ostatnim pociągiem.
Katalonki zwiedzały miasto do rana.
243-244.
[2-3 Nov 2009]
(...)
Krępująco dużo czasu spędzam ostatnio w objęciach NHS.
Z wyraźną szkodą dla mojego zdrowia.
Psychicznego.
Dziś, dla przykładu, NHS uznał, że mój słowiański rodowód w pełni predystynuje mnie ku roznoszeniu po świecie talasemii (che???) i natychmiast zaordynował w tym kierunku odpowiednie testy.
Odetchnęłam z ulgą, gdyż jak powszechnie wiadomo, wydolność moich krwinek od tygodni spędzała mi sen z powiek (!).
I gdy tak czekałam i czekałam, aż znajdą wreszcie kompetentnego człowieka ze strzykawką, przeczytałam następującą ulotkę rozrzuconą po recepcji w rozlicznych kopiach:
(…) We have recently noticed an increasing number of patients coming to the doctor with dental problem. Unfortunately, this takes up valuable appointments and patients with medical problems are not able to be seen. If you think you have a dental problem you should always attempt to see a dentist first.
I tłuściutkim drukiem: DOCTORS HAVE NO TRAINING IN DENTAL PROBLEMS.
F-A-T-A-L-N-I-E o was świadczy, Norweski, że przegraliście z nimi tę wojnę.
(...)
Zima mnie rozmemłała.
Nurzam się w pianie wanny i chodzę spać o dwudziestej.
245.
[4 Nov 2009]
(...)
Rozłożyli polietylenową choinkę w centrum handlowym.
Odkurzaczem nastroszyli igliwie.
Wypuścili zezowate renifery.
I malują śnieg.
Jeszcze tylko sosnowe odświeżacze powietrza w hurcie.
Merry Christmas.
246-247.
[5-6 Nov 2009]
(...)
Z zaistniałych okoliczności somatycznych wynika, że mogę wykonywać wyłącznie jedną czynność dziennie.
Albo pisanie, albo gotowanie.
Dziś padło na mizerię.
Umysłową mizerię.
(...)
Na zniechęcenie, nieoczekiwanie i niespodziewanie, dostałam w prezencie ekspektatywę urodzinowych lodów i ciastek u Giolittich.
Ot, tak.
Czasem łatwiej odpowiadać, czemu lubię swoją pracę.
Czasem zupełnie trudno.
Jednak plus jest nadal dodatni.
(...)
Tymczasem w pocie czoła i przy jękach albiońskiej gramatyki układamy tendencyjne pytania do świątecznego kwizu.
Kategoria kulinarna.
Kategoria świąteczna.
Plączą się tam pierogi, sauerkrauty, barszcze i teutońskie placki z marcepanu.
Zwyciężymy ich widelcem.
248.
[7 Nov 2009]
(...)
- No i po co ty tam chodzisz? – mówi Norweski, a w myślach, jestem przekonana, że dodaje: Kupiłabyś sobie koloryzujący szampon w Lidlu i dwa razy w roku pozwoliła za pięć funtów skrócić włosy mojej fryzjerce.
Dosyć logiczne (i jakie ekonomiczne).
I czemuż, ja tam chodzę, do tego fryzjera, gdzie od ósmej rano, każą ci wybierać między wytrawnym winem a pasteryzowanym mlekiem?
Gdzie feudalne panują stosunki.
Najpierw kroczy stylistka (broń Bóg, nie fryzjerka!), a za nią cała świta, dziewczyna z paletą farb, dziewczyna z szamponem i odżywką, dziewczyna ze szczotką, a pochód zamyka chłopiec z miotłą.
Jest osobna dziewczyna do zawiązania ci ceraty pod szyją, i jeszcze inna, która wie gdzie leżą ręczniki.
Każde z nich chce natychmiast wiedzieć, jakie masz plany na najbliższe godziny i każdego z nich to tak samo nic a nic nie obchodzi.
Mógłbyś człowieku rzec: Wielki pożar Londynu, zamach na Gordona Browna, samobójstwo, seryjne morderstwo, napad na bank.
Odpowiedź zawsze będzie taka sama: how lovely!
A pytanie padnie tylekroć ile cię w ciągu tych dwóch godzin zobaczą.
I gdy już cię przemalują, ostrzygą, zakręcą na fotelu, zlecą się wszystkie stylistki i styliści i jak grecki chór powiedzą: How lovely! You look gorgeous! choćbyś i na głowie miał zielony kołtun.
Taki Mediolan w lokalnej za oknem scenografii.
Zupełnie nie na miejscu.
I być może właśnie dlatego tam chodzę.
(...)
Dostałam list od dziecka.
Wzruszyłam się zabawną, dziecięcą historią, zasępiłam nad formą.
Czy tak się już świat zmienił, że rodzice nie siadają z dziećmi do pisania? Nie pomagają z ortografią? Nie interesują się stylem? Nie tłumaczą zasad? Czy zupełnie już upadł koncept pisania na brudno? Czy wszystko polewa się teraz białym korektorem?
Nie nadążam.
249.
[8 Nov 2009]
(...)
Pyknął rok temu blogu.
[Szampan, bliny z kawiorem, jaja Faberge na twardo, papierowe czapeczki, konfetti i hymn narodowy w wykonaniu Edyty Górniak*]
Jak przyjemnie jest mieć swoje miejsce w sieci, gdzie można uprawiać swoje manie.
Grafo-MANIE.
W towarzystwie czytelników-koneserów.
[ukłon!]
* na jawie: kanapki z pasztetem podlaskim i kawa zbożowa
250-251.
[9-10 Nov 2009]
Niekontrolowana fuzja dni, które metafizyczny KaOwiec zaplanował tak, jakby były przepisane przez kalkę.
Skrupulatnie zeń wykreślono wszystko, co choć trochę mogłoby indukować afekty, emocje i uniesienia.
Czemu nie dla mnie natknąć się w delikatesach na Hugh Granta? Czemu skąpi mi się wygranej w lotto? Czemu do drzwi nie zastuka śpiewający telegram? Czemu nawet sąsiad nie przyjdzie z jakąś urazą?
Czemu?
Ano temu, że nawet jeśli przyjdzie to nie otworzę.
Nie otworzę, bo śpię.
Jestem ofiarą jesiennej śpiączki. Ofiarą jesiennych trypanosom (cykl życiowy pasożytów nieznany), tych, co żerują na zwięzłych i logicznych myślach, błyskotliwych ripostach, motywacjach i ochotach.
Świat dzieje się obok. Ja dzieję się obok świata.
Faktycznie wcale się nie dzieję.
Nic się nie dzieje.
Gdybyż tak, mówi podświadamość, gdy akurat nie śpi, ach gdybyż tak spać godzin dwadzieścia i cztery?
(...)
Czemu ludzie wolą raczej pół swego życia w popiół obrócić niż ze sobą porozmawiać?
(...)
Starter for 10 (2006), reżyseria Tom Vaughan «««!
(...)
Gordon Brown machnął odręczny list z kondolencjami i popełnił w zależności od źródła od trzech (Brown) do dwudziestu pięciu (The Sun) błędów ortograficznych.
Telewizor pokazał kawałek tego listu.
Znaczy z Gordonem też mamunia nie odrabiała lekcji.
252.
[11 Nov 2009]
Może dzieje się tak dlatego, że lepszy Bóg przeciwnikom kule nosi? Może dlatego, że na front wysyła się, jak zwykle, dzieci? Może dlatego, że naprawdę brakuje im tych helikopterów, tak jak naszej armii kleju do butów?
Niezależnie od przyczyny, mamy tutaj prawdziwy medialny festiwal śmierci, El Día de los Muertos, kumulację zgonów, prawdziwą orgię umierania za ojczyznę.
A wszystko to w cenie abonamentu publicznej telewizji.
W ostatnim tygodniu padali jak muchy.
Transportują tych umarłych partiami, wycierają o nich flagi i słowa, wiozą karawanami przez wsie i miasta, matki wyją i rzucają się na trumny, tłum ma swoje błyskotliwe sekundy przed kamerami (yyyyy... tacy młodzi, panie, tacy młodzi.)
Jak wygodnie, że tak hurtem zginęli akurat przed jedenastym.
Jak praktycznie się to wkomponowało w klimat ramówki pośród wdów i sierot (jak dorosnę to będę zabijał tak jak tatuś).
Szkoda tylko, że wymarli już wszyscy kombatanci pierwszej wojny i nie ma kogo z cewnikiem, kroplówką i respiratorem pchać z wieńcem pod pomnik.
253-254.
[12-13 Nov 2009]
(...)
- To jest Wyspa, a nie Europa. – powiedział w telewizorze jeden z takich, który głosował na nacjonalistów. Mózg nie skażony ani jedną złożoną myślą.
Święte słowa.
To nie Europa.
(...)
Rodzić odeszła wczoraj Matka Rodząca.
Wyposażona na tę okoliczność w rozliczne dary.
Bieżąca, anioł, dokonała zakupów.
Acz, gdy delikatnie sugerowałam, nie kupuj takich niebiesko-różowych mdłych w misie, nie przewidziałam, że mdłe misie są także w kolorze beż.
Gusta moje nie są gustami tej Wyspy (o czym świadczy zbiorowe omdlewające och! na widok misia z zezem), czyli w ostatecznym rozrachunku, wychodzi, że słusznie, że kupiła te wyłupiaste i beżowe.
(...)
Przyleciała N. z Wielkiego Jabłka.
Taka siurpryza.
W popłochu organizujemy polskie tapas.
(...)
Nie nadążam z otwieraniem listów od NHS.
255.
[14 Nov 2009]
(...)
Norweski, który wrócił wczoraj do domu na biedronkę, nie był szczególnie przydatny, by o świcie zmagać się z pryzmą jabłek na szarlotkę.
Ani z burakami na barszcz.
Ani z grzybem na krokiety.
Goście, łamiąc wszelkie śródziemnomorskie stereotypy, przyjechali kaRRRamba! wcześniej. Szczęśliwie zanim wybrali miejsce parkingowe, szarlotka się dopiekła, a barszcz zabulgotał.
(Duch Ćwierczakiewiczowej nie ginie na obczyźnie.)
N. przywiozła w darze jedno pudełko z Blahnikami [mryg], a pobrała w ofierze drugie.
Mamy międzykontynentalne stopy.
Gdyby nie ten barter stąpałybyśmy w swoich strefach czasowych jak te rusałki.
Boso.
Oprócz obuwia N. przywiozła soczyste plotki z życia drożdży w Wielkim Jabłku.
Nic chyba nie przebije szefa, który uciekł od żony z technikiem laboratoryjnym.
(...)
- Jak to możliwe, że na was wypadło układać pytania o nasze świąteczne tradycje? – zapytała pewna Jejmość. Z tembru głosu wynikało, że martwiła się raczej o świętość i własność tradycji, nie zaś oto, że mnie lub Norweskiemu mogłaby z nadmiaru zajęcia rozpęknąć się od tego głowa.
- Bez obaw, ze względu na bogactwo miejscowych tradycji, poradziliśmy sobie z tematem w godzinę.
[mryg]
256-257.
[15-16 Nov 2009]
(...)
Co jest, do diaska, z tą słowiańską manierą tykania, która objawia się na obczyźnie, gdy tylko spotyka się dwóch rodaków.
Twój rachunek, co dla ciebie, zaraz ci zapakuję.
Jakaś plemienna wspólnota, piastowskie braterstwo, pakt krwi i słowiańskich chromosomów?
Nienawidzę zakupów w polskim sklepie, tej spoufalonej, maglowej atmosfery zaścianka.
Żadna maślanka nie jest tego warta.
- Nie wydaje ci się – powiedział Norweski w niedzielę, gdy już gulnął sobie maślanki – że twoi współobywatele tworzą tu, pardon moje porównanie, getto?
Bardzo mi się wydaje.
A nade wszystko nie mogę się nadziwić, że właścicielom sklepu nie zależy na dochodach.
Gdyby bowiem im zależało, zatrudniliby baby, które mówią w obcych językach.
Choć trochę.
(Za każdym razem, gdy kupujemy maślankę, błąka się bowiem wśród półek jakiś miejscowy, który chciałby, a to śliwek w czekoladzie, a to wafli, a to soku z jabłka.
Baby nie mając pojęcia, o co chodzi pokazują półki po lewej i prawej stronie.
Gestem o niesłychanym rozmachu.
Taaaaaaaaaaaki asortyment (!)
Miejscowy wychodzi z pustą torbą.
Jakby mi nie tykali, to może bym i przetłumaczyła, a tak stoję w kolejce, promiennie się uśmiecham, a Norweski mierzy mi tętno.)
Znaczy właściciele dystrybuują towar wyłącznie dla czerwono-białej idei.
(...)
Utonęłam w Skrablach.
Do tej pory zmiotłam z powierzchni planszy kilka różowych staruszek i małym palcem pokonałam damę, która wystartowała z sześćdziesięciosześciopunktową przewagą.
Piłuję paznokcie i od niechcenia składam czterdziestoliterowe słowa.
Phi.
258.
[17 Nov 2009]
(...)
Norweski gotował.
Do chilli con carne zabrakło carne, gdyż carne nieco poszarzało od wylegiwania się w lodówce.
Zjedliśmy chilli sin.
Norweski je osypał garam masalą i 5 Chinese spices.
A F. nadal wierzy, że na Wigilię jej tu podamy idealnie geometryczne pierniki i fuagra z karpich wątróbek.
(...)
Wczoraj zostałam rozmazana po planszy, czterysta do dwustu, w wyniku czego siedziałam w kącie, ssałam łapę i przypaliłam sos z tomatów.
(...)
Wczoraj dokończyłam powieść z kolekcji Bästa svenska kriminalroman (Åsa Larsson). Autorka nie mogła się zdecydować, czy pisze podręcznik o roli wilków w ekosystemach leśnych, poradnik z zakresu księgowości, czy może historię księdza-lesbijki o usteczkach jak borówka brusznica (cytat).
Dość powiedzieć, że do kolejnych eksperymentów ze szwedzką prozą jestem wystarczająco zniechęcona.
(...)
Dzisiaj zostałam tak po trzykroć rozsmarowana ludzką głupotą wynikającą z wiary we własne ponadprzeciętne znaczenie dla dziejów świata, że miałam do wyboru, albo uderzyć w bek, albo szturmować z ogrodowym krasnalem pod pachą (Fawlty Towers), albo usiąść w kącie, ssać łapę i znowu coś przypalić.
Zabrałam się za gulasz.
Z gulaszu wyszedł bigos (kwestia zachwianych proporcji sauerkrautu).
Bigos zjemy z ryżem.
(A F. nadal wierzy.)
(...)
Toczę tu różne smrodliwe sprawy jak żuk gnojarz. Pytanie, co należy zrobić z kulką nawozu, której już nie da się dalej pchać. Porzucić, czy rozgrzebać?
259.
[18 Nov 2009]
(...)
Wiśnią na torcie wszystkich tortowych wiśni był list Niemieckiego Szefa.
Sprawa nadal obraca się wokół manuskryptu, któren miał być opublikowany w żurnalu o pięciocyfrowym faktorze, lecz odpadł stamtąd jeszcze przed recenzjami.
Odpadł, choć do manuskryptu Niemiecki Szef zatrudnił profesjonalnego edytora. Edytor pracował przez trzy miesiące, po czym oddał dzieło pełne dodatkowych błędów stylistycznych, literówek i opatrzone konstruktywnym komentarzem: artykuł powinien zawierać wstęp, rozwinięcie i zakończenia.
(Mam przeczucie, że wysiłek edytorowi opłaciły fundusze unijne.)
Na tym etapie wszyscy trwali na posterunku, że to świetna proza. Wszyscy z wyjątkiem Redakcji żurnala o pięciocyfrowym faktorze.
Ten sam artykuł próbowano upchnąć w piśmie o dwucyfrowym faktorze.
- Świetna proza. – nadal mówili, tyle, że Redakcja się nie poznała.
Wysłali do jednocyfrowego.
Odpadło przed recenzjami, gdyż jak zauważył skrupulatny redaktor, dane były opublikowane już wcześniej.
Morale w drużynie ustało i słodko było słuchać, gdy ci sami, którzy jeszcze miesiąc temu gotowi byli umrzeć za manuskrypt jak poseł Rokita za Niceę, twierdzili, że nic dziwnego, że odrzucili, bo to straszliwy gniot.
I tu nagle odezwał się Niemiecki Szef w tonie lekkiej paniki w literach, bo E. is approaching the end of her thesis and in this country this means to put together a couple of publications. One option for us would be to use the dataset in a different context (…)
Tak, myślę sobie jedząc popcorn w pierwszym rzędzie, w innym kontekście, opublikowane wcześniej dane.
To dopiero piękny recycling nauki.
E. ma termin na marzec.
Opublikuje cokolwiek, jeśli założy własne wydawnictwo.
(...)
Wiśnią na torcie wszystkich tortowych wiśni udekorowanych wiśniami jest pewien człowiek, który czasem dzwoni i nigdy nic dobrego z tego nie wynika.
Człowiek ten jest wyznawcą Litery Prawa, Przepisu i Regulaminu.
Jeśli Prawo zakazałoby mu oddychać, zaprzestałby.
Jeśli sam ustanowiłby prawo zakazujące oddychania, zaprzestałby.
Problem w tym, że ja lubię oddychać.
Dzwoni więc człowiek ów, przewraca strony moich raportów i mówi: napisałaś, że ziemia się kręci, czy masz na to dowody?
- Cytuję za Kopernikiem. – powiadam i nerwowo kartkuję O obrotach ciał niebieskich...
Słychać jak człowiek w słuchawce zatęża się jak żelatyna.
Już mnie przyłapał na karygodnym zaniedbaniu.
- Cytujesz? A gdzie zeznania tego Kopernika w trzech egzemplarzach z jego własnoręcznym podpisem poświadczonym przez dwunastu bezstronnych świadków?
- Kopernik nie żyje. – odpowiadam bliska nerwowego załamania.
Ze słuchawki promienieje blaskiem.
- W takim razie musisz sama wykonać serię eksperymentów potwierdzających tę hipotezę. – triumfuje człowiek w słuchawce. – Bez załącznika nie podpiszę.
Raczej ekshumuję Kopernika.
(...)
Gdy słyszę ‘czy mogłabym/mógłbym z tobą, kaczko, porozmawiać na osobności?’ to możliwości, jak nauczyło mnie życie, są dwie, albo rozmówca postanowił pisać doktorat, albo będzie płakał.
Gdy zatem dziś Bieżąca zaczęła płakać, przyznaję, w duchu nawet się ucieszyłam, gdyż odejścia z pracy Bieżącej mogłabym logistycznie nie przeżyć.
Radość była to przedwczesna, gdyż Bieżąca uderzyła w nutę: czy będziesz mnie nadal kochać, nawet wtedy, gdy do zespołu dołączy kolejna osoba?
Za tą kolejną, konkretną osobą kryje się najwyraźniej jakaś nieznana, obszerna afera towarzyska, i pluję sobie w brodę, gdyż tu byłoby jak znalazł być na bieżąco z wiadomościami.
A tak siedzę, podaję chusteczki i tłumaczę, że akhem... jestem stała w uczuciach.
Mam też okrutny dylemat kogo nająć w takim razie do tej roboty?
Cóż mi bowiem po następnym idealnym pracowniku, który obróci w popiół całą grupę.
Z drugiej strony, na Trygława, nie będą mi przecież dyktować łzami, kogo mam zatrudnić.
Idę sobie strzelić w kolano.
260.
[19 Nov 2009]
(...)
Kolega z ławki podzielił się wczoraj wiadomością, iż jego córka-trzynastolatka wybrała oficjalnie drogę swej zawodowej kariery.
Trzynastoletnia dama o złotych włosach i anielskim uśmiechu postanowiła zostać... rzeźnikiem.
Parsknęłam śmiechem, myśląc, że to dykteryjka, z cyklu tych, które po latach opowiada się podczas rodzinnych zjazdów... a za młodu kaczka chciała pracować w hucie szkła.
Bynajmniej.
Rodzina ma już w planach przeprowadzkę do okolicznego miasta, gdzie podobno paleta rzeźni jest większa.
Kolega z ławki autentycznie się cieszy (może przez wizję darmowej karkówki, może dlatego, że nie będzie musiał zapożyczyć się na czesne, może dlatego, że to przecież świetny zawód, kaczko) i szczerze go podziwiam za ten bezrefleksyjny (?) entuzjazm.
Zasępiłam się.
Patrzcie, nie mam dzieci, mam już za to wobec nich aspiracje.
Nie zaciagną się do Bundeswehry, nie pójdą na żadną wojnę i nie będą ogłuszać krów ani kroić steków w mięsnym.
Po moim trupie.
Fatalnie, prawda?
- Co byś powiedział Norweski, gdyby twoja córka chciała zostać rzeźnikiem?
- Yyyy... powiedziałbym, a matka ci pozwoliła?
Rodzina Montessorich (!).
(...)
W odpowiedzi na mój list, nadeszła oferta z Chin.
- Mamy do wyboru dwie molekuły, którą natychmiast wysłać i ile ton?
Żadna z tych molekuł nie jest ni w ząb podobna do tej, której potrzebuję, niezależnie od której strony przykładać do siebie wzory strukturalne, ale podoba mi się podejście do klienta.
Nie mamy koniaku, ale sprzedamy ci koninę.
Z rabatem.
Pod warunkiem, że kupisz dwie tony.
(...)
Wszyscy (z wyjątkiem mnie) wiedzą już wszystko, karmią mnie aluzjami, zawieszonym teatralnie głosem i wizją apokaliptycznej katastrofy, w domyśle, jeśli zatrudniony zostanie Iksiński.
Nikt z wyjątkiem mnie nie wie, że drugi kandydat właśnie się wycofał, i do wyboru został mi tylko Iksiński.
Miałam pomysł, żeby ich zebrać i nakazać, żeby wreszcie z siebie wykrztusili, o co w tym wszystkim chodzi, albo zamilkli na zawsze.
Teraz to już nieistotne.
Teraz pytam, strzelić sobie w stopę, czy w drugie kolano?
(...)
NHS się obraził i przemówił, że lokalne produkcje filmowe typu z rodzaju Ostry Dyżur, wprowadzają pacjentów w błąd i stawiają NHS w złym świetle.
Ubawiliśmy się po pachy.
261.
[20 Nov 2009]
(...)
Jak to przyodziać w słowa?
Jest Iksiński radykalnym ambicjonistą, a jego ambicja jest karmiona jakąś sterydową odżywką.
Przyjęłam Iksińskiego i zjadłam rękę do łokcia myśląc, jak ja teraz pójdę i powiem o tym delikatnie Bieżącej i ile pudełek chusteczek/prozacu winnam zabrać ze sobą?
A Bieżąca na to z uśmiechem na ustach:
- Spoko.
No żesz, mać.
262.
[21 Nov 2009]
(...)
Znaleźliśmy na półce w sklepie piklowane włoskie orzechy.
Różne już zapiklowane w słoikach wegetalia i animalia na tej Wyspie widzieliśmy, ale orzechy po raz pierwszy.
Od południa składamy z podzespołów Raised Chicken Pie.
Jakaś kolejna miejscowa sztandarowa konkocja.
Gęsi smalec, wieprzowina i te orzechy, o których Norweski mówi, że na pewno zielone, a jak zielone, to trujące.
Samo zdrowie.
(...)
Dwanaście godzin później.
263.
[21 Nov 2009]
(...)
Wczoraj przygarnęliśmy słonia (Richarda) i mógł to być znak z wysokości, gdyż o czwartej rano obudził nas taki rumor deszczu i takie świetlne iluminacje, że jak nic wstawaj, wzuwaj gacie i buduj arkę.
(Raczej z gotowych prefabrykatów niż rąbiac drwa i heblując deski).
Dobrze, że mieszkamy na mansardzie.
No, to siedzimy tak od rana w domu, gramy w pchełki, Norweski wydłubuje piklowane orzechy z placka i zdrapuje ziemne z kurczęciny, a za oknem podnosi się poziom wody.
Potrzebujemy drugiego słonia i gumowej łódki.
264.
Nov 2009]
(...)
Gwoli ścisłości.
... Norweski wydłubuje orzechy i odkłada poza horyzont talerza.
- Znakomite przepisy! - mówi – Ale te orzeszki i orzechy zupełnie zbyteczne.
I tak z wyrafinowanych protein w orzeszkach zostały proteiny.
- Cóż zatem chciałbyś na Wilię Narodzenia Pańskiego? – pytam.
- Tradycyjnie. Ziemniaczaną sałatkę z wurstem. I szarlotkę!
To się nie napracujemy.
(...)
Jaka to okrutna drwina losu, że w dni wolne woda podchodzi pod dach, a w robocze - człowiek suchą stopą może - gdzie tam może, musi! - iść do pracy.
Było przygarnąć parkę słoni.
Bujalibyśmy się teraz na falach, gdzieś nad Araratem.
(...)
A ze słoniem było tak.
Trzeba było wybrać jakiegoś pluszowego pierdołę z chorobą Basedowa i głupim grymasem!
Łatwo powiedzieć!
Jakże młodej damie z charakterkiem podarować pluszowego pierdołę?
Wybraliśmy zwierzynę z charakterem.
Przyniesiemy do domu i z zamkniętymi oczami włożymy do paczki. Nie nadamy imienia. Nie opracujemy profilu psychologicznego.
Przynieśliśmy do domu, lecz nie mogliśmy znaleźć paczki odpowiednich rozmiarów.
Zanim znaleźliśmy paczkę, Juan Ricardo des Elefantes (dla znajomych Richard) miał już imię, charakter, rozpakował walizki i kończył zjadać swój bilet lotniczy do Szwecji.
W czwartek idziemy do sklepu z paczką i rolką taśmy klejącej.
Po najbardziej pierdołowatego z pluszowych pierdołów.
265.
[23 Nov 2009]
(...)
Mam jakiś problem z komunikowaniem się z ludzkością.
Zaczęło się od spraw wielkich i smutnych, a teraz to już idzie w zwykłą masówkę i drobnicę.
Proszę o koniak, dostaję koninę.
Proszę o żółte, w słoiku jest niebieskie.
Zamawiam germańskie songi z Ulicy Sezamkowej (...Wenn der Mond ein Keks wär...), przysyłają The Greatest Hits (albo Tits) jakiejś bawarskiej kapeli biesiadnej.
Dama z Alaski nie odpowiada na listy, prawniczka z Miasta Aniołów milczy, pytam Dział Obsługi Klienta, nie mogą znaleźć specjalisty.
A jeśli już odpowiadają, to zupełnie od czapki.
Szalenie frustrujące.
265-266.
[25-26 Nov 2009]
(...)
Nadeszła pora świątecznych, zespołowych kolacji i dokonywania wyborów. Wezmę indyka, czy żabnicę w żabonie, skalopki przegrzebki, czy zupę krem z dyni, porzeczkowe lody z ciasteczkiem, czy sernik z męczennicy?
Oto co gnębi ogół rozradowanego społeczeństwa w tym radośnie przedświątecznym czasie, któremu przygrywają w tle zdarte płyty Jingle Bells.
Oto idealne dylematy, których rozważaniu oddałabym się na wyłączność.
A tu albo znienacka staję przed zarzutem, że jestem bez serca, albo muszę decydować, czy szczepić się przeciwko wieprzowej grypie, albo wybierać, czy poddać się kolejnym inwazyjnym testom, albo zastanawiać się, czy otwierać następne koperty od NHS, albo słuchać dumnej z siebie Stanisławy Bozowskiej, która tak zapamiętała się w uczeniu cudzych dzieci, że wynieśli ją zemdloną zza katedry, podczas, gdy jej własna progenitura nie odróżnia rz od zet z kropką, albo dumać nad tym, czy reagować na karczemne obelgi, po których ktoś zapewnia, że wypływają z szacunku dla mojej osoby, albo krzesać wśród bezsennych nocy odpowiedź na pytanie, do jakiego stopnia winnam czuć się odpowiedzialna za cudze życie, cudze występki i taki, per egzemplum, efekt cieplarniany? (Do żadnego, kaczko, do żadnego, podpowiada całkiem słusznie grecki chór.)
Dlatego, niniejszym, zainspirowana przez bieżące wydarzenia, piszę list do świata –
To wszystko – to mój list do Świata,
Co nigdy nie pisał do mnie –
Proste nowiny wysławiane
Łagodnie i dostojnie
(E. Dickinson 441)
- Drogi świecie i wy przyległe planety, wyczerpawszy pokłady mojej cierpliwości, uprzejmości, życzliwości, wyrozumiałości, dobrej woli i starannie odebranego wychowania, stawiam krzyżyk przy serniku z męczennicy, na główne biorę indyka, na przystawki pieczyste z dzika, a wam i waszym sprawom mówię: Pocałujcie mnie w dupę.
Wasza kaczka
Łagodnie i dostojnie.
I w aurze kompletnej bezmyślności, przy totalnej bezczynności synaps zaangażowanych w uczucia wyższe, oddalam się prasować gacie i fantazjować o serniku.
268-270.
[27 Nov 2009]
(...)
Idą tu oni do szkoły, gdy mają trzy lata.
(Jak wskazują statystyki i pokazuje życie nieszczególnie im to się odbija na intelekcie.)
Studia kończą, gdy mają lat dwadzieścia, a najwytrwalsi - doktoraty w wieku lat dwudziestu dwóch.
Co odważniejsi wybiorą się w tym czasie w jedną podróż życia.
Są dwa kierunki – Azja, albo Australia z przyległościami.
Pierwszy, bo tanio, drugi, bo mówią w tym samym języku.
Potem zaczynają pracę i biorą kredyt na semi-detached wyściełany dywanami i z ogrodem-kiszką.
I tak do emerytury od wakacji do wakacji.
Wakacje w basenie Morza Śródziemnego obowiązkowo z English Breakfast w menu.
A ja ciągle jeszcze się im dziwię, że oni dziwią się światu.
A skąd niby mają go znać?
[28-29 Nov 2009]
(...)
Zamknęły się drzwi za przedostatnimi w tym sezonie zapowiedzianymi gośćmi.
Trudno znieść, gdy ktoś próbuje ci ustawiać w szafkach na swój obraz i podobieństwo, a co dopiero, gdy robi to w twojej głowie?
Trudno znieść, ale jak nie urazić szczerych, dobrych, może nieszczególnie trafionych intencji?
(Tak, wiemy, że moglibyśmy mieć więcej mebli, landszafty na ścianach, urodzić sobie dziecko, zawiesić lustro w łazience, pokryć podłogi linoleum, mieszkać w ładniejszym kraju, być bardziej podobni, pasować do jakiejś szuflady.)
Norweski źle sobie z tym radził, wywiozłam intencje na cały dzień do Londynu.
Londyn był suchy, mroźny, słoneczny i wietrzny jakby zaraz miał nań spaść śnieg.
Goście testowali swoją nową elektronikę przy optymalnym oświetleniu.
Trasa od dworca do Gordona Browna zajęła nam trzy kwadranse i kilkaset zdjęć.
Dotychczasowy rekord.
Szwed przy opactwie rozpromienił się na mój widok.
Zmyliło go logo kurtki. Jak łatwo dać się zwieść opakowaniu!
Pączki?
Nawet dobrych pączków w tym Londynie znaleźć nie można.
Ani innego miejsca, w którym można zamówić kawę bez copyrightów i trademarków.
(...)
Migdałowie wyprodukowali kolejnego potomka.
Odbierają go w czerwcu.
Przezornie poprosiliśmy naszych gości o dostawę garderoby niemowlęcej ze Bullerbyn, która zawsze nam poprawia PR w City.
Nie przewidzieliśmy, że oni sześć tygodni temu właśnie stracili dziecko.
271.
[30 Nov 2009]
(...)
O niektórych rzeczach nie umiem mówić wprost.
Upycham je tu między wierszami i przebieram za słowa.
Wyłuskują te sprawy i czytają w moich myślach wcale nie ci, którzy niby dobrze mnie znają i niby od tylu lat.
Może dlatego, że człowiek dostępny jedynie w słowach wyostrza innym zmysły?
(...)
Pachnę przyprawą do piernika rocznik 2006.
272.
[1 Dec 2009]
(...)
Geometria stosowana.
273.
[2 Dec 2009]
(...)
Wizyta w szpitalu.
Więcej pytań niż odpowiedzi.
(...)
Znalezione wśród terapeutycznej dokumentacji u J.
Objęte copyrightem.
... podejmowane działania są podporządkowane jego chęci zaspokojenia własnych potrzeb lub bieżącym zainteresowaniom, zwykle nie pokazuje całego swojego potencjału rozumienia oraz umiejętności, jeżeli nie są one powiązane z aktualną motywacją do działania w danym obszarze...
Norweski i zmywanie naczyń?
Norweski i sortowanie skarpet?
(...)
Lebkuchen trudniej ujarzmić Euklidesem.
Forma terapii.
Póki mąki wystarczy.
274.
[3 Dec 2009]
(...)
Nagle wszystko przestało się zgadzać.
Całą sprawę musiałam złożyć sobie z kawałków od nowa.
Wzięłam pod uwagę okoliczności łagodzące, choć tak naprawdę, nawet nie powinnam.
Jestem sobą rozczarowana, że tak ordynarnie i bez finezji dawałam się manipulować i że łykałam kłamstwa jak gęś kluski.
I jest mi wyłącznie gorzko.
Ot, nauczka.
275.
[4 Dec 2009]
(...)
No to się zjadło i tego indyka, i ten sernik.
Posiedziało się w papierowej koronie, powydłubywało plastikowe grzebienie z krakersów, powymieniało opinie o nieobecnych.
Bardziej mi to chyba odpowiada niż a Zofia upiecze sernik, Halina zrobi śledzie, a barszcz podgrzejemy w erlenmajerce, na tym krytym azbestem trójnogu, pod wyciągiem w Zakładzie Cytofizjologii.
A potem (strzeż Boże!) pośpiewamy wspólnie kolędy.
Różne już Zawodowo-Profesjonalne Wigilie mam, jak widać, za sobą.
(...)
Mogą przyjść i podpalić nasz dom.
Miejscowa fabryka herbaty postanowiła przenieść produkcję do Polski i powiało ekspektatywą zamieszek.
Do Polski?
Indie jeszcze bym zrozumiała.
276.
[5 Dec 2009]
(...)
Nie potrafię.
Nieustannie nie potrafię objąć rozumem, że dorosłych z metryki ludzi nie stać na dorosłe, wyrafinowane i kompleksowe intrygi.
Takie na miarę ich dyplomów i tytułów.
Że szyją je tak bez polotu, nićmi grubymi jak krowi postronek i na nogach tak krótkich, że Tom Cruise mógłby bez obawy o ego stanąć przy nich całkiem boso.
Na co liczą?
Chyba na to, że intelektualnie zalegam gdzieś między tosterem, a kompletem glazury z Olkusza?
(I tu chyba, niestety, miewają rację.)
Albo, że nie mam w życiu spraw ważniejszych niż karaoke z odcinka pentylion i pięćset Mody na sukces?
(...)
Konsekwentnie realizujemy plan świąteczny.
Pełna opcja.
Stos świątecznych kartek wysyłanych w różne strony świata.
Raz w życiu mając nadzieję zdążyć na czas... przed Wielkanocą.
- Polska? Polska? – zacukała się panienka w pocztowym w okienku.
- W Europie. – pospieszyła na ratunek inna.
Złym chichotem zachichotał Norweski.
(...)
Norweskiej zupy prefabrykaty.
Dynia, cebula, gałka, cynamon i pataty.
Całość, jako rzecze Nigella, przystroić maślanką ze stiltonem.
[6 Dec 2009] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ :: http://www.flickr.com/photos/28760738@N07/4143870572/
(...)
Mikołaj obudził nas dziś znienacka o dziesiątej i powiedział:
- Jestem w Ikei. Jem fasolkę. Co wam przywieźć?
Jakby wyczuł moją depresję o estetycznym podłożu pogłębioną dodatkowo przez nocne kontemplowanie norweskich wnętrz (patrz: Haust, patrz: jadalnia u Haust, patrz: śnieg za oknem u Haust).
Cztery krzesła?
Na dobry początek.
Z dostawą do domu i wniesieniem na mansardę.
Taki Mikołaj.
Jesteśmy do szpiku kości zawstydzeni tą niczym niezasłużoną życzliwością.
- Następnym razem przywiozę wam stół.
I jak tu zwątpić w ludzkość?
Wraca mi wiara, że kiedyś przytrafi nas się dom o jasnych ścianach, pustych półkach, rozmaitych krzesłach i z drewnianą podłogą.
Niekoniecznie tutaj.
(...)
Jesteśmy zaproszeni na Feuerzangenbowle.
Zamiesiłam kilogramy ciasta na polskie pierniki.
Szaniec z polskich pierników ustawię przed germańską tradycją.
Twierdzą nam będzie każdy próg.
Odzyska ziemię dziadów wnuk.
278.
[7 Dec 2009]
(...)
Fabuła tak absurdalna, że albo załamać ręce, albo parsknąć gorzkim śmiechem.
(- Albo sprzedać prawa autorskie do. - podpowiada z offu Norweski.)
Jeszcze nie zdecydowałam, co zrobić.
Galicyjski placek?
Kilka ton pierników?
Przetwory na zimę?
Pranie?
Makatkę?
Cokolwiek byle z sensem i natychmiastowym pożytkiem?
Na ludzką niedorosłość nie mam już bowiem żadnego pomysłu.
(Ani wpływu).
Oprócz: skoro ci z nią tak wygodnie? skoro to twój wybór?
Mam natomiast pod ręką (dzięki ci, stokrotne dzięki, poniedziałku!) ambicje Iksińskiego wypiętrzone jak Kaukaz i również dlatego zaskakująco mało entuzjazmu, aby siedzieć i czekać, aż się komuś kolejne wyimaginowane dynie zamienią w wyimaginowane karoce.
279.
[8 Dec 2009]
(...)
Duch Szwedzkiej Matki, mimo, że w połogu, wiecznie żyw i zawsze gotów, aby na bliźnich sprowadzać nagły atak apopleksji.
Otóż pochwyciła Szwedzka komplet moich wyników i właśnie teraz, po latach, próbuje udowadniać, że połowę uczyniła własnymi rękami.
Liczy na moją amnezję? Zbrodni przedawnienie?
(Jak szlachetnie, że rości sobie prawa tylko do równej połowy.)
Ma jednak z tym roszczeniem pewne problemy, bo elektroniczne dzienniki bywają nieprzekupne.
Wszak, nie przypuszczam, że wygram, skoro Szwedzka tak się zaparła na anszlus.
... Widziałam rzeczy, którym wy ludzie nie dalibyście wiary. Statki w ogniu sunące ku ramionom Oriona. Oglądałam promienie kosmiczne błyszczące w ciemnościach blisko wrót Tannhausera... Widziałam nazwisko Szwedzkiej Matki w publikacjach, na które ona nawet nie smarknęła.
Przegram, rzecz oczywista, bo Niemiecki Szef stanie berlińskim murem za Szwedzką.
Jej lenistwo to dla niego nie lenistwo, a nadprzyrodzona Szwedzkiej Matki skromność.
Kiedyś chciałabym tej nadprzyrodzonej skromności dać w mordę.
280.
[9 Dec 2009]
(...)
Za tydzień świąteczny kwiz.
Dziś przedostatnie zebranie kwizowego komitetu nad rieslingiem i fajitas.
Trzeba nam nabyć brodę dla Norweskiego.
(...)
Efekt uboczny.
Wszystkie ludzkie historie, które słyszę, oglądam pięć razy pod światło i nadgryzam jak złotą monetę.
Na klucz zamykam i listy, i torebki, i siebie.
Ciekawe, jak szybko mi przejdzie.