Image Slider

[234]

[31 Dec 2015]

(...)
Spoglądam na licznik odwiedzin na bocznym pasku.
Ponad milion wizyt!
Nawet jeśli połowa to poszukiwacze przepisu na kaczkę w pomarańczach, to i tak robi to na mnie wrażenie!
Dziękuję, że przychodzicie.
MUA!
(I nie, nie mam pojęcia, jak piec drób.)

(...)
Ostatniego dnia przed świętami naszpanie wydały dzieci wraz z okolicznościowymi ozdobami, nad którymi młodzież pracowała od miesięcy?
Dni?
(Udziergali o poranku?)
Stoję pod salą.
Pojedynczo wychodzą Szwabskie Kluseczki.
Jewgienij z priekrasną szopką z kartofla, którą można zamknąć w dłoni.
Irina z serią inicjałów świętej Rodziny misternie rzeźbionych w ryżu.
Alissa z gwiazdką wygniecioną z folii, w którą owija się korki szampanów.
(Naszpanie wyznają  ekstremalny recykling.)
Gabryjel z archaniołkiem uskrzydlonym płatkami kosmetycznymi.
Grisza z Trzema Królami zatopionymi w słoiku po kaparach.
Dajana z Gwiazdą Betlejemską skompilowaną z patyczków po lodach.
Wszystko to w budzącym nadzieję, poręcznym, kieszonkowym formacie.
Na końcu wychodzi ogromny rulon szarego papieru.
W środku Dynia.
Dzięki temu dzieło ‘Anioł w okularach przeciwsłonecznych. Autoportret.’ przyćmiło nam w tym roku wszystkie inne dekoracje świąteczne.
(Nie. Nie należało pytać: ‘A gdzie chciałabyś zawisnąć?’ Gdyż wiadomo, że na centralnej ścianie.)


(...)
Pierwszy raz podczas świąt Biskwit zaskoczył mnie dość nieprzyjemnie, gdy postanowił za jednym zamachem zjeść wszystkie misternie dziergane przeze mnie uszka i wypić cały barszcz.
Nie byłam na to przygotowana, albowiem reszta rodziny woli osiągać wigilijną nirwanę przy pomocy sałatki z kartofli i parówek.
Do tej pory nikt nie chciał mojego barszczu, ani nie domagał się uszek!
Jednocześnie słowiańska ta dziewoja (barszczem i szpakami karmiona) wzgardziła holistycznie tradycyjnym, tubylczym zestawem: tłusta gęś w modrej kapuście. Za nic sobie mając, że jej ojciec w poranek wigilijny o tę gęś stoczył walkę z gangiem emerytów pod ladą z mrożonkami w Lidlu.
A dziś Biskwit po raz kolejny udowodnił, że zrobiony jest z jakiegoś nieziemskiego stopu komórek oraz zmutowanych kubków smakowych.
Zasiadł bowiem nad talerzem bollywoodzkiego kurczęcia nieadiustowanego do konsumpcji przez przeciętnego Europejczyka. Ba! Rdzenni jedli i płakali.
Drób był tak ostry, że można było nim ciąć szkło, choć autorka potrawy – urocza, acz bezkompromisowa hinduska staruszeczka prychała dość pogardliwie, że ‘coż my tam, młodzi, wiemy o ostrości. Przecież przyprawiła jak dla dziecka!
Toteż chyba dlatego, jedynie Biskwit i ona jedli przyglądając się ze zdziwieniem, jak pozostali rdzenni i nierdzenni próbują ratować życie nurkując w dzbanku z jogurtem.
Biskwit od przypraw wykwitł jedynie rumieńcem na albinotycznym (przez porównanie) obliczu.
Po daniu z drobiu zjadł równie intensywne danie z krewetek (dwie lub trzy dokładki), a potem ukrył się za kanapą z tubą czipsów ‘Hot Chilli Mexican’ i już nikomu nie oddał. Nie żeby znowu było aż tak wielu chętnych.
W drodze do domu wszyscy usnęli i śpią.
Dynia, Biskwit, Norweski.
To chyba oznacza, że u nas już po imprezie.

(...)
A wczoraj – zapiszmy ku pamięci – kaczka i Bebe opowiadały ‘Trójce’ (!) o Robótce. Reportaż w przygotowaniu. (Aaaaaaaach!) Ale na tym nie koniec. Wiosną, i to jest dopiero nowina, ma powstać reportaż o samych Starszakach! Uprasza się o zbiorowe trzymanie kciuków, by nic nie stanęło na przeszkodzie!


(...)
Nowych, intensywnych  kolorów w całkiem Nowym Roku!


©kaczka

[233]

[23 Dec 2015]

(...)
Nadchodzące święta Dyrekcja placówki zapragnęła utrwalić w naszej pamięci 
G O D Z I N N Y M spektaklem słowno-muzycznym, o charakterze
M E D Y T A C Y J N Y M (!) na temat jeża (!) wędrującego do Betlejem. (A może to był osioł?  Igel? Esel?  Tak, to mógł być osioł.)
GODZINNYM (!)
W wykonaniu wszystkich grup wiekowych.
GODZINNYM (!)
Przytwierdzonych nieruchomo do krzesełek mocą i klejem pruskiej dyscypliny [1].
GODZINNYM (!)
W sali ratusza.
GODZINNYM (!)
Z dziateczkami dzierżącymi w rękach kandelabry, a w nich otwarte źródła ognia. Niby nie menory, ale powiedzcie to Neronowi! Jemu wystarczyła zapalniczka.
GODZINNYM (!)
Już te płomyki świec pełzające w kierunku grzywek i Biskwit głośno komentujący każde pojawienie się Dyni w zasięgu wzroku (MAAAAAAAAAAAAAMA! YYYYYYYYYYYYYYYYYYYYNIA!) skutecznie utrudniały medytację.
Ale jakby tego było mało, scenarzysta miał wizję.
W tej wizji Dynia, bo akurat padło na Dynię,  miała chodzić dookoła sceny emitując dźwięk oślich [2] kopyt.
Przy pomocy... przepołowionej skorupy orzecha kokosowego!
Jak w ‘Świętym Graalu’ Monty Pythona.
To zdusiło potencjalne wzruszenia w zarodku.
I nie mam pojęcia, czy jeż z osłem dotarli do Betlejem!

[1] Może Biskwita oddamy jednak do placówki, w której młodzieży wolno oddychać bez pytania o pozwolenie? Podczas gdy Dyni  kompletnie nie wadzi ten wojskowy dryl, Biskwit, przypuszczam, mógłby nie docenić. 
[2] Tak, bohaterem był chyba jednak osioł.

©kaczka

[232]

[22 Dec 2015]

(...)
Po pięciu latach organizowania imprez urodzinowych dla młodzieży przedszkolnej, człowiek jakby okrzepł.
Nie chodzi już kopać trufli przy blasku księżyca, nie nastawia sufletów z ekologicznej marchewki, nie rzeźbi w pietruszce fair trade, ani nie zastępuje węglowodanów ekstraktem ze stewii.
Po pięciu latach człowiek sypie w miski rumuńskie prażynki z kartofli, odpala popcorn z mikrofalówki, wciska do kremu z masła kilo cukru pudru i całą tubkę syntetycznego barwnika o najbardziej nienaturalnym kolorze, a do tortu rozbija skamieniałe bryły kakao, które przywiózł sobie z wycieczki do Holandii w czasach, gdy nie miał dzieci i odmienne stany świadomości musiał osiągąć za pieniądze.
Po pięciu latach człowiek nauczony doświadczeniem wynosi porcelanę w różyczki do sąsiadów, zakopuje w ogródku noże i nożyczki, zabezpiecza mieszkanie zgodnie z japońskimi dyrektywami ‘jak przygotować się na trzęsienie ziemi’, a przede wszystkim dokładnie czyta treść polisy ubezpieczeniowej.
A i tak popełnia karygodne błędy.
Błędem było pozdejmowanie dziatek z lamp i karniszy i nakłonienie do wspólnej zabawy towarzyskiej.
Na skutek której, w ciągu dziesięciu minut część cherubinów zanosiła się histerycznym szlochem, część (Dynia) była śmiertelnie obrażona, a część wyła i tłukła pięściami w podłogę.
Faktycznie, z pozoru neutralna zabawa w ‘Podaj paczkę’ okazała się nie do końca przemyślana. Niemożność zsynchronizowania dzieci z systemem audio spowodowała, że Jack London wylosował różową bransoletkę z Helou Kitty, Biskwitowi nie dostały się żelki, a Dynia miała za złe, że największa paczka trafiła do Biskwita.
Aaaa... zamieszki w dziesięć minut. Prosić kaczkę.
Tak oto zepchnęłam z podium rodziców Ryfki, którzy na rozwścieczenie tłumu potrzebowali ponad dwa kwadranse. Uczynili to onegdaj własnoręcznie sprokurowaną piniatą, którą wzmocnili tak solidnie, że ostatecznie ojciec Ryfki musiał ją dobić na ziemi kijem golfowym, by obnażyła wnętrzności. A że czynił to pod presją ryczącego, sfrustrowanego tłumu, a  było lato, a w piniacie były głównie czekoladowe cukierki, to wyjaśniło ostatecznie, dlaczego na urodziny Ryfki Dynia udała się w różowej sukience, a wróciła w brązowej.
Po tej kulturalno-oświatowej wpadce ograniczyłam się zatem do dosypywania rumuńskich prażynek i zbierania resztek spyży z dywanu (uwaga na przyszłość! wynieść dywan!) i dołączyłam do alternetywnej imprezy sommelierów, która miała miejsce w kuchni i eksperymentowała z produkcją grzanego wina, grzanego piwa i grzanego ajerkoniaku.
To pozwoliło nam wszystkim przetrwać.
Mamo! To było best party ever!’ – powiedziała Dynia nim tak jak stała, w złotych pantoflach, padła w zgliszcza i usnęła. – ‘Też chcę takie.
(Nic z tego. Twojego nikt nam nie ubezpieczy.)


(...)
Dekoracje i aprowizację zlecono podwykonawcom.




©kaczka

[231]

[18 Dec 2015]

(...)
Doskonale pamiętam.
Jeszcze nim urodził się Biskwit, gdzieś w sto siódmym lub pięćset dwunastym tygodniu ciąży, w toksycznych wyziewach progesteronu, oczadziała estrogenem wymyśliłam sobie, że na pewno nie uda mi się Biskwita w tej masie (!) rodzeństwa otoczyć stosowną uwagą, przez co zaniedbam go emocjonalnie i będa wychowywać go wilki.
Teraz już wiem, że niepotrzebnie wtedy kiwałam się w kącie ssąc kciuk i wycierając zapuchnięty nos w prześcieradło.
Biskwit, jeśli potrzebuje uwagi, to ją sobie po prostu bierze.
Amputuje ją przypadkowym dawcom bez znieczulenia.
W ilości takiej, jaka jest mu akuratnie potrzebna lub z nieznacznym zapasem.
Maaaaaaaamo! Błagam! Kup jej to! Niech ona już przestanie!!!’ – łka Dynia wrażliwa na ludzką krzywdę, bo Biskwit wczepiony w sklepowy asortyment wyje od kwadransa, odmawia translokacji i wcale się tym wyciem nie męczy.
Klienci mylą retorykę Biskwita z alarmem pepoż.
Personel oferuje rabat, bylebyśmy poszli w diabły.
No, kupiłabym, ale do czego mi piła spalinowa?
Nawet taka nie zagłuszy Biskwita.
Biskwit wyszedł zupełnie inny niźli nasze wyobrażenia o Biskwicie.
Zupełnie inny niż matryce, prototypy i protoplasty.
Nieźle rozchybotał nam łódkę.
Biskwit pisany jest ostrą, wyraźną, bezkompromisową kreską.
Biskwit nie jest z mamałygi, ani galarety.
Jest głównie z silnej, krzepkiej, granitowej (samo)woli.
Biskwit brzydzi się różaną marmoladą z pączków, a zjada pełne (kradzione) garście surowych porów, słone śledzie i  popija to kwaśnym barszczem.
Syropy od kaszlu obala z gwinta i do dna.
Z Biskwitem sprawy dzieją się niespodziewanie.
Poniekąd z naszej winy, bośmy gdzieś zgubili to szkło powiększające, onegdaj stale skierowane na Prototyp.
Może dlatego, nieco nas zaskakuje, gdy spotykamy w kuchni Biskwita z zacięciem polerującego srebra przy użyciu kuchennego ręcznika i odkładającego je do szuflady. Albo, gdy zastajemy go samodzielnie odzianego i obutego pod drzwiami. Gotowego do wyjścia. Podczas, gdy sami miotamy się szukając butów i czapek.
Albo, gdy staje w drzwiach swej sypialni i krzyczy na nas zdaniem złożonym, tonem niemieckiego emeryta zdegustowanego głośną imprezą za ścianą:  ‘Biskwit (ś)pi! BITTE RUHE!
Albo, gdy codziennie rano przebiera mnie za matkę przy pomocy okularów i kapci.
Trochę wstyd, gdy pani od ksylofonu mówi: ‘Biskwit dużo nie mówi,  ale za to ciągle śpiewa.
Wstyd, bo nikt z nas nie zauważył, a faktycznie okazuje się, że Biskwit coś tam sobie nieustannie nuci pod nosem.
Ma też jakieś swoje własne sprawy, bo potrafi zniknąć w domku dla lalek i nie wychynać stamtąd przez dwa kwadranse, animując zebrania związku kynologicznego.
Bo lubi psy.
I domki dla lalek.
I nie chce już sypiać w butach.
Chce sypiać z rowerkiem biegowym.
I musi odbierać każdy telefon, nawet od domokrążców, a rosyjskie lody obierać z wafli i zjadać jak caryca, łyżeczką.
I cznia tańce w kółeczkach i infantylne, grupowe zabawy towarzyskie dla nieletnich.
I jest absolutnie doskonały.
Chociaż na tę doskonałość składa się trzaskanie drzwiami, pokazywanie języka i ciskanie o ziemię porcelaną z Ikei.
(Nawiasem mówiąc, straszna tandeta, że tak w drobny mak przy pierwszym kontakcie z podłogą.)


(...)


Ekwiwalent Justina Biebera w grupie wiekowej dwulatków.
(...)
BONUS!
W tym miesiącu kaczka gościnnie u Olgi i w Klubie Polek.

 ©kaczka

[230]

[11 Dec 2013]

(...)
Ubocznym skutkiem literackiej sławy, Biskwit zmuszony był tydzień temu partycypować w lekcji ksylofonu razem z ojcem, niźli zwyczajowo, z matką.
Echa tego wydarzenia dotarły do mnie przed kolejnymi zajęciami. Gdzieś między wzuwaniem antypoślizgowych skarpet, a pilnowaniem, by Biskwit nie uszkodził Stefana krowim, alpejskim dzwonkiem.
- Ach. – powiedziała pani od ksylofonu. – Jaki sympatyczny jest ten pani mąż!
(Wszystkich, którzy znają Norweskiego in vivo i właśnie się zakrztusili informuję, że pani od ksylofonu jest jodłującą Austriaczką i zapewne przykłada inne standardy do tej subtelnej materii relacji międzyludzkich.)
Nie zaprzeczyłam.
- ... ale... – tu pani bardzo zniżyła głos i nieomal wyszeptała. – Dzieci takie muzykalne są chyba jednak po pani, prawda?
(Wszystkim, którzy kiedykolwiek słyszeli śpiewającą kaczkę in vivo i właśnie się zakrztusili, naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Że według austriackich norm? Z drugiej strony, Austria... Salzburg... marcepanowe kulki... Mozart! Zatem  może była to zawoalowana sugestia ‘Proszę nie spieszyć się z inwestowaniem w koncertowy fortepian dla dzatek’?)
Nie zaprzeczyłam. Jasne, że nie zaprzeczyłam.


(...)
Wczoraj wieczorem w placówce odsłonięto oficjalnie ‘Adwentowe okno’.
Możliwe, że niesłusznie, ale oczekiwałam śladowych, choćby i homeopatycznych nawiązań do tematyki nadchodzących świąt.
Szczególnie, że jakby nie patrzeć, placówka jest pod wezwaniem i wyznaniem.
Tymczasem w oknie wystawiono leśny ekosystem z licznymi przedstawicielami gumowej fauny firmy Schleich, łapczywie wpatrujący się w rodzinę Państwa Krasnali usadzoną przy piknikowym stole. Obrus obowiązkowo w biało-czerwoną kratkę. Na talerzach nieokolicznościowa spyża.
Może zabrakło o Bożym Narodzeniu, ale łańcuch pokarmowy w tej biocenozie odtworzony z dbałością  o detal.
Dla odmiany Chanuka merytorycznie prawie bez zarzutu.
Cztery małe semicko-nordyckie głowy pochylone niebezpiecznie nisko nad pomalowaną krzywo, dziecięcymi rękami chanukiją.
Gęste, ciemne loki i proste, słomiane grzywki majtające się nad płomieniami małych świeczek.
Pochodnie skonstruowane z bibuły i z rolek po kuchennych ręcznikach.
'Baruch atah adonai'  recytowane w półmroku głosami nieletnich  podczas szarpania się o zapalniczkę.
Podniośle i niecynicznie wzruszająco.
Taki tam cud chanukowy, że Ryfka z polskim paszportem po dziadku, a Dynia bez polskiego paszportu po matce, a lżą się po niemiecku.
(Dość umowna, a właściwie ułomna w tym kontekście jest kwestia  narodowej przynależności wpisywanej w kwity.)
- Ależ z was (pożal się starotestamentowy i nowotestamentowy Boże!) Polki! – załamuję ręce, a one mi na to unisono z kartonu udającego rakietę: 'We are not POLISH! We are not anything! We are supergirls!'
Znów przyśni mi się Konopnicka i będzie wnosić pretensje.

(...)
Z memuarów Dyni.

[Pani z gitarą pod eko-oknem.]

[Nieznaczne zaburzenia proporcji. 
W rzeczywistości pochodnie nie były metrowego wzrostu.]

©kaczka

Wszystkie kobiety Tyrmanda. Oraz kaczka.

[3 Dec 2015 Muzeum Literatury, Warszawa]

Motto: ‘Doszedł więc do wniosku, że najtrudniejszą rzeczą pod słońcem jest znać prawdę o jakimkolwiek całym narodzie i że szalbierzami są ci spośród meżów stanu, którzy utrzymują, że prawdę taką posiedli.’ (Leopold Tyrmand, ‘Wędrówki i myśli porucznika Stukułki’)

(...)
Oto stała się rzecz wielka.
Przeogromna.
kaczka w duecie ze Skorpionem wygrały konkurs.
Literacki do szpiku kości.

Wróć!
Konkurs faktycznie wygrała Jarecka.
Mamy dowód, a Jarecka się nie wypiera.


To ostatecznie ona zasiała to pierwsze ziarno ambicji.
Drugie dorzuciło Jury mówiąc rok temu w wywiadach, że ogłaszając konkurs  tak naprawdę oczekuje cudu. Albowiem tylko na skutek cudu może znaleźć się ktoś, kto ‘jak Tyrmand’.
kaczce nie trzeba długo powtarzać – wystarczy pół roku konsekwentnej perswazji, codziennego ‘chociaż kup i przeczytaj’ – i już czuje się zdolna do cudzosłówstwa, nalewania z pustego, zamieniania wina w wenę i pisania ‘jak Tyrmand’.

(...)
Mam pewien problem z lokalną autopromocją.
- Sag mal, kaczko, to o czym niby jest ta książka? – pyta skonfundowana niemiecka rodzina, naszpanie z placówki [1] i listonosz.
- Yyyyyyyyy... (Don’t mention the war! Don’t mention the war!)... taki tam Der Roman... chyba o życiu?

[1] Norweski: 'Zaprowadziłem rano Dynię do placówki, naszpanie zerknęły na nią i pytają: ‘A żona gdzie? Pewnie wyjechała?’ No to im powiedziałem, że faktycznie, wyjechała, bo napisała książkę i odbiera puchar. Ale zachodzę w głowę, skąd one wiedziały, że cię nie było?'
Dolary przeciw fistaszkom, że w dedukcji pomógł im wygląd zewnętrzny dziecka. Wiem co mówię, widziałam zdjęcia.

(...)
Najcenniejszy, niebezpośredni komplement podarował kaczce jeden z Jurorów. Powiedział bowiem, że po przeczytaniu pierwszych kilku stron spiął się z niepokoju, czy uda się autorowi [2] utrzymać  t a k i  p o z i o m przez resztę pracy.
Taki poziom!
(Oprócz tego, że najwyraźniej nam się udało, to te pierwsze strony, tak sobie dedukuję, były chyba moje?)


[2] Na etapie czytania prac Jury nie wiedziało jeszcze, że ma do czynienia z dualistyczną naturą twórczyń.

(...)
Spędziłam w Polsce intensywne dwadzieścia cztery godziny.
Najpierw lot do.
Samolot ojczyźnianych linii celowo zapewne zaprojektowany tak, aby przypominał autobus PKS.
Na Okęciu zamiast ‘Witamy chlebem i solą’ plakaty ‘Strzeż się nielicencjonowanych kierowców taksówek’. Po polsku.
Na płocie cmentarza – baner gazowanego napitku z hasłem: ‘W święta najlepiej z rodziną’.
W Pruszkowie – znakomita ogórkowa.
W kontaktach z drobnym i niedrobnym biznesem bezustanne: ‘Ma pani drobne? Drobne? DROBNE? Ma pani drobne?
Na Krakowskim – TVN biwakująca pod Pałacem Prezydenckim i  kawiarnią Nero dawniej Telimena.
W Muzeum Literatury – fajerwerki i fanfary. Oklaski i jodłowanie.
W Dziekance – przypadkowa kradzież kieliszków, libacja na bazie kukułczanki a’la Jarecka i pokaz mody najnowszej kolekcji Manu.
W Poznaniu – pusty hol przylotów. Trzech współpasażerów galopuje ku wyjściu. Wychodzić, nie wychodzić? Gdzie tunel dla connecting flights? Wychodzę. Żywego ducha. Odloty dziesięć metrów dalej. Ponowna kontrola bagażu, fetysz prześwietlania butów i zegarków. (Chodzi zapewne o to, żeby każdy z licznych sprawdzających mógł czymś się zająć. Jeden jednym butem, drugi drugim butem, a trzeci zegarkiem.) Sala odlotów. Kawiarnia. Dwa sklepy, w tym jeden rewelacyjnie zaopatrzony w słoną czekoladę dawniej 22 lipca. Żadnych pasażerów. (Warszawa odleciała. Frankfurt jeszcze nie przyleciał.) Tylko ja i patrzący na mnie łakomie personel. Pięć bramek. Trzy godziny do odlotu. Nagle wiadomość tekstowa. 'Tu twoja Lufthansa. Alarm! Alarm! Zmieniono bramkę odlotu z numeru jeden na numer dwa.' Podejrzliwie rozglądam się dookoła, kiełkuje myśl, że w tym akwarium ktoś przypatruje mi się przez weneckie lustra. Dyskretnie przesuwam kuper dwa krzesełka dalej. Uff! Już jestem pod bramką dwa.
(Kurdebalans! A mogłam na tym lotnisku zorganizować Blog Forum Poznań.)

(...)
A może to się wcale nie wydarzyło?
(kaczka na czerwonym dywanie, oślepiona błyskiem fleszy!)


 (...)
UWAGA! Spojler.
   
Ale przecież ja wtedy byłem w zupełnie innym miejscu!’ – obruszył się Stukułka.
‘Franz, nie bądźmy drobiazgowi’, Hans wyjął z kabury pistolet Walther 38 i zaczął go oglądać z taką ciekawością, jakby widział go po raz pierwszy. ‘Nie było cię, ale mogłeś być, prawda? Obecność, czy absencja zależą przecież tylko i wyłącznie od tego jakie stanowisko ontologiczne przyjmiemy. Weźmy Platona, dla niego byt wieczny to idee, a rzeczywistość materialna to ich odbicie. Mogło się więc zdarzyć, że na skutek intensywnego myślenia byłeś jednak w tym czasie zupełnie gdzie indziej. Cóż to dla ciebie zrobić mi uprzejmość i podpisać? Bądź przyjacielem, podpisz!
’. 
(kaczka; zdanie wyjęte z rozdziału, który oceniając nadzwyczaj subiektywnie udał się kaczce najlepiej)

(...)
Najszczególniejsze podziękowania:

Dla ZJAW(iskowej) loży motywatorek i najpierwszych recenzentek: Jareckiej, Wasiuczyńskiej, Tych Momentów i Bebeluszka. Jest nadzwyczajna moc w zbiorowym darciu wirtualnego pierza!
 

Dla katachrezy i jej-waterloo za uwagi redakcyjne.

Dla Współautorki za całokształt, dla Jury za wyróżnienie, dla rodziny za wyrozumiałość, dla mnie, że sobie na to pozwoliłam.

Więcej TU w detalicznym reportażu Skorpiona!

(...)
Nie wiem, czy to zaspokaja apetyty P.T. Czytelników czekających na kaczkę z ISBN, ale książka ma szansę ukazać się w maju 2016 roku nakładem wydawnictwa MG.

©kaczka