Image Slider

[308]


[31 Oct 2016]

(...)
Jesienne wakacje.
Dziewczęta wyjechały. Norweski wyjechał.
Poszłam do baru.
Bar, co prawda, otwarty jedynie do osiemnastej, ale jaka ćma taki bar.
Grunt, że wysokie barowe stołki skutecznie zniechęcały obce rodziny z dziećmi.
Zawsze odstraszały mnie, obwieszoną potomstwem, więc jak raz się nie zawiodłam. Widziałam tych, nieszczęśników, którzy może i wtoczyliby się do środka z wózkiem, hulajnogą, rowerkiem, owczarkiem niemieckim, klatką z kanarkiem, pięcioraczkami i torbą pieluch, ale zawracali w progu imaginując sobie sekwencję możliwych nieszczęść związanych z wysokością zydli i ambicjami nieletnich Ikarów.
A ja w tym barze, na stołku, weekendowa królowa życia, zamówiłam święty spokój, czterdzieści siedem kawałków martwej, zimnej ryby i osiemdziesiąt pięć kulek ryżu.
Połknęłam nerwowo połowę, nim do mnie krętymi  drogami dotarło, że nie muszę się tak dławić! Nikt mi przecież dziś tej ryby nie wyrwie w drodze do gastroprzewodów. Nikt mi nie ukradnie ryżu z talerza. Nikt nie zacznie trząść butelką sosu o poluzowanej nakrętce. Nikt nie wetknie sobie chrzanu do nosa.
Prawdziwe objawienie.
Wszystko mogę robić p o w o l i.
Pozostałe czterdzieści dwie kulki ryżu jadłam żując cielęco, niespiesznie przeglądając katalog festiwalu filmowego i wymieniając z sąsiadami kompletnie nieistotne uwagi na temat kinematografii Azerbejdżanu.
A gdy już skończyłam, to poszłam, ot tak, przed siebie, bez celu, środkiem jesiennej, słonecznej Hauptstrasse, torując sobie łokciami drogę przez tłum orientalnych turystów.
Rozochocona wolnością wstępowałam do przypadkowych sklepów i w rezultacie kupiłam same praktyczne rzeczy, między innymi, bilety do kina na norweski film dokumentalny, smycz i obrożę dla syntetycznego labradora oraz absolutny must-have! piszący na różowo długopis w kształcie flaminga.
Człowiek jeszcze chwilami wpada w panikę, że omujeju! zgubił wózek z dzieckiem,  nim wreszcie ogarnie, że  nie musi nikogo nieustannie przeliczać,  ani ciągle sarkać: Stój, gdzie pędzisz  (Dyniu!), a ty chodźdże wreszcie (Biskwicie!).
(Choć, fakt, bywają zalety. Zakupy można wrzucić do koszyka pod wózkiem, a gdy się zapomina, że nie ma się wózka, to łatwo sobie przetrącić nogę kupując mosiężny przycisk do papieru albo dwa kilo ziemniaków.)
W domu, o nieba!, można sobie odpalić telewizor i wcale, ale to wcale, nie oglądać przygód Binga i Flopa, odcinek dwa tysiące pięćset dwadzieścia cztery 'Bing spóźnia się na pociąg do toalety, leje w gacie i o matczyny horrorze! musi założyć takie, które nie wiadomo do kogo należą'.
Bukietem kandyzowanych róż na czubku tortu tego weekendu był niekwestionowanie Noam Chomsky bardzo live:
 
okraszony garnirem kawy przy włoskim kontuarze, trzema spektaklami teatru telewizji, dwoma książkami (do końca!) i połową butelki malibu.
Tęsknota to jeden z bardziej udanych efektów ubocznych macierzyńskiej miłości.
...
...
...
Tyle, że już wrócili.




©kaczka

[307]

[28 Oct 2016]

(...)
Szkoło, och, szkoło! Jak ty mnie bejsbolem po nerkach!
Minęła stosowna ilość czasu. Dynia odnalazła się w strukturach i pokochała (!) placówkę. Tego nie da się logicznie wyjaśnić. Może im coś tam dosypują do wody, albo do atramentu?
Dziwię się, bo takiej jeszcze mej córki nie znałam. Przyglądam się, gdy idzie przez te szkolne korytarze, taka harda, taka nagle dorosła. Jakieś obce, połączone rękami w łańcuch dziewczątka  piszcząc wciągają Dynię do klasy. Jakieś wyrośnięte chłopięta machają jej z daleka.
- Te z drugiej, tamci z czwartej. – lakonicznie zbywa moje pytania Dynia i zatrzaskuje drzwi do swojego nowego świata, nie bacząc, że wstawiam między te drzwi nogę, albo podsadzam Biskwita, żeby zaglądał przez okno do klasy Mastodontów.
(Niestety, Biskwit jest beznadziejny w kwestiach kamuflażu i konspiracji, więc musiałyśmy zaniechać procederu.)
Skoro Dynia tak wydoroślała to postanowiłam odgryźć sobie łapę i uwolnić się z wnyków kompulsywnego dopilnowywania, czy gorgony szlaczków w zeszytach wiją się wystarczająco schludnie i starannie.
Tadam, ucz się dziecko samodzielności. Wystarczy, że noszę za tobą tornister.
Dynia ochotnie przejęła odpowiedzialność za własne czyny i pijana wolnością odpękała kolejne zadanie domowe w dwadzieścia sekund, prawdopodobnie lewą ręką, z zamkniętymi oczami i zwisając z karnisza. Wedle polecenia miała wyprodukować równe rzędy cyfry numer pięć w zaleconych rozmiarach.   Tam, gdzie mogłaby zmieścić ze dwanaście piątek wcisnęła trzy, za to z odmą, przepukliną i innymi wadami odwłoka. Każda piątka była w innym rozmiarze, tyle że na skutek nieortodoksyjnego przywiązania do liniatury (kratkatury?) zeszytu. Kto ją tam zresztą wie, może zapłaciła Biskwitowi, żeby za nią to zrobił?
Zdusiwszy w sobie jęk kontrolera jakości, wypytałam autorkę o samopoczucie i samozadowolenie z dzieła (w skali od 1 do 10 wyszło, że minimum piętnaście).
- Och, czekaj, ty czekaj! – pomyślałam wizualizując ten las krzyży, ten cmentarz, który naszpani nasadzi Dyni, by nawrócić ją na uczciwą drogę odrabiania lekcji przy biurku.
Dwa dni później zeszyt powrócił jak bumerang, a tam pod niedoróbką, całkiem długi komentarz: Super, Prima, Toll, meksykańska fala i zasadniczo, to jesteś Dyniu Gutenbergiem swojego pokolenia!
Yyyyyyy?
Przecierając oczy, wtarłam je sobie w oczodół tak, że już ich nigdy nie wytrzeszczę.
Sarkazm?
Sarkazm odpada, bo naszpani nie rozumie sarkazmu. Od tygodni domalowuję kwiecistym rabatkom naszpani defekujące w różyczki dinozaury, womitujące tyranozaurusy i szarpiące kwiecie godzille. Jedyny komentarz, który dotychczas przyniosła Dynia brzmiał: 'Powiedz mamusi, że ślicznie rysuje smoki.'
(Faktycznie, za graficzny ruch oporu powinni brać się ci, którzy potrafią rysować.)
No to jak nie sarkazm, to co? Wada wzroku?
- A co tu jest napisane, mamo? – zainteresowała się Dynia.
- Akhem... że Super, Prima, Toll, meksykańska fala i zasadniczo, to jesteś Dyniu Gutenbergiem swojego pokolenia...
- Zaraz, zaraz... – neurony Dyni chytrze zabulgotały. – Przecież to jest to zadanie domowe, które ja z zamkniętymi oczami, co nie? Lewą reką, prawda?
- Prawda.
Sprowadziłam na ten świat jednostkę biegłą w dedukcji i indukcji, zatem z tego doświadczenia Dynia błyskawicznie wyciągnęła jedynie słuszne, dość cyniczne wnioski.
Podzieliłam się tymi wnioskami na piśmie z naszpanią. To znaczy, ja przedstawiłam główne tezy, a Norweski zedytował tekst, gdyż podobno nie dostrzegam różnicy między konstruktywną krytyką, a pomówieniem.
Nadal czekam na odpowiedź.
W międzyczasie, naszpani rozesłała list,  (sztuka korespondencji kwitnie) w którym przynagla, aby rozpalać entuzjazm ku fryburskiej szkole ortografii, albowiem młodzież nieszczególnie się tematem ekscytuje.
Nie strzymałam! Czemu, na młot Thora, to ja mam występować jako piroman oświaty? To ja tę metodę wybierałam?
Ciężko wzdychając, odpisałam naszpani, radząc życzliwie, żeby brała każdy cień entuzjazmu i w nogi, bo nie wiem, jak długo uda jej się wciskać, że chóralne powtarzanie na głos tekstów, metodą szkoły w afrykańskiej wiosce:   'r jak ryba, s jak słonie i klaszczemy wszyscy w dłonie'  jest rajcujące.
Ja, na przykład, już po dwóch dniach kompletnie straciłam do fryburskiej szkoły ortografii  serce i nadludzkim wysiłkiem powstrzymuję się, aby tam gdzie w częstochowskim rymie występuje: weiss, nie podpowiadać dziecku zastępczo: 'Ależ to jest, kurna, szajs!'
Młodzież utrwala alfabet, który z nieznanych przyczyn zaczyna się od el, przechodzi, przez b, g, serię samogłosek, by skończyć się na er. Za to w drugiej klasie ma to wszystko zapomnieć i operować tradycyjnym a do zet.
Napisałam. Norweski zarzucił, że nadużywam ironii i zredagował tak, żeby wszystkim było miło.
Nadal czekam na odpowiedź.
Czekam na odpowiedź i przyszywam sobie odgryzioną łapę.
To nie jest szczególnie budujące, że ani na chwilę nie można szkoły spuścić z oka.
To niby gdzie jest ta najlepsza edukacja na świecie?
W Finlandii?
Dajcie żyć.

©kaczka

[306]

[24 Oct 2016]

(...)
Zanim jednak odleciałam, by tarzać się w cukrze pudrze belgijskich gofrów i jeść poczwórne frytki z majonezem, odbył się szkolny Festiwal Jabłka.  Wydarzenie artystyczne, które w konkursie na najbardziej udaną apokalipsę  plasuje się między zburzeniem murów Jerycha, a Wielkim Pożarem Rzymu.
Trudno dociec, jakie intencje kierowały Dyrekcją, gdy odpalała ten fajerwerk, to niedobrowolne święto integracji i solidarności na kruchym spodzie od szarlotki. Możliwe, że – zacytujmy klasyka - 'Niektórzy chcą tylko patrzeć, jak świat płonie'.
Rozdzieliło nas z Norweskim na tej imprezie, bo Norweskiego zwerbowano  do czynu społecznego.  Miał przynieść z piwnicy kilkaset porcelanowych talerzy na kartoflankę z dyni. Wyniósł je, rozstawił, zebrał, przeniósł, rozłożył ponownie, po czym znów, na życzenie Dyrekcji, zebrał je  i zdeponował, tym razem w szatni. Stamtąd zadzwonił i używając  sekretnego hasła, ktore ustaliliśmy kiedyś na wypadek, gdyby którekolwiek z nas zostało uprowadzone przez mściwą obcą cywilizację, dał do zrozumienia, że ten moment porwania właśnie nastąpił.
Niestety, miałam ograniczone możliwości zbierania okupu, bo tkwiłam w auli wypełnionej po lamperie, wrogo nastawioną do świata ludzkością, która w dzień wolny od pracy musiała wyłączyć telewizory i kopsnąć się do szkoły, by słuchać po raz czwarty tej samej piosenki o tańczących, jesiennych elfach. Nastoletni artyści zmaterializowali się tłumnie, więc z uwagi na braki lokalowe, częściowo zwisali ze sceny. Ponieważ repertuar dwóch piosenek zakładał choreografię, gdy chór gibał się w lewo trzeba było młodzież podpierać z lewej. Gdy chór wyginał się w prawo, woźny swą łapą, jak bochen chleba, blokował spadających ze sceny po prawej stronie. W momentach, gdy choreografia wymagała wyrzutu rąk w przód, ciało pedagogiczne zbierało z podłogi wystrzelonych w kosmos z pierwszego, a nawet drugiego rzędu.
Niestety, nieszczególnie mogłam się skupić na wzruszającym przekazie artystycznym, albowiem Biskwit odkrył, że w bufecie jest siedemdziesiąt pięć rodzajów ciasta z jabłkami (czyn społeczny matek) i uparł się, że wypróbuje wszystkie, ze szczególnym naciskiem na tłuste pączki w czekoladzie. W drodze do bufetu ustawiono dodatkową przeszkodę - koszyk z jabłkami, którego wagę w ramach konkursu należało odgadnąć.  Po czwartej wizycie Biskwita w bufecie w koszyku widać było jabłka z wyraźnym uszczerbkiem masy  i ze śladami zębów.  (Tym samym wyniki konkursu są  pewnie równie wiarygodne jak wyniki wyborów prezydenckich na najlepszym z kontynentów.)
Wiemy też, i wiedza ta zaoowocuje za rok, że nie ma co liczyć na ciepłą kartoflankę na tym festynie, bo za podgrzewanie kartoflanki odpowiedzialna jest historycznie klasa dziesiąta o profilu kucharskim. Może i w dziesiątej uczą się miesić suflety i tłuc dorodne sznycle, ale podobno co roku zaskakuje ich fakt, że od samego patrzenia w lustro kartoflanki jeszcze nikomu nie udało się doprowadzić jej do wrzenia.
Na własnej skórze przekonaliśmy się również, że aby wygrać grzebień, odblaskowy znaczek, komplet kieliszków, szydełkową serwetkę, otwieracz do butelek i sześćdziesiąt cztery wieszaki do ręczników, trzeba napierać na stanowisko z loteryjką jeszcze przed otwarciem lokalu. Kwadrans później można już tylko udzielić sprzedającym pierwszej pomocy przy opatrywaniu ran ciętych, szarpanych i otwartych złamań albo pomóc ścierać krew z podłogi.

Za rok również z odpowiednią powagą podejdziemy do tematu 's a m o d z i e l n i e wykonana praca plastyczna o tematyce pomologicznej', gdyż w tym roku w kategorii wiekowej 6-10 lat zwycięzcą został ten cybermodel, któremu nasza rzeźba jabłka mogła, co najwyżej, baterie podawać.




Czego to ludzie nie zrobią, aby wygrać kupon do pizzerii!
(Wygląda na to, że nawet żywcem zamurują dziecko w gigantycznym jabłku i każą mu animować robaka.)

(...)
Krążąc po placówce odkryłam, że Dynia widzi siebie w tłumie tak:


Mocno opaloną i z dużą głową.

©kaczka

[305]

[22 Oct 2016]

(...)
Jeszcze nie wywietrzał zapach siedemdziesięciu dwóch amerykańskich lipsztyków... 
Nie, ten zapach nigdy nie wywietrzeje!
Lokal trwale nam przesiąkł odorem hippy-watermelon-blueberry-swirl-vanilla-bubble-gum-happy-walrus-histerical-duck-crazy-donut.
I to nawet nie dlatego, że dziewczęta nadużywają. A nadużywają.
Zasadniczym powodem jest jakaś kosmiczna konstrukcja tego wyziewu z kuwety tęczowych jednorożców.
Nie ulega przeterminowaniu. Nie straszne jej przeciągi.
Pozostała mi zatem ewakuacja i szukanie azylu dla receptorów węchowych w kraju ościennym.
I tak trafiłam do Brukseli.
Norweski powiózł mnie na lotnisko.
Była czwarta rano, sto kilometrów od domu, gdy neurony mi się przecknęły, zaczepiły o jawę i zaczęły przewodzić. I tak od razu, na dzień dobry, znajomy fetor.
- Nie wydaje ci się Norweski, że nawet w samochodzie wionie crazydonutem? – zapytałam.
Norweski poniuchał.
- Faktycznie! – potwierdził. – Ale może to dlatego, że dzieci jadą z nami?
Faktycznie, na tylnej kanapie chrapały dwie dziewoje wyniesione w nieprzerwanym  śnie z łóżek. Dwa ludzkie Wunderbaumy impregnowane lipsztykami.
Wiarygodna hipoteza.
Łyknęłam.
...
Latanie do Brukseli z kraju leżącego obok, a w dodatku z największego lotniska w tym kraju, polega na tym, że jak już człowiek wsiądzie do samolotu to w tymże jeździ przez godzinę zygzakiem, zastanawiając się, czy go do tej Brukseli jednak nie wiozą drogą lądową.
A gdy już wreszcie samolot odrywa się od ziemi i człowiek robi się nagle taki przyjemnie transcendentalny, ograniczony do wyboru: kawa, orzeszki, czy herbata, to w tę transcendencję wdziera się stewardessa krzycząc, żeby pić szybciej, bo zaraz lądujemy.
(I ta stewardessa też wionęła crazydonutem. Tak samo, jak wcześniej pan, który otwierał mi torebkę w poszukiwaniu ładunków. Uznałam jednak, że to zapach fantomowy.)

[Lufthansa - nie wstydźmy się wymieniać po imieniu autorów udanych (!) inicjatyw społecznych - pozwala  zaoszczędzić pasażerowi dwadzieścia ojro na bilecie, jeśli ten poprzysięgnie, że do samolotu zabierze wyłącznie jedną sztukę bagażu podręcznego. Pasażer przysięga, po czym, tak czy inaczej, wnosi na pokład plecak, walizkę, laptop i dwanaście karafek alkoholu, każdą w osobnej reklamówce z wolnocłowego. Następnie siada koło mnie i próbuje mnie zamurować żywcem swoim bagażem. Nie mam jak uciec, siedzę przy oknie, mam kolana pod brodą, stopy na własnej walizce, twarz rozpłaszcza mi się o szybę, widzę, jak na zewnątrz bagażowi walczą o to kto wniesie do luku te jedyne pięć kufrów, za które jakiś rozrzutny krezus dopłacił dwadzieścia ojro od sztuki.
A na pokładzie samolotu, gdzie nie spojrzeć, szańce z bagaży podręcznych i zasieki z wolnocłowych likierów. (Gdy samolot się wznosił to przez te likiery wyglądał pewnie jak gigantyczna waserwaga z setkami tych rurek, w których zasklepiono pęcherzyk powietrza.)
I do tego personel, który względy bezpieczeństwa kwituje jakimś tam prych prych i wzruszeniem ramion.
Obyście, wy wszyscy z Lufthansy, geniusze marketingu, codziennie wracali do domu Ryanairem i mieli po pięćdziesiąt kilo nadbagażu i zgubioną kartę pokładową!
]

A w Brukseli bez zmian.
(No może z tym wyjątkiem, że każdy napotkany tubylec emitował zapach crazydonut, czego, daję głowę, nie zarejestrowałam podczas wcześniejszych wizyt.)
Bonusem wyprawy do Belgii było odkrycie, że nauczanie niemieckich dziateczek ortografii fryburską metodą pisania ze słuchu jest tylko pozornie szaleństwem. Albowiem, na podstawie analiz prób prasy codziennej, doszłam do wniosku, że jeśli młodzież nie opanuje tą metodą niemieckiego to przynajmniej jest szansa, że ogarnie niderlandzki na poziomie średniozaawansowanym.
Hund kontra hond, schrieben vs. schrijven, auch prawie jak ook i maken zamiast machen.
Czyżby jakieś niezwerbalizowane lęki, że pewnego dnia Belgowie wkroczą o świcie i zaczną w nas niespodziewanie ciskać czekoladkami? I że dlatego warto znać narzecze, by rozpoznać, które z marcepanem, a które z nugatem?
Zatem w nagłym natchnieniu i z przezorności kupiłam Dyni, w ramach suweniru z podróży, książkę do niderlandzkich szlaczków.
I dopiero później, gdy przyjrzałam się jej dokładniej, spostrzegłam to:


Trzy oblicza samooceny.
I teraz nie wiem.
Naród, który wydał Jacquesa Brela, całą wioskę Smurfów i Herculesa Poirot nie może się chyba mylić?

(W pewnym momencie podróży, gdy nawet pokój w hotelu wionął lipsztykiem uznałam ze smutkiem, że doszło do chronicznego uszkodzenia jakiegoś detektora zapachu w moim wnętrzu. I że tak mi już zostanie, że wszędzie, po wieczność będę czuć syntetyczną woń crazydonut.
I dopiero po powrocie do domu znalazłam w kieszeni kurtki jeden z siedemdziesieciu dwóch lipsztyków, który jak się okazało, cherubięta hojnie zapakowały mi żebym też sobie miała.)

(...)
To jest już ten czas.
Biskwit stoi na peronie życia, jedną nogą w pociągu ku 'Mogę wszystko', ale jeszcze się chwilami waha. Jeszcze nie jest przekonany, czy wsiadać. Jeszcze odwraca się, by się upewnić, czy na pewno jestem tam, gdzie przed chwilą stałam. Jeszcze wraca, by się przytulić.
Zaraz przestanie.
Są ku temu wyraźne przesłanki.
W poprzednim sezonie Biskwit trawersował lodowisko na czterech płozach. W tym, zmotywowany przez panią z wypożyczalni sprzętu, przerzucił się na dwie.  Z Waynem Gretzkym łączy Biskwita nie tyle styl, a nawet raczej na pewno nie styl,  ale wściekła determinacja.
Debiut w stajni rozpoczął się od kanapowego kucyka. Teraz Biskwit każe sobie podstawiać najwyższego rumaka z oferty.  Bestia jest tak wysoka, że muszę wspinać się na palce, aby Biskwita osadzić w siodle, a przecież natura nie poskąpiła mi wzrostu, więc rumak musi mieć ponad dwa metry w kłębie.
I na tej bestii Biskwit odjeżdża ku zachodzącemu słońcu prerii  jak miniaturowy Clint Eastwood bez cygara.
(Poza tym nie wiem, czy martwić się tym, że Biskwit w swej diecie obecnie poważa najbardziej zbożowe brykiety, surową marchew i jabłka? Wodę, na szczęście podajemy nadal w szklance, nie w wiadrze.)
A taka hulajnoga.
Niby na hulajnodze Biskwit zawsze był szybki, ale teraz wszystkie podjazdy do garaży sąsiadów są dla Biskwita rampą i okazją do praktykowania skrętów, podskoków i półobrotów.
A lodówka?
Wystarczy wejść na stołek i  ma się bufet all inclusive.
Wniosek?
Coraz częściej widzę już tylko plecy Biskwita.
Niby wiadomo, taka kolej rzeczy, pospolita oczywistość, ale i tak ściska w gardle.


©kaczka

[304]

[14 Oct 2016]

(...)
Zadzwoniła wczoraj placówka imienia świętego Zyndrama z Erfurtu z wiadomością, że już przykręcili w szatni wieszaczek z wiewiórką i że Biskwit może zacząć odliczać godziny do spektakularnego rozpoczęcia nowego rozdziału w swym życiu.
Taki już los drugiego dziecka, że po pierworodnym donasza nie tylko buty, ale i przedszkole.
W tym wypadku, Biskwit zdecydowanie woli kolejną parę trampek po Dyni, niż przydział do Szwabskich Kluseczek.
Entuzjazm Biskwita jest odwrotnie proporcjonalny do euforii  Wszechmogącej Dyrekcji. Nieszczęsna ta kobieta spodziewa się prawdopodobnie, że przyprowadzimy jej udoskonalony blond  prototyp. Jeszcze nie wie, że jest jak ten pacjent, któremu lekarz przypisał antydepresanty, a w aptece wydano środek na przeczyszczenie.
- ... i cieszy się Biskwitek, prawda? Cieszy się, że idzie do naszego przedszkola?  – ćwierkała w telefonie Dyrekcja. A Biskwit, gdy powtórzyłam mu pytanie, opuścił lokal mrucząc coś pod nosem i robiąc drzwiami głośne ŁUP! Bez litości dla framugi.
[Ależ oczywiście! Tak się cieszy, że sakreble, od razu pobiegł się pakować!  
Zapałki, scyzoryk, paralizator, dynamit.]
Biskwit nie od dziś obstaje, że nie interesuje go żłobek, przedszkole, szkoła, czy studia uniwersyteckie. Drogą kompromisu ustaliliśmy, że Biskwit od biedy może terminować w uniwersalnej szkole życia, pod warunkiem, że to on będzie tam wykładał.
Trening motywacyjny Hauptcioteczki oparty na 'Jeśli nie przestaniesz sikać w majtki, nie pójdziesz do przedszkola, Biskwicie!' niespodziewanie, wbrew intencjom autorki programu, wyposażył Biskwita w nowe orężę walki przeciwko Systemowi. A mnie w dodatkowy kopczyk prania.
Chwilowo oddalam od siebie myśl, że lada moment znów będę repetować przedszkole.
Nie wiem, do licha, czy dam radę ogarnąć dwa fakultety z pedagogiki wczesnoszkolnej. Szczególnie, gdy jej wyższy szczebel codziennie unosi poprzeczkę mych brwi.
Po miesiącu uczęszczania do podstawówki imienia Ofiar Holocaustu zebrałam, tak myślę, wystarczające dowody, że profil klasy Mastodontów na pewno nie jest profilem biol-chem.
Jeszcze nie minęła mi zgaga po sushi z delfina, a tu pojawia się Dynia z zadaniem domowym i mówi, że nie rozumie.
Nie rozumie, dlaczego wśród słów na literę eM jest konik polny na Ka.
Nie żebym była ekspertem w dziedzinie entomologii. O, co to to nie! Ćwiczenia z rozpoznawania zwłok bezkręgowców wyciąganych na chybił trafił ze słojów formaliny zaliczyłam na dostateczny. Te ofiary trzeba było godzinami portretować, co w moim wypadku ograniczało się wyłącznie do obrysowywania zwłok i portretów pamięciowych a‘la 'z twarzy podobny do nikogo'. Acz konik polny to jednak konik, prawda? Jest popręg, jest siodło, dwie pary skrzydeł, chyże nożęta, niefrasobliwy brak zapasów na zimę, a we wzroku alegoryczna lekkomyślność. Trudno pomylić konika z biedronką, pratchawcem, czy sąsiadem spod ósmego.
I faktycznie, wszystkie te cechy od popręgu do skocznej lekkomyślności prezentuje owad z zadania domowego Dyni.
Obejrzałam z bliska, obejrzałam z daleka, sięgnęłam po lupę jak zoolog-odkrywca nowych gatunków i tak zostałam depozytariuszem dwóch wiadomości. Dobrej i złej.
Zła wiadomość to ta, że autor ilustracji miał przedstawić dziecinom mrówkę na literę eM, ale poniosła go pruska fantazja. Nadużył w procesie twórczym  licencji poetyckiej i substancji halucynogennych.
Dobra zaś pociesza mnie tym, że najwyraźniej ktoś poważał zoologię bezkręgowców jeszcze mniej niż ja.
A doktor od bezkręgowców mówił, płacząc nad moim indeksem, że to niemożliwe.

(...)
W czwartym tygodniu szkoły naszpani od Mastodontów dorzuciła do dzienniczka Mastodontów, kolejny po bukietach kwiecia, piktogram.
Uradowane słoneczko.
Promienne to słoneczko ma reprezentować dni bez zadania domowego.
Idąc tym tropem, czy w takim razie dni z zadaniami domowymi są, do diaska, przykre, smutne i nie emitują UV?
Do kompletu naszpani nadesłała również informację, że każda rodzina w wyznaczonym przedziale czasowym, ma dostarczyć zgrzewkę wody mineralnej.
Co oni mają w tym kraju z tym noszeniem wody?
Natręctwo?


©kaczka

[303]

[9 Oct 2016]

(...)
Trzeci tydzień w szkole przypominał autokarową wycieczkę do Lichenia połączoną z prezentacją garnków i wełnianych kołder.
Najpierw centrum sportowe z sąsiedniej wsi, przysłało po Mastodonty autokar i po kilku godzinach intensywnego treningu odesłało dzieciny z kieszeniami pełnymi kuponów na próbne lekcje tenisa, golfa, squasha i paralotniarstwa.
Ledwie wyperswadowałam Dyni bekhandy, celowanie w dołki i pikowanie a’la Ikar, rozpoczął się w placówce płatny kurs samoświadomości i samoobrony dla pierwszoklasistów.
Szkoła naciskała na to, by zapisywać dziateczki, sugerując, że kurs wspomaga pewność  siebie i uczy jak radzić sobie w niebezpieczeństwie. Tu akurat szkoła nie musiała mnie szczególnie długo przekonywać. Wystarczył mi rzut oka na tych z dziesiątej klasy, palących za śmietnikiem na parkingu, bym natychmiast uznała, że dla surwiwalu w placówce Dyni trzeba czegoś więcej niż tekstu Dezyderaty.
Jednakoż kurs samoświadomości i samoobrony, nastawiony jest głównie na samoobronę, a nawet atak, albowiem prowadzi go właściciel miejscowego klubu sztuk walki, człek ubrany w czarną karategę. On ma nie tylko czarny pas! On jest spowity w czerń od stóp do głów.
Człek w czerni już na pierwszych zajęciach wysoko ustawił poprzeczkę pokazując młodzieży, że kantem dłoni można rąbać deski na opał.
Jak przypuszczam, nie jest to sztuczka, którą można posiąść w trzy tygodnie, tyle kurs trwa oficjalnie, spodziewam się zatem, że z ostatnich zajęć Dynia znów wróci z kieszeniami pełnymi kuponów na wywczas w Klasztorze Szaolin.
Tymczasem placówka, która średnio raz w miesiącu ma tydzień wolnego, przysłała zaproszenie na Święto Jabłka. 'Święto odbędzie się w najbliższą sobotę. Obecność obowiązkowa.' Święto, jak wyjaśnia zaproszenie, ma na celu naszą obopólną, przyjacielską integrację w rodzinnej atmosferze. 'W tym celu do piątku do czternastej każda rodzina zobowiązana jest przynieść pracę plastyczno-rękodzielniczą o tematyce pomologicznej i złożyć ją na ręce Frau Kipke, kustosza ekspozycji.'

(...)
Przerywnik: Dynia i Mona. Praca zlecona.
 
Dynia feat. Leonardo
 (...)
Ale przecież jednak nie samą szkołą...
Zaczęło się od tego, że zaproszono nas na polskie urodziny.
Na tychże urodzinach Norweski zjadł rosyjski tort siedmiokrotnie przełożony kremem z masła i napił się polskiego piwa.
Tort był niebieski jak logo KLM, a piwo – żółte.
Żółty z niebieskim daje rozmaite, fantazyjne odcienie zieleni i faktycznie, wszystkie one przez następną dobę odmalowały się na Norweskim obliczu. Do tego doszły ponoć efekty specjalne – świat wirował, a dźwięk kruszonych sucharów, które Norweskiemu wykradał Biskwit był porównywalny do erupcji wulkanu Krakatau.
Widać coś tam Norweski przyrzekł Opatrzności pochopnie, gdy wydawało mu się, że kona. Musiało mu się wymsknąć jakieś: '...jeśli przeżyję to zacznę troszczyć się o siebie', bo gdy Norweski zmartwychwstał i wreszcie trafił stopami w kapcie to zażądał udania się do sklepu w celu zakupienia spodenek gimnastycznych.
Czym byłoby bowiem życie bez odrobiny kaprysu!
Poszliśmy całą rodziną, acz, ja zaszyłam się w dziale patelni i sosjerek, porzucając ojca na pożarcie dzieciom.
A biorytm dzieci był wyjątkowo drapieżny.
Gdy po kwadransie odnalazłam ich pośród sportowych gatek, zaskoczyło mnie, że dziewczęta siedzą obok siebie pod wieszakiem i nie tylko nie znieważają się, ani werbalnie, ani cieleśnie, nie tylko powstrzymują się od komentarzy na swój temat, ale nawet nie oddychają!
- Jakżeś to osiągnął, mistrzu! – wydałam z siebie okrzyk podziwu i zazdrości.
- Ha! – rzekł Norweski, przebierając wśród gatek. – Ha! – powtórzył z miną 'że też sama na to nie wpadłaś.' - Obiecałem im, że jeśli się uspokoją to kupię każdej jedną, p r a k t y c z n ą rzecz!
Po czym dodał, że wedle ich własnego wyboru.
I tak oto ze sklepu wyszliśmy z tęczowym jednorożcem i kompletem siedemdziesięciu dwóch pomadek do ust o zapachu samochodowego odświeżacza powietrza.

©kaczka

[302]

[5 Oct 2016]

(...)
Kiedy wełniana skarpeta wkleja mi się w rozmazane po podłodze obwoluty od sera Gouda i kiedy trwale przywieram do gruntu, to jednak przyznaję, Norweski ma pełniejszą szklankę.
- Patrz - mówi Norweski. - Może i k t o ś zwędził ten ser z lodówki, całe dwadzieścia krążków, i pożarł je nieomal na miejscu, ale wznieś się ponad, spójrz na srebrny chmur brzeg, przynajmniej Biskwit nie dostanie osteoporozy!
Mam wrażenie, że tak intensywnie staram się ostatnio wznosić p o n a d, że można to już podciągnąć pod chroniczne lewitowanie.
Szkoła mi nie służy.
Nie posłużyła też Matyldzie, którą ostatecznie chyba relegowano ze względu na niepowstrzymywalny womit.
(Jednakoż we wszystkim można starać się o doskonałość zatem i Matylda, według relacji młodocianych Mastodontów, już dobiegała z tym womitem do umywalki za każdym razem poprawiając rekord.)
I mnie korci, by wstąpić na drogę takiej dosadnej, nomen omen, przetrawionej retoryki, bo ileż można tłumaczyć tym, którzy z racji zawodu powinni wiedzieć?
W drugim tygodniu szkoły poszło o oceny.
Już na kredyt zapiałam z zachwytu, że placówka powstrzymuje się od ocen, że będziemy tu sobie z ciałem pedagogicznym rozmawiać o dziecku może i oszczędnie, ostatecznie klasa jest duża, ale zdaniami złożonymi, a nie system cyfr, czy innymi piktogramami, a tu sruuu... otwieram zeszyt do matematyki, a tam pod zadaniem domowym – kwiatek.
- Alternatywą do tego kwiatka - powiada mi moje dziecko. - jest krzyżyk. Krzyżyk oznacza, że zrobiło się źle. Kwiatek, że znakomicie.
(Tu apel: jeśli Japończycy mają prototyp robota do tłuczenia głową w ścianę to chętnie przetestuję, gdyż oszczędzi mi to urazów płata czołowego i niekończącej się migreny.)
Jako, że mam wrażliwe serce, przyjęłabym do wiadomości argument, że pani od Mastodontów nie starcza sił, by wyrazić na piśmie swój zachwyt nad grafomotoryką siedmiu (Matylda wszak odpadła) początkujących skrybów, ale to nie może być ten argument, bo kwiatek jest z rozmachem. On jest barokowy. On jest z taką dbałością o detal, że Szekspir zdążyłby wyprztykać sonet w czasie, który naszpani musiała poświęcić na odmalowanie wiechcia, a jeszcze by mu został kwadrans na przepisanie sobie utworu na czysto. Toteż nie pojmuję, że lepiej kwiatek, niż 'coraz zgrabniej sobie Dyniu radzisz z pisaniem', co nawet w niemieckim, do diaska, nie może się składać więcej niż z trzydziestu sylab. Chyba, że pierdykanie kompozycji florystycznych pod zadaniami domowymi jest dla pani od Mastodontów formą terapii przez sztukę?
Na szczęście, Dynia wyczuła przekręt. Że coś jest nie tak z tą florą jako reprezentacją nauczycielskich oczekiwań, skoro, jak wyznała, kwiatek pozyskał każdy, niezależnie od stopnia zaangażowania w pracę domową. Zatem coś tu Dyni śmierdzi. Niekoniecznie różami.
Chodząc od nowa do szkoły, mam takie przedziwne uczucie, że obudziłam się ze śpiączki po trzydziestu latach, a system edukacji, żeby oszczędzić mi szoku po prostu na mnie uprzejmie poczekał.
W klasie Mastodontów jest Jeremiasz, Eliasz, Jakub, kilku Ewangelistów, tylko, jasny gwint, nadal czekamy na Mesjasza, który nas od tego wszystkiego wybawi.

(...)
Biskwit zafiksował nam na dresażu i najchętniej zamieszkałby w stajni. To jest trochę kłopotliwe, bo Biskwit oczekuje, że każde wyjście z domu oznacza zaciągnięcie się do oddziału ułanów i nie ukrywa swego rozczarowania, gdy okazuje się, że jednak chodziło o to, żeby przynieść ze sklepu bułki albo mleko. Krowie mleko! A żeby tak chociaż kumys!
Twórczość Biskwita weszła przez to w fazę: wczesny Kossak.
Poniżej w znakomitej ko(ń)produkcji z Bebe. (Na marginesie, Bebe i Dynia - TU)


A że sztuka współczesna pozostawia odbiorcy dużą wolność w interpretacji, dla mnie to alegoryczne przedstawienie placówki edukacyjnej, któremu nadałabym roboczy tytuł 'Pożar w stajni Augiasza'.
Daleko nie szukać, gdym odprowadzała tam wczoraj o poranku dziecko, Woźny Laszlo, mamrocząc pod nosem węgierskie przekleństwa, usuwał właśnie z szyb na dziedzińcu opinię o stanie moralności Dyrektorki, którą jakiś klient placówki, wyraził nocą przy użyciu kilkunastu puszek czarnego spray’u. Sądząc po ubytkach w ortografii tego przesłania, wydaje się, że eksperymentalne nauczanie pisania i czytania metodą szkoły fryburgskiej nie u wszystkich się jednak sprawdza.
To mnie również martwi.

©kaczka.