Image Slider

[317]

[30 Nov 2016]

(...)
Wróćmy jeszcze na chwilę do Montessorian, którzy kilka dni temu  nadesłali wiadomość. W tej wiadomości  potwierdzają, że otrzymali CV dwulatki i chcieliby nas poznać osobiście. Proponują, by to nastąpiło na wieczorku zapoznawczym w marcu.
Ponieważ życiorys wysłaliśmy pocztą, Montessorianie najwidoczniej nie skojarzyli, żeśmy już raz do wypęku odbębnili ten wieczorek.
I to jest ta jakby pozytywna część wiadomości. Nie ma żadnej asocjacji między nami, a tą rodziną, która przyprowadziła dzieci wyturlane w bagnie dając tym dowód, że a) nie stać ich na opiekunkę, b) nie stać ich na pralkę, c) lekceważą sen i mycie zębów swej progenitury! Jej!
W takim razie dałoby się może jeszcze coś tu ugrać. Moglibyśmy w marcu przyjść przebrani. Norweski założyłby przyciasne buty od ślubnego garnituru, ja suknię z trenem i kapelusz zdobiony najefektowniejszymi, genetycznie niezmodyfikowanymi osiągnięciami erefenowskiego sadownictwa.
Tyle, że Norweski się rozpłakał i powiedział, że drugi raz już nie pójdzie.
Pytam, czy chodzi o to, że mu tak złamała morale publiczna debata o szczęśliwych nitkach spaghetti i o pogodnych pomidorach?
Norweski odpowiada, że o dziwo, to akurat nie. Ale, że zaraz po tym, gdy uciekłam w połowie zebrania (w mojej wersji: wyszłam z godnością tłumacząc, że muszę odłożyć dzieci do łóżek), rozwinęła się czasochłonna dyskusja o polerowaniu sreber.
Okazuje się, że zgodnie z tradycją montessoriańskiej edukacji dziateczki uczą się rzeczy niezbędnych w codziennej egzystencji, wspomagających ich dążenie do samodzielności, pozwalających dokonywać zmian w otoczeniu oraz utwierdzających dzieciny w przekonaniu, że wykonywana praca ma znaczenie. Lista przygotowana przez przedszkole zawiera: gotowanie na kuchence gazowej, prasowanie elektrycznym żelazkiem i ... polerowanie srebrnych łyżeczek.
Rozumiesz, mówi Norweski, dwudziesty pierwszy wiek, listopad, dwa tysiace szesnasty, godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści, a ty się dowiadujesz,  że do dziecięcej wyprawki, oprócz gumowych portek i szczoteczki do zębów, masz dorzucić zestaw dwunastu srebrnych łyżeczek deserowych.
I to jeszcze nic, powiada dalej Norweski, bo gdy gotowałem się, żeby wstać i powiedzieć: Ludzie! Na bogów! Dwudziesty pierwszy wiek, listopad, dwa tysiące szesnasty , godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści, jeśli naprawdę chcecie mieć czyste srebra (!) to przestańcie wykorzystywać nieefektywne sposoby napędzane dziećmi i  kupcie sobie aluminiową płytkę na kanale telezakupów lub wykonajcie ten myk z wrzątkiem, solą i folią alu... 
to nie zdążyłem, bo zerwała się z krzesła jedna z matek i zapytała, czy ten środek, którym czyszczą dzieci jest aby na pewno przyjazny dla delfinów!


 (...)
Tymczasem lada dzień – nowość! – kaczka nadchodzi z ... Poradnikiem Inwestora. Stay tuned!

©kaczka

[316]

[25 Nov 2016]

(...)
U nas, jak to w życiu, trochę poezji, trochę prozy. A nawet grozy.

Poezja.

Proza i groza.

(...)
Nie ja pierwsza pewnie zauważyłam, że sektor edukacji jest jak jak Wiktor Frankenstein. Błąka się toto w ciemnościach po cmentarzach idei i wykopuje coś na chybił trafił, potem  zszywa z kawałków, tu rączka, tam nóżka, tam głęboki stan rozkładu i jeszcze na końcu to, co sklepał  z kawałków, posądza o inteligencję.
A przy tym, za wpłatą na komitet rodzicielski gotów cię ścigać na biegun północny.
Nie ja pierwsza zauważyłam, ale notuję.


Dynię wyrzucono z zajęć wyrównawczych z niemieckiego.
Wzdycham. Idę do naszpani. Pytam: 'Czemuż?'
Naszpani odpowiada, że to przez elokwencję.
Wzdycham i przypominam, że to przecież nie ja na wywiadówce reklamowałam, że te zajęcia należą się każdemu dziecku niezależnie od diety, religii, koloru skóry lub tego, czy potrafi przeliterować Betäubungsmittelverschreibungsverordnung.
(Do tego każdy przecież spotkał kiedyś jakąś elokwentną posłankę, która mówiła wziąść, więc argument to raczej chybiony.)
Naszpani wzdycha i odsyła mnie do Dyrekcji.
Dyrekcja wzdycha i mówi, że i owszem wspominała, że należy się każdemu, ale skąd na to brać, no sama pani powie, skąd?
(A bo ja wiem? Z funduszu poliestrowych wiewiórek dla afrykańskiej wioski?)
Po tygodniu Dyrekcja ściąga ze strychu jakiegoś człowieka, otrzepuje z pajęczyn, sponsoruje mu nowe baterie do rozrusznika serca i wstawia do klasy elokwentnych.
Moja wizja była taka.
(Muszę opisać, aby udokumentować, jak bardzo mi się rozjechała z rzeczywistością.)
Dziateczki siedzą w kółeczku, nauczyciel pokazuje im obrazki, młodzież gawędzi o treści a mimochodem chłonie siedemnaście synonimów słowa Führer i pojmuje znaczenie słów takich, jak synestezja, populizm i repasacja.
Nad tym wszystkim zaś przelatują jednorożce i defekują tęczą używając przy tym prawidłowych przedimków.
Tymczasem, jak się okazało zdjęty ze strychu pan zaczyna młodzież uczyć czytać i pisać. Tą samą metodą jaką uczył Bismarcka. Czyli, dodajmy, kompletnie inną niźli nowoczesna, eksperymentalna, eksplodująca fajerwerkami fryburska szkoła ortografii.
Wzdycham. Idę do naszpani. Pytam, czy jej wiadomo i czy nie uważa, że to stanowi solidną zmarszczkę na tej idealnej tafli procesu nauczania, który tu przedpołudniami poleruje. Że pan ze strychu wprowadza dziateczki w konfuzję, a świerzb to już od tego tak pewnie zgłupiał, że przerzucił się na dietę wegańską?
Naszpani wzdycha i mówi, że to nauczyciel oddelegowany z ratusza, który wszakże p o w i n i e n wiedzieć, jakich metod używa szkoła.
Acha! Powinien, tak?
No, ale zdaje się, że po sformatowaniu rozrusznika nikt mu tych danych skutecznie nie zaktualizował?
Naszpani obiecuje omówić problem z Dyrekcją.
Mija kolejny tydzień.
Dyrekcja zderza się ze mną na korytarzu, przyciska do obfitej piersi, tuli z matczyną czułością, a jednocześnie wyładowuje się elektrycznie, gdyż pociera swoje naelektryzowane, poliestrowe tuniki o moją wełnianą kurtkę.
(Chce mnie podpalić?)
- Frau kaczko! – rzecze Dyrekcja strzelając spod palców iskrami. – Dotarłam do źródła problemu!

(Nad moją głową chór aniołów wyciąga wuwuzele gotowy do wykonania Aleluja z Oratorium Mesjasza! Razem uratujemy edukację!)

- ... otóż, wydaje mi się, że pani po prostu za dużo myśli!
...
...
...
...
...
...
...
...
Yyyyyyyyyyyyy.... chyyyyyyyyyy.... yyyyyyyyy...
Zarzucenie myślenia stanowi jakąś alternatywę, ale wydawało mi się, że to akurat aktualny program oświaty?

To, co? Teraz to już chyba tylko na wódkę z Winstonem Smithem?
Ktoś idzie z nami?

©kaczka



PS Jarecka #mamgorzej

[315]



[22 Nov 2016]

(...)
Kiedy Biskwit, w akcie konsumowanej na zimno zemsty, zmienił mi ustawienia telefonu na jeden z dialektów Uttar Pradesh i prawdopodobnie zamówił tam również pizzę w licznych kopiach, która wraz z rachunkiem dotrze tu za kilka tygodni, tknęło mnie, że to słodkie i urocze dzieciątko może nieszczególnie odnaleźć się w pruskiej dyscyplinie Szwabskich Kluseczek.
A także, że nie stać mnie, aby odbudować przedszkole z ruin, gdyby, na przykład, pewnego dnia się okazało, że kompot był za słodki, a wieszaczek z wiewiórką źle spoglądał na Biskwita.
To była druga, zbiorcza myśl. 
Pierwsza, sugerowała, żeby koniecznie sprawdzać, przed wyjściem z domu, nie tylko, czy w plecaku młodzieży są suche gacie na zmianę, ale czy nie ma tam zapałek, dynamitu lub teksańskiej piły mechanicznej.
A może najlepiej po prostu zainstalować w drzwiach detektor metali i skaner trotylu?
A może znaleźć alternatywną placówkę w typie: pokój, Mozart, miłość, szachy, lava lamp, group hug i hinduskie kadzidełka? Tak na wszelki wypadek, gdyby ząb za ząb okazał się zbyt dosłowny i bolesny dla obu stron?
I tak trafiliśmy na spotkanie informacyjne Kościoła Wyznawców Montessori.
Wjechaliśmy tam, całą rodziną, pchając Biskwita w lektyce, a Dyrekcja od progu: 'Kiedy poród?'
Nim zdążyłam się zapowietrzyć, nim zdążyłam się obrazić, że nie, nie jestem w ciąży, a to jak wyglądam to wyłącznie wynik przywiązania do pączków i precli, a w ogóle to sąsiedzi  spod ósmego mówią, że jak raz chudnę w tyłku... to się okazało, że to nie była wycieczka na temat wszystkich moich nieudanych randek z Chodakowską, a jedynie zawoalowana sugestia, że Biskwita należało wciągnąć na listę w 2012.
Na widowni  pod amboną Montessorian widać było dwie dominujące grupy rodziców. Jedni w niepoluzowanych krawatach, o palcach przytrzaśniętych klawiaturą biznesowych laptopów. Drudzy, w ręcznie farbowanych tunikach z ekobawełny, pogryzający  seler naciowy wyhodowany na nawozie z własnej placenty.
A na środku wózek z chrapiącym Biskwitem. Zarówno wózek, jak i Biskwit tak brudni, jakby przez rok wychowywały ich wściekłe [1], bagienne wilki.  Przy czym wózek na pewno można wychować, z Biskwitem to jednak zupełnie inna historia.
- Czy mają państwo jakieś pytania?  - zapytała Główna Kapłanka pod koniec swego kazania o wyższości montessorianizmu nad innymi religiami.
- Ale jedzenie to aby na pewno jest bio? – padło pytanie z sali.
I gdy Kapłanka potwierdziła, że tak, oczywiście, dzieci jedzą wyłącznie szczęśliwy makaron i piją wodę mineralną z wolnego wybiegu, obie grupy rodziców odetchnęły z nieopisaną ulgą. I już im było wszystko jedno, czy ich potomstwo zamyka się w ciemnej piwniczce, czy wiesza na haczykach w szatni do czasu aż ktoś je odbierze. Grunt, ze makaron się dobrze bawi.
Fakty są  takie, że w placówce jest pięć wolnych miejsc na czterystu dwudziestu sześciu chętnych pracowników korporacji i stu dwudziestu ośmiu miłośników selerów naciowych. Na 2018.
Ale ponieważ mam tendencje do samoudręczenia, pobrałam kwity i oto siedzę i piszę CV (!)
dwulatka (!).
(Ostatecznie, jeśli nie Biskwit to może prawnuki?)
'Co Państwo chcieliby nam opowiedzieć o swoim dziecku?'
O Biskwicie?
Bardzo dużo!
Ale jakże mam to uczynić, skoro na tę opowieść przeznaczono wyłącznie dwie linijki tekstu.
I nie wiem, co wybrać: że ma bardzo bogatych i wpływowych rodziców, czy, że jest mistrzem świata w konkurencji układania różowej wieży na czas?
Każdy w końcu jakoś tam zawsze koloryzuje w życiorysie.
A w styczniu, dla rozrywki, wybieram się na spotkanie Sekty Ultraortodoksyjnych Waldorfian.
Spodziewam się, że będzie mowa o uprawach rolnych, dojeniu przedszkolnych kóz, kosmologii, braciach Grimm i że trzeba było zapisywać w 2010.

[1] żeby uzasadnić wodowstręt

(...)
A tu jeszcze rano Blogger.com napisał do mnie, krasząc list fajerwerkiem, że wycenia mój potencjał zrobienia finansowej  kariery tu, na tym blogu na dwadzieścia ojro.
Miesięcznie.
Naprawdę pomogłoby, gdybyście napisali, że w waszych oczach jestem bezcenna!
 

©kaczka

[314]

(...)
http://jestrobotka.blogspot.de/p/kawalerowie-2016.html

Odrabiamy zadania domowe z Robótki. Czapka dla Jacka.

(...)
Dziesiąta wieczorem.
Przedwczoraj.
Stoimy z matką Ryfki pod kinem i pijemy gorące wino po czołowym, brawurowym zderzeniu z kinematografią Islandii.
Od września pijemy głównie monotematycznie, ze względów medycznych, jako lekarstwo na zgagę. Zgaga, wiadomo, po oświacie.

- Jak wywiadówka?

 [...Bdzynk! Bdzynk! Prost! Cheers! Skål! Zdrowie nasze! Pomyślności gwiazdka!...]

- Godzina opowieści nauczyciela wuefu o tym, jak będzie pokojowo rozwijał pacyfistyczne współzawodnictwo u naszych dzieci przy użyciu piłki do siatkówki. Godzina. Wszyscy moi nauczyciele wuefu komunikowali się zawsze jedynie przy pomocy gwizdków, a ten mówił przez trzy kwadranse i bisował na własne żądanie przez kolejny kwadrans! U was?

- Półtorej godziny o tym, czy bioorganiczny chleb z niezmodyfikowanymi genetycznie ziarnami chia posmarowany biorganicznym kremem czekoladowym Fair Trade jest tym samym, co bułka z nutellą i czy w takim razie przynoszenie go do szkoły powinno zostać zakazane. Referendum, konsultacje społeczne, frakcja ksylitolu kontra drużyna stewii. 

- A u nas jak w sennym koszmarze Jamiego Oliviera. Na obiad, dzień w dzień, smażona kiełbasa i ziemniaki i czekoladowy pudding. A to dlatego, że to podobno jedyne dania, które nie generują zwrotów pełnych talerzy i problemu z odpadkami.

- Za to u nas wcale nie ma obiadów.

- Ha! Ryfka z lekcji religii wyciągnęła wniosek, że Bóg ma brata. I tym bratem jest Szatan.

- U nas, bez zmian, Jonasz od miesiąca w rybie, a cała klasa go rysuje.

- Przebijam. U nas wszy.

Świerzb. Pandemia.

- Wow! Ostatni raz o świerzbie słyszałam w wojsku.

- Jakieś rady? Nafta? Napalm? Proch?

- Ale ja tylko słyszałam o świerzbie. Takie tam, rozumiesz, legendy w koszarach...

Główny bohater islandzkiego filmu na pytanie, dlaczego jest smutny, odpowiada: 'Nie jestem smutny, jestem skomplikowany!'
Tak jak ja.
Ja też jestem skomplikowana.
Oświata mnie bardzo komplikuje.

(...)
Wczoraj o jedenastej wieczorem, Dynia, Ryfka i Łukaszek, wzdęci popcornem, pijani gazowanym sokiem z jabłek, nadużywszy pizzy, pomidorów, ogórków, gorącego mleka, żelków, a nade wszystko telewizora, poczołgali się wreszcie z objawami wytreszczu w kierunku wspólnego barłogu.
Na środku pobojowiska został Biskwit trzymając w ręku wybrany przez siebie film.
I wygzekwował go do napisów końcowych.
Ostatecznie, przecież taka była umowa.
Każdy z uczestników miał stawić się ze swoim Kieślowskim pod pachą.
Biskwit stawił się i zniósł z godnością trzy cudze produkcje tylko chwilami stukając wymownie w szkiełko zegara z kukułką.
A potem wreszcie odpalił swój seans, zdegustowany słabą kondycją współczesnej młodzieży i  nie przepuścił nawet informacjom, kto tresował jednorożce i że żaden nie ucierpiał w trakcie kręcenia filmu.
Ale zanim odpalił to jeszcze ekonomicznie zsypał wszystkie resztki popcornu na swój talerz i pozlewał do swojego kieliszka wszystkie resztki soku.
Prost! Cheers! Zdrowie!

©kaczka

[313]

[16 Nov 2016]

https://www.facebook.com/events/1839689746275969/

(...)
Człowiekowi wydaje się, że jest koniem...
Mam wrażenie, że ten temat już wielokrotnie eksploatowano w literaturze, i pięknej, jak i branżowej (na przykład, w Journal of Psychiatric Research), więc będę się streszczać.
Biskwit postawił na środku pokoju stajnię i w niej zamieszkał.
Wychodzi stamtąd głównie po suchą owsiankę, jabłka i marchew.

(...)
A tej realnej, prawdziwej, niewyimaginowanej stajni Biskwit najchętniej dosiada rumaka o imieniu Wurst. 
Nie wiem i boję się drążyć, czy to imię upamiętnia przeznaczenie, któremu ten pegaz się wywinął, czy może los ku któremu zmierza? Czy Biskwit dosiada tego Wursta ot, tak, z czystej sympatii dla rudych, czy może jednak głównie dlatego, że imię wzbudza przyjemne asocjacje? I wreszcie, czy może chodzi o to, że Wurst jest potomkiem żyrafy i  kontenera do transportu jabłek z Chile i Biskwit liczy, że pewnego dnia ustawi na grzbiecie Wursta kanapę i lodówkę oraz stolik pod bierki?
Do tego, ten lądowy lewiatan stąpa wyjątkowo rozklekotanym chodem, buja zadem jakby wydawało mu się, że jest okrętem pustyni, i ten kontrast maleńkiego Biskwita, który faluje gdzieś pod sufitem na dzikiej bestii, to zbyt wiele dla wrażliwego serca matki.
Nie mogę na to patrzeć, jak mi dziecko ujeżdża centaura.  Za nerwowa jestem.
Rzekłam Norweskiemu, że wyciągnął krótszą słomkę i niech on chodzi.
A prawdziwsza część prawdy jest taka, że nikt mnie nie uprzedził, że w stajniach nie ma centralnego ogrzewania!
Nawet konie na zajęcia przychodzą w golfach, onucach, kalesonach, czapkach i skarpetach.
A ja wystroiłam się ostatnio w najlepsze sandały!

(...)
Skoro mowa o sportach wyczynowych tośmy się w tej kwestii nagle zradykalizowali nie tylko hippicznie.
Norweski, na przykład, uczęszcza cztery razy w tygodniu na zajęcia dzielnicowej ligii gry w dwa ognie (!).
Chodzą z sąsiadem. Wracają mocno powgniatani, gdyż jak mówią, niektórych zawodników karnie przesunięto do drużyny z sekcji rugby.
Sąsiadka martwi się, że tak chodzą.
Acz, nie precyzuje, czy chodzi o to, że jej mąż znika z domu, czy, że znika z Norweskim, a może to po prostu lęk o życie małżonka? (Ostatnio jeden z sekcji rugby usiadł na jej mężu i siedział na nim póki ten nie zsiniał i nie oddał piłki.)
Faktycznie, nie najlepiej to świadczy o jakości naszych ognisk domowych, że oni tak chodzą i wolą, by łamać im żebra, niźli przestawać z nami, obierać ziemniaki i dyskutować o feminiźmie.
Ale ja przecież nie o tym, że Norweski nawiązał ponowny, mentalny kontakt z wczesną podstawówką!
Ja o tym, że zakończyły się zajęcia samoobrony dla pierwszoklasistów, które prowadził ów pan ninja z czarnym pasem.
Dzieciny wychodziły z tych zajęć mocno zmaltretowane, spocone i rozgrzane do czerwoności. Wnioskuję, że pan ninja raczej opuścił omawianie socjologicznych i psychologicznych przyczyn tkwiących u podłoża czynu przestępczego, pominął dyskusje nad charakterystyką sprawcy w ujeciu filozoficznym i skoncentrował się na kondycji fizycznej młodzieży. Poniekąd słusznie. Długie i hycne nogi uratowały już niejednego.
Jednakże, gdy po ostatnich zajęciach pan ninja zaproponował kontynuację  sztuk samoobrony w klubie sportowym, Dynia obwieściła, że po jej trupie (a ledwie dyszała po treningu, więc było dość blisko by udowodnić tezę).
I tu powinnam sprawę porzucić.
Ale nie, przecież musiałam się wtrącić (!)
Musiałam (!) tydzień później zapytać, czy aby na pewno było to nieodwołalne i ostateczne?
Na co Dynia, że o niczym bardziej akurat nie marzy niż o tym, by zostać ninją!
Zmełłam pod nosem opinie na temat własnej błyskotliwości, wdziałam gumowce i poszłyśmy przez pola.
Klub sportowy leży gdzieś między Aramejskim Kościołem Świętych Dnia Przedostatniego, a restauracją serwującą amerykańskie burgery i meksykańskie tortille, chwilowo bez żadnego muru i na jednym talerzu.
Dla google maps to 'między' to trzy centymetry. Dla nas sześć polnych wykrotów, siedem kortów tenisowych, siatka czterech ulic, kilka opustoszałych magazynów, jedna 'nie-chcę-się-spóźnić' rozhisteryzowana sześciolatka i osiem zatrzymanych osób, z których każda tłumaczyła się, że nie ma pojęcia, gdyż jest nietutejsza, a znalazła się tu wyłącznie dlatego, że google maps twierdzi, że to najkrótsza droga na Berlin.
W końcu zadzwoniłam do Norweskiego, który nie omieszkał wypomnieć, że przecież opowiadał jak trudno ten klub znaleźć, bo właśnie tam chodzą z sąsiadem grać w te dwa ognie, (czytaj:  robić za mięso armatnie rugbystów), a i tak za każdym razem się gubią.
Naprowadzane przez kompas Norweskiego znalazłyśmy miejscówkę.
Pan ninja wyraźnie ucieszył się na widok tego nagłego nawrócenia Dyni, widziałam bowiem, że 'po moim trupie' złamało mu serce, jak deskę, kantem dłoni.
Z tej radości, utracił kontakt z rozsądkiem i wręczył mojemu dzieku kij od grabi, mówiąc, że dziś praktykują atak.
Dynia wzięła kij i obracając się, by nam pomachać, z miejsca zdekapitowała nim kilku padawanów.
Wyszłam. Serce matki jest zbyt wrażliwe, aby oglądać piętnaścioro kurdupli uzbrojonych w odbezpieczone kije od grabi.
Gdyśmy powróciły z Biskwitem po godzinie, jedno z dziewczątek łkało histerycznie ukrywając twarz w dłoniach.
Ooooo, pomyślałam, jak nic straciła oko albo ząb!
Dynia stała w tłumie otaczającym incydent i usta miała wygięte w podkówkę, a nos jej drżał.
Ooooo, pomyślałam, jest nadzieja, nie podoba jej się!
Biskwit tymczasem przez ostatnie minuty zajęć wpadał do sali gimnastycznej, ignorując ponury nastrój  i jak kukułka z zegara krzyczał: Ninja! i uciekał.
Oooo, pomyślałam, wyrzucą nas za kpiny z ideologii!
(Nie powinnam była z Biskwitem dzielić się czekoladką. To wyraźnie podkręciło mu chęć do życia zgubioną podczas błąkania się po okolicznych polach.)
A potem Dynia wybiegła jak na skrzydłach, utrzymując, że to najlepsze zajęcia w galaktyce. Za nią biegł pan ninja mówiąc, że  następnym razem wręczy mi  blankiet wpłaty i żebym koniecznie kupiła ten kij od grabi.
Jeszcze próbowałam się bronić mówiąc, że nijak nie możemy tak dwa razy w tygodniu, ale pan ninja rzekł, że to chwilowo nieobowiązkowe, i że (sakreble!), raz też jeszcze wystarczy. (To chwilowo i jeszcze brzmi niepokojąco, ale pocieszam się, że bycie ninją nie jest  dyscypliną olimpijską. Na razie.)

[Ciężki wzdech.]


Epilog
- Maaaaaaaaamo, a wiesz czemu ta dziewczynka płakała na zajęciach?
- ...
- Bo jej chomik umarł!

©kaczka

[312]

[15 Nov 2016]
 
http://jestrobotka.blogspot.de/


(...)
Ulica mnie uwielbia.
Po parzystej i nieparzystej stronie.
To było jak w czasach wielkiej zarazy. Szłam środkiem drogi, a z domów wychodziły matki i wynosiły mi torby pełne zwłok.
Poliestrowych zwłok.
A w domach ryk i żałoba.
Zbiórka pluszaków na konto afrykańskiej wioski przetrzebiła populację wypchańców na całej ulicy.
Matki są mi dozgonnie wdzięczne, tylko dzieci patrzą jak na mordercę.
Dynia, o dziwo, proces selekcji przeprowadziła błyskawicznie. Problem zaczął się wtedy, gdy postanowiła z każdym poliestrem pożegnać się osobiście.
Po kwadransie podniosłej retoryki w stylu: 'Musisz odejść, ale może znajdzie się ktoś, kto pokocha cię jeszcze bardziej niż ja!', byłam gotowa nie tylko zatrzymać nasze, ale i otworzyć przytułek dla cudzych.
Ostatecznie udało się.
Afrykańska wioska otrzyma równowartość kwoty ze sprzedaży dwustu czterdziestu litrów misiów, wiewiórek, jednorożców i tygrysków. (Dwa worki po sto dwadzieścia litrów!)
Nisza ekologiczna cieszyła się pustką przez dwadzieścia cztery godziny.
Natura gardzi próżnią, więc po upływie doby cherubiny, akompaniując mi przy zakupach, wyniosły ze sklepu po pluszowym koniu. W skali zmniejszającej, ale nie na tyle zmniejszającej, żeby te konie były niewidzialne.
Same je kupiłam! Sama introdukowałam nowy gatunek!
#plaskwczoło
Kopytem.

(...)
Upłynął tydzień od ostatniej lekcji religii.
- Dyniu,  ktoś przyniósł waszej pani te nalepki adresowe?
- Nie. Tylko ja.
- I oddałaś jej wszystkie?
- Tak, ale powiedziała, że one nie są tak do końca takie, jakie być powinny.
- Bo?
- Bo nie narysowałaś na nich linii ołówkiem, żeby każdy mógł się równo podpisać!!!

[Dobry Boże, jak ja cię rozumiem.
I morze rozstąp, i wody polej, i jeszcze manny daj w czterdziestu dwóch smakach!
]

(...)
- Umiem pisać! – oznajmił Biskwit i pokazał światu swoją pierwszą powieść.






- M jak mama! – rozpłynęłam się ze wzruszenia.
- M jak Donald's! Mc Donald's! – bezlitośnie rozwiał złudzenia nieletni autor.
[Drogi Pamiętniczku, mam wrażenie, że właśnie zdobyłam jakiś szczyt! Czyli można być jednocześnie najlepszą i najgorszą matką?]


©kaczka

Jest Robótka 2016

[11 Nov 2016]

(...)
Oto nadszedł znów ten moment roku, gdy z każdego kąta na blogu kaczki [1] wyskawiwać będzie Robótka!  Siódma edycja! (Nie przegapicie, już ja się o to postaram!)

Siedem lat uszczęśliwiania Starszaków z Domu Pomocy Społecznej w Niegowie.  
S I E D E M!
(Jak? Już? Kiedy?! Kto nam posklejał kartki w kalendarzach?!)

Za każdym razem piszę to zawiadomienie o Robótce z jeszcze większą tremą. To już nie przelewki, Starszaki wiedzą i czekają. Poprzeczka wisi na olimpijskim poziomie!
(Podczas wakacyjnych odwiedzin w Niegowie, Szalony Marcin, uroczo oklejony na torsie naklejkami kibica: Jestem super!, zapytał mnie, lekko licząc, tysiąc razy, czy Robótka aby na pewno będzie? #jestpresja)

Na Robótkowym blogu wysprzątane! Od wczoraj nowe tapety w rzucik, które Woźna Bebe, kładła nocami nie szczędząc czerwonej kredki! Na fejsie specjalne, jak co roku, WYDARZENIE. (Tam można wabić znajomych!)

Nie wiem, jak Wy, ale ja co roku czekam w napięciu na ten moment, gdy Bebe ściągnie prześcieradło ze sztalug i pokaże światu nowy Robótkowy sztandar.
Tadam!
 

Mijający rok zbyt często bywał nieprzyjemny w obyciu i przechodził ludzkie pojęcie, mamy szansę, żeby zakończyć go dobrze.
Chrzańmy smutki! Pokażmy złu parę nieobyczajnych gestów!
Chodźcie pisać z nami, Superbohaterowie!

(Inaczej sama będę musiała do Marcina i spółki napisać mulion kartek i dołączyć zyliardy uścisków, no więc ten tego... jak nie z innych powodów, to ten jest dobry: ulitujcie się nad kaczką!)

[1] i miejmy nadzieję, z wielu innych internetowo-społecznościowych miejscówek

©kaczka

[311]

[10 Nov 2016]

(...)
Portret Dyni (Biskwit, 2016)
(...)
W obu moich dziateczkach można czytać jak w otwartej książce.  Może z tym wyjątkiem, że w wypadku Biskwita jest to książka telefoniczna Pekinu, przetłumaczona na islandzki przez studenta pierwszego roku italianistyki.
Wrzuciłam ostatnio na fejsa dwadzieścia sekund filmu dokumentującego triumfalny przejazd Biskwita przez lodowisko.
Świat oszalał z zachwytu. Pisząc  'świat' mam oczywiście na myśli Hauptcioteczkę, która bardzo entuzjastycznie podchodzi do wszelkich osiągnięć swych wnucząt i prawdopodobnie wysłała już te dwadzieścia sekund do Katariny Witt z dopiskiem 'cha cha na na na na na na!'
Na filmie Biskwit sunie przez taflę jedną ręką trzymając się nizebyt kurczowo matki, drugą machając do wiwatujących tłumów. Do nóg ma przytroczone łyżwy o jednej płozie, a dyskotekowa kula emanuje nad nim nieziemskim blaskiem prosperity.
A poza kadrem wyglądało to tak.
Poprzedniego dnia Biskwit obstawał, że uśnie w łyżwach. Nie mogłam do tego dopuścić, bo kombinacja świeżo naostrzonych płóz i rozbuchanego ekosystemu zwierząt, który zaanektował Biskwicie łóżko, skończyć się mogła wyłącznie krwawą masakrą. Poderżnięte pluszowe gardła, wątpia z waty fruwające w powietrzu, smutne poliestrowe zwłoki krojone w plastry. Jestem zbyt wrażliwa, żeby na to patrzeć!
(W odwecie za tę odmowę Biskwit namalował na swojej ścianie mural. Najtłustszą, zieloną, woskową kredką.)
Następnego dnia od świtu Biskwit stał pod drzwiami w pełnym hokejowym ekwipunku. Łyżwy, kask, wodoodporne gatki, jednorożec.
Biskwit jako pierwszy zjadł obiad i siedząc przy stole w łyżwach i kasku nienawidził nas za to, że celowo i irytująco przedłużamy, żując każdy kęs z osobna. Generalnie, żuliśmy i żuliśmy zamiast wsypać sobie ten obiad bezpośrednio do żołądka!
Trzydzieści kilometrów przez pola pokonaliśmy wchodząc w nadświetlną.
Biskwit z tylnej kanapy samochodu komentował żenującą prędkość osiemdziesięciu na godzinę, a gdy wreszcie dopadł hali lodowiska nie chciał czekać na zakup biletów, próbując wedrzeć się do środka przez kołowrotek bramki, w który nieomal się wkręcił.
Ledwieśmy zdążyli wdziać własne łyżwy i  trzęsącymi się ze stresu rękami powiązać supły ze sznurówek.
Biskwit przestępował z łyżwy na łyżwę,  wymownie pokazywał na zegarek i tsykał tsyk tsyk ubolewając nad naszą zdegenerowaną motoryką.
Wreszcie udało się!
Łyżwy przytroczone! Biskwit biegnie, rozpycha się wśród amatorów oblegających dziurę wejściową w bandzie, robi się z tego efekt ludzkiego domina. Biskwit wpada na lód, chwyta moją rękę, wykonuje cztery kroki i...
...
...
...
hamuje gwałtownie, mówiąc, że jest głodny.
Po czym kieruje się do dziury w bandzie, prosto na azymut torby z przekąskami, w biegu porzuconej na trybunach.
(Wdech, wydech, wdech)
- Biskwicie – mówię. – Może choć jedno kółeczko? Błagam.
Biskwitowi drga broda, wibrują nozdrza, po policzku spływa ogromna łza.
Hej hoooo hej hoooo! - krzeszę entzujazm. Jedno kółeczko, hop siup! - ciągnę cherubina za rękę. No Biskwicie, przecież te łyżwy to beczka śmiechu, Biskwicie, ty jadłeś obiad przed chwilą! Biskwiiiiiiiicie!... 
A Biskwit w ryk!
Ciągnę wyjca ku dziurze w bandzie. Naród patrzy na mnie ze wzgardą. Oto matka, która wymusza na dziecku treningi ponad siły i doprowadza je do załamania nerwowego.
Zapłakany Biskwit schodzi z lodu, wdrapuje się na trybuny, znajduje ciasteczko, zjada je, schodzi z trybun wchodzi na lód, ja za nim.
Robimy cztery kroki.
Biskwit odwraca się, biegnie ku wyjściu, schodzi z lodu, wdrapuje się na trybuny, znajduje następne ciasteczko, zjada je, schodzi z trybun, wchodzi na lód, ja za nim.
Robimy cztery kroki.
Biskwit odwraca się, biegnie ku wyjściu, schodzi z lodu, wdrapuje się na trybuny, znajduje banana, zjada banana, schodzi z trybun, wchodzi na lód, ja za nim.
Robimy cztery kroki.
Biskwit odwraca się, biegnie ku wyjściu, schodzi z lodu, wdrapuje się na trybuny, znajduje kolejnego banana, zjada banana, schodzi z trybun, wchodzi na lód, ja za nim.
Robimy cztery kroki.
Biskwit odwraca się, biegnie ku wyjściu, schodzi z lodu, wdrapuje się na trybuny, znajduje czekoladę, zjada czekoladę, schodzi z trybun, wchodzi na lód, ja za nim.
Robimy cztery kroki.
Biskwit odwraca się, biegnie ku wyjściu, schodzi z lodu, wdrapuje się na trybuny, znajduje biobaton wyklepany z fistaszków i daktyli, nadgryza z odrazą, porzuca, schodzi z trybun, wchodzi na lód, ja za nim.
Robimy siedem kroków. (S I E D E M! Wow!)
Biskwit odwraca się, biegnie ku wyjściu, schodzi z lodu, wdrapuje się na trybuny, zjada resztę nadgryzionego batona, zabiera jednorożca, schodzi z trybun, wchodzi na lód, ja za nim.
Norweski przynosi krzesełko.
Biskwit czule układa na krzesełku jednorożca, pcha go przez dwadzieścia sekund, następnie wciska mi jednorożca w rękę, a sam zajmuje jego miejsce.
Robimy pół okrążenia.
Biskwit zrywa się z krzesełka i trawersuje na azymut torby na trybunach. Ja za nim, w jednej ręce jednorożec, w drugiej krzesełko.
Biskwit dopada torby i zjada trzy mleczne kanapki i daje znaki, że teraz mogę nieść za nim na lód i jednorożca i krzesełko.
Odmawiam.
Biskwit zaczyna krzyczeć i tupać nóżką uzbrojoną w łyżwę.
Nadal odmawiam.
Biskwit wymachuje rękami z takim animuszem jakby był potomkiem jakichś sródziemnomorskich protoplastów.
Kontynuuję protest.
Biskwit obraca się na pięcie. Furia niesie go prosto na lód, próbuje trzasnąć za sobą drzwiczkami w bandzie.
Idzie.
Patrzymy zafascynowani, jak daleko dojdzie.
Idzie.
Nawet się nie odwróci.
Aaaaaaaaaaaaa...
Jaki niefart!  Akurat ogłaszają przerwę na wypolerowanie lodu, inaczej Biskwit byłby już prawdopodobnie w Kanadzie.

W obliczu takich wydarzeń, fakt, że mamy zarejestrowane dwadzieścia sekund freestyle'owego ślizgu Biskwita, który nie wyje, nikogo nie lży, niczego nie je, nie ciska jednorożcem, a nawet  jakby się uśmiecha, jest  cudem.

(A potem Dynia odkryła, że Biskwit zjadł wszystko, co było do zjedzenia, zostawiwszy wyłącznie jeden biobaton z daktyli i nastąpił powszedni koniec świata.)

(...)

 
©kaczka

[310]

[8 Nov 2016]

(...)
Podobno są ludzie, którzy wierzą, że gdy się człowiek mocno skupi to może sobie skręcać i rozkręcać własne DNA (!), a  przy odpowiedniej dawce determinacji to nawet robić zeń gobeliny i makramy. Gotowa byłam polemizować, ale po dzisiejszym bukiecie informacji ze szkoły poczułam, że mam ochotę sama sobie to DNA rozwinąć, zwinąć i zapalić zeń skręta. Mogłabym to zrobić z suszonych liści, ale traf chciał, że cały ususz w ilości ponad dwustu sztuk (Biskwit się zaangażował w odrabianie zadanie domowego) Dynia dziś zabrała do szkoły.
W pierwszym liście od Dyrekcji stoi, że powinnam wyskoczyć z nadwyżek wypchanych, pluszowych misiów na kiermasz pod wezwaniem świętego Marcina. Zdobyte ze sprzedaży misiów fundusze mają wspomóc młodzież w ubogiej afrykańskiej wiosce.
W drugim liście, naszpani domaga się ode mnie, abym wyskoczyła z pięciu ojro, jednego ceramicznego kubka podpisanego imieniem i nazwiskiem oraz żebym kopsnęła się po wodę pitną do rzeki.
To ja pytam, czy my aby nie jesteśmy bardziej potrzebujący niż ta afrykańska wioska skoro i pięć ojro, i porcelana, i jeszcze weźże, leć z bukłakami do źródełka!
Trzecią informację Dynia przekazała ustnie. Była to odezwa pani od religii.
(Odkąd Dynia przyniosła z lekcji religii historię Jonasza, która stanowiła fuzję przygód Indiany Jonesa i Pana Maluśkiewicza z elementami zatopienia Atlantydy, a rybą, jak się okazało, i tak sterował Noe, uważam, że to przedmiot o największym potencjale [1].)
Otóż w swojej odezwie, pani od religii poprosiła, żeby każde dziecko przyniosło jedną (!) białą prostokątną, naklejkę adresową. Nazatydzień. Będą podpisywać książki lub biblie.
Imponuje mi wiara pani od religii w długoterminową pamięć sześcio- i siedmiolatków.
Natomiast fakt, że szkoły nie stać na jeden arkusz naklejek adresowych jest dla mnie wyraźnym dowodem, że bardziej potrzebujemy kasy za te miśki, niźli cała afrykańska szkoła.
Albowiem, na zdjęciach na okolicznościowej gazetce szkolnej 'Pomóżmy kolegom z Afryki!' (czcionka Comic Sans), afrykańskie dziateczki mają zeszyty w okładkach i... Z NAKLEJKAMI!


[1]
- Dyniu, tak z ciekawości, czy pani od religii wyjaśniła dlaczego Jonasz zamieszkał w wielorybie?
yyyyyy... no po to, żebyśmy mogli to narysować!
(Mówiłam, że jest potencjał.)

(...)
Here comes the bride! 
 
Tak Dynia wizualizuje sobie swój ożenek z Łukaszkiem.
Wydaje się, że do tego ożenku Łukaszek przystąpi w garniturku pierwszokomunijnym.

©kaczka

[309]

[4 Nov 2016]

(...)
Halloween.
Mając na względzie ubiegłoroczną popularność naszej mansardy w kręgach kolekcjonerów węglowodanów, zgromadziłam zapasy (cztery kilo najtańszych irysów i garść czekoladek, których nikt nie tknął od Wielkanocy) i popędziłam dziewczęta do produkcji okolicznościowych dekoracji.
Dobrze, że odparłam pokusę rycia w dyni, albowiem frekwencja czarownic, wampirów i strzyg okazała się tak nikczemnie niska, że nijak nie uzasadniłaby jedzenia przez miesiąc zupy z dyni, schabowych z dyni, dyni w potrawce, czy też placków z dyni popijanych dyniowym kompotem.
Trapiła mnie myśl, że może poprzednio wytrułam domokrążców nieświeżym i zleżałym cukrem, ale ten młodzian, który wreszcie zapukał do drzwi tak krzepiąco rzekł od progu: '... bo rok temu pani dawała tu takie wyłupiaste oczy, to przyszedłem po więcej!'
Oto lojalność klienta względem marki!
Uradowałam się tym jednym, ocalonym i z braku wyłupiastych, cóż począć, wydałam kilo najtańszych irysów.  (Cóż, za rok pewnie nawet i ten nie wróci!)
Biskwit, jak zwykle, nie zawiódł wyborem kostiumu. Ubrał się w stylonowe futro owcy i utrzymując, że jest ślicznym, maleńkim króliczkiem wykonał na sobie makijaż lipsztykiem skradzionym Hauptcioteczce. Lipsztyk był krwistoczerwony, a  Hauptcioteczka otrzymała go od matki na osiemnaste urodziny, gdzieś w połowie ubiegłego, albo jeszcze poprzedniejszego  stulecia.
Zaryzykowałabym, że Biskwit udatnie w swym stroju i lipsztyku rozmazanym po całej twarzy robił za 'Milczenie Owiec', ale Biskwit bardzo rzadko milczy, więc może faktycznie był to śliczny, maleńki, morderczy królik?
W dalszej kolejności do drzwi zapukali sąsiedzi spod ósmego i zabrali kolejne kilo irysów. A potem wrócił z pracy Norweski i zapytał, czemuż to nasze dzieciny siedzą w domu zamiast chodzić po dzielni i skrupulatnie zbierać przeterminowane  bomboniery. Na to dziewczęta wyjaśniły ustami pełnymi irysów, że nie widzą sensu, bo w domu są jeszcze dwa kilogramy cukierków.
I być może to wyjaśnia  niską frekwencję tego eventu!
Może oni wszyscy po prostu żarli to, co mieli w domu i nie chciało im się wychodzić w mrok i chłód po te same najtańsze irysy?
Zaproponowałam Norweskiemu, skoro taki ochotny, aby zgarnął maleńkiego, morderczego króliczka i poszedł pod ósmy, by odbić nasze cukierki, ale powiedział, że  pół kilograma najtańszych irysów, które wyszarpał Dyni i Biskwitowi zupełnie mu wystarcza do szczęścia.


(...)
Okolicznościowa dekoracja.

Horror w runie. (Dynia & Biskwit, 2016)

(...)
W tym miejscu muszę koniecznie napisać o cukrach.
Otóż, jak się przekonałam, moc węglowodanów przebija moce wszystkich innych molekuł tego świata.
I nie mam tu wcale na myśli, że syntetyczna woń najtańszych irysów błyskawicznie wyprowadza człowieka ze snu wprost w brutalną jawę. Na tej jawie okazuje się, że dzieci wstały jeszcze przed wschodem słońca, lekko licząc, jakieś siedemdziesiąt irysów temu. A teraz stoją nad śpiącą ofiarą i najarane cukrem, chuchają nienaturalną truskawką domagając się pakietu rozrywek.
Nie, węglowodany dosadniej zmieniają bieg historii.
Oto gdyby Norweski nie zjadł ostatniego kawałka czekolady schowanego za hokejową bramką, Dynia nie obraziłaby się na nas śmiertelnie. Nie powstałaby z ławki rezerwowych i gnana nieopisaną furią nie wstąpiłaby na taflę lodowiska, a następnie nie wykonałaby samodzielnie trzystu wściekłych okrążeń.
Sama.
Mijając nas z każdym ziuuuuuuuu... podawała fragmenty informacji, z których po złożeniu wyszło nam, że nie spodziewała się, że możemy tak nisko upaść.
[I tu błąd, bo ja to akurat mogłam upaść jeszcze niżej, z czego ochotnie skorzystałam. Akurat wzułam wymarzone figurówki z adnotacją na opakowaniu, że to w nich Radka Kovaříková wygrała w 1995 roku mistrzostwa świata (nie wiem, czy akurat w tej parze) i moje nogi nie nadążyły za ambicją. Pośladek, nie bez trudu, dosztukowałam.]
A Dynia to ziuuuuuuuu... tak zupełnie sama, choć jeszcze  tydzień wcześniej obstawała, że nigdy nie puści mej ręki. Pozostawiona na środku lodowiska kompletnie nie wiedziała, jak się wprowadzić w ruch ślizgowy i musiała czekać, jak bilardowa kula, aż ktoś ją popchnie, albo się z nią zderzy.
Toć przecież gdybyśmy wiedzieli, że tak to działa to zjedlibyśmy jej tę czekoladę na początku ubiegłego sezonu łyżwiarskiego!
Nie lekceważcie cukrów!

©kaczka