Image Slider

[187]

[29 Jun 2015]

(...)
Uczucie, które łączy Biskwita z Kroacją (dwuletnią siostrą Jacka Londona) to miłość skomplikowana i uporczywa.
Biskwit może i wygląda, jak ten anioł przeprowadzający dziateczki przez mostek nad przepaścią, ale pamięć ma jak słoń i zaznane krzywdy zapisuje sobie skrupulatnie  na twardym dysku.
(Powinno mi to dać do myślenia, że i moja odmowa nieustannego podsypywania biszkoptów również nie ulega przedawnieniu.)
Twardy ten dysk, o konsystencji granitowej ściany, w którą można sobie dla sportu ciskać grochem, przechowuje wspomnienia wszystkich przypadków poszarpania nietykalności osobistej, których dopuściła się Kroacja w czasach, gdy Biskwit był dzieckiem stacjonarnym i potępiał przemoc fizyczną.
Odkąd jednak Biskwit zsynchronizował ruchy kończyn dolnych i górnych, używa jednych i drugich, by zemścić się za doznane krzywdy.
Czasem czyni to w otwartym pojedynku na ubitej w piaskownicy ziemi, czasem tka intrygę na miarę piłkarzy z Premier League (nie tylko fauluje, ale i odgryza przeciwnikom wystające wypustki), czasem skrada się od tyłu wydłubanymi tunelami i atakuje z zaskoczenia w przebraniu burzy piaskowej.
Prędzej niż później, każde spotkanie Biskwita z Kroacją kończy się efektownym sparringiem.
W powietrzu unosi się piasek, latają fragmenty wyszarpanych koafiur, garderoba się mechaci, guziki strzelają, uczestnicy wymieniają się odciskami szczęk na tkankach miękkich, a bronią ostateczną jest w przypadku  Biskwita bardzo wysokie ce  – pisk, którym Biskwit rozpękuje kryształy z Bohemii, ścina żółtka w surowych jajach i wprowadza w niebezpieczne wibracje niestabilną konstrukcję matczynej psychiki.
Załamałabym się, odgryzła łapy i wraziła sobie szydełko w ucho albo mózg, ale przecież mam Dynię!
Dynię wyróżniono niedawno za zasługi dla pokojowego rozwiązywania konfliktów zbrojnych, podkreślając przy tym jej wyjątkowe zdolności negocjacyjne.
W domu tego nie dostrzegam, bo w domu również koafiury, guziki i szczęki wbite w tkanki miękkie (ot, taka tam dowolna interpretacja miłości siostrzanej), ale faktycznie na mieście Dynia ma w sobie coś, co upodabnia ją do batalionu Błękitnych Hełmów, Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, Anakina Skywalkera, Matki Teresy i Martina Luthera Kinga.
Dynia nie zważając na rykoszety, wciska się w sam środek afery między Biskwitem i Kroacją i wygłasza antywojenne, poruszające do trzewi mowy o cywilizacji miłości.
Zużywa przy tym sporo zwrotów typu: ‘kind hands!’, ‘UNDERSTOOD?!’, ‘sharing is caring!’, a także... ‘you may not have very big brains BUT...
Z tym ostatnim trudno się nie zgodzić. Mózgi Biskwita i Kroacji nie mieszczą większości pereł, którymi sypie Dynia.
Ba, nie są nawet na tyle duże, żeby zidentyfikować obelgę.
Takoż stoją obie przed Dynią, patrzą na nią wzrokiem, w którym dostrzec można pewien zachwyt nad elokwencją kaznodziei, ale bardziej refleksję nad nieprzystępnością treści.
Imaginuję sobie, że tak właśnie może wyglądać Grecja i Bruksela pochylone razem nad wyciągiem z konta.

©kaczka

[186]

[27 Jun 2015]

(...)
Biskwit ewoluuje.
Nic to, co prawda, niezwykłego.  Nic, czego nie przewidziałby Piaget lub Chomsky. Żadnych aberracji względem promili i centyli. Normalna kolej rzeczy.
Ale to tak ładnie przychodzi znienacka.
Człowiek Dyni z oka nie spuszczał, żeby tylko nie przegapić żadnego rozwojowego piruetu, a Biskwit w tym dwudzietnym bałaganie przez nikogo nie niepokojony, gdzieś tam w kąciku poleruje swoje IQ.
(Hodowla akwariowa kontra wolny wybieg.)
I nagle się go zastaje, gdy układa naczynia w zmywarce.
Sam rozbiera się do negliżu zapragnąwszy zażyć kąpieli.
Odziewa się w buty, sukienki  i kapelusze.
Pisze listy z pretensjami do szerokiej rzeszy odbiorców.
Rozumie po polsku, odpowiada po biskwicku.
Śpiewa pieśni liryczne.
Tańczy z podrygiem.
Domaga się racji biszkoptów.
A gdy mu odmówić, niezrażony dokonuje włamu do opakowania.
(Reprymendę przyjmuje bez cienia skruchy, żując trzy biszkopty naraz. Po rewizji osobistej okazuje się, że pozostałe siedem schował sobie w dekolcie.)
Od słońca Biskwit ma biszkopcią, podpieczoną na delikatny brąz cerę, a na skalpie, gęstą czapkę blond włosia.
Natomiast od biszkoptów (i siedemnastu innych posiłków dziennie) Biskwit ma wciąż jeszcze trochę tej niemowlęcej pulchności. Fałdkę tu, fałdkę tam. W zgięciach i wygięciach.
Rety, jak ten Biskwit odurzająco pachnie! Jak pokruszone, maślane ciastka.
Biskwit doskonale wie, że ten zapach to matczyna kocimiętka i pewnie dlatego wszystkie negocjacje zaczyna od ocierania się.
Ktoś oparłby się dziesięciu kilogramom maślanych, waniliowych ciastek zaplecionych wokół szyi?
Wątpię.

©kaczka

[185]

[25 Jun 2015]

(...)
Życie towarzyskie pięciolatków synchronizowane jest przez sekretariaty matek.
Czy już napisałaś do mamy Rosalindy, żeby Rosalinda przyszła mnie odwiedzić? – Dynia przezornie bada tętno zdarzeń, przykłada ucho do ich klatki piersiowej i nieustannie monitoruje rozszerzanie się źrenic. To ostatnie, nomen omen, błyskotliwymi  pytaniami ‘Czy już?’. Czy już zrobiłam, napisałam, zadzwoniłam... (Dzięki temu, drogi pamiętniczku, czuję się tak jakbym nigdy nie opuściła korporacji.)
Rozszerzam źrenice.
Jest szósta trzydzieści osiem.
Nie, jeszcze nie napisałam.
Tylko pamiętaj, że musisz napisać do niej bardzo p o w o l i, bo mama Rosalindy nie mówi po angielsku!
(Miałam kiedyś identycznego menadżera projektu...)

(...)
Z perłą.

©kaczka


[184]

[22 Jun 2015]

(...)
Czerwcowy wyż demograficzny - rocznik 2010 - skutkuje zmasowaną serią urodzinowych imprez kulturalno-towarzyskich oraz tym, że ich uczestnicy od tygodni wykazują objawy wstrząsu hiperglikemicznego.
Gdyby nimi potrząsać to sypałby się cukier w kostkach.
W ich żyłach pływają kraulem misie Haribo.
Nieletnie trzustki prokurują wyrzut. Sumienia. Nie tylko insuliny.
Odbieramy wczoraj z imprezy dwoje napalonych cukrem. Własne i cudze.
Własna jest Dynia. Cudzy – Spajderman w skali 1:2.
Coś tam knują na tylnym siedzeniu pod wpływem cukrowych opiatów.
- ... ucieknij ze mną – kusi Spajderman. – Zabiorę cie do Ameryki i się schowamy i się z tobą ożenię i będziemy mieszkać razem i nikt nas nie znajdzie.
- Dobra! – zgadza się Dynia. – Ale wrócimy na kolację?
Pragmatyczna.
Po tatusiu.

(...)
Bardzo nieżywa natura.



©kaczka

[183]

[19 Jun 2015]

(...)
 (...)
Był czas, gdy marzyłam o posadzie kosmonautki.
Obecnie, zerknąwszy pod podszewkę oraz obejrzawszy sobie desusy i racje żywnościowe, czuję, że entuzjazm we mnie stygnie.
Przypuszczam też, że odpadłabym z kastingu po pierwszej wizycie u psychiatry i okulisty.
Na liście dań uparcie widzę zupę a’la Raskolnikow.

 
 
 


(...)

... podczas ostatniego weekendu w kosmosie Gerst oddawał się swojemu ulubionemu zajęciu: wyglądał przez okno [1].’ Tyle wersja niemiecka. W wersji angielskiej: ‘...robił to co umiał najlepiej: wyglądał przez okno.
Wygląda na to, że naraził się tłumaczowi?
(Niestety, nieustannie mnie zdumiewa, że w metropolii, w której, co trzeci mieszkaniec jest Jankesem, instytucje publiczne wolą translate-it-again-google.)

[1] tudzież, ściągając wodze rumaka mej fantazji, rzucał okiem na Ziemię?

©kaczka

[182]

[19 Jun 2015]

(...)
Jest w rodzie Norweskich taki, wykrochmalony jak koszula Kordiana, obyczaj, że Ojczyźnie trzeba zwrócić.
A to w ochotniczym gaszeniu sikawką, a to grając w szachy w okopach Bundeswehry, a to ściągając zagubionych turystów helikopterem z wierchów, a to nosząc za generałem plany inwazji na Kanadę (w ramach ćwiczeń NATO).
Taki sznyt jak w rodzinie Windsorów.
Zwracać przy tym należy od najwcześniejszej młodości i bez różnicy na płeć.
Norwescy nie są w tym zwracaniu odosobnieni, stąd obserwuję popularność organizacji typu Jugend.
(O! Na pewno  da się tą z pozoru niewinną uwagą wykarmić niejedną teorię spiskową. Na tłusto.)
Norweski, który przez pół życia zwracał, gasząc, organizując konwoje lub zamiatając fortyfikacje w Ontario, uważa, że to nadzwyczajnie poleruje charakter. I dlatego już od kołyski należy progeniturę popychać ku czynom, a to łagodną perswazją, a to własnym przykładem.
W minioną niedzielę z powodu absencji Norweski nie mógł własnym przykładem, więc wynajął mnie w zastępstwie do ćwiczeń z łagodnej perswazji.
A działo się to z okazji lokalnych obchodów dnia strażaka-ochotnika. Miałam pójść  i zapalić (sic!) do czynu młodociane umysły.
Nic gorszego niż wysłać na misję agnostyka.
Nie pomógł, a zaryzykuję, że wręcz zaszkodził, entuzjazm szwabskiego (rozpoznałam po końcówkach!) prelegenta, który płonął (sic!) chęcią podzielenia się najdramatyczniejszymi przypadkami gaszenia zapominając o tym, że widownię zapełniają wrażliwe dziateczki. A gdy na końcu zdetonował dezodorant i poprawił wybuchem oleju we frytownicy live...
Nawet Spajderman nie przekona teraz Dyni, by wstąpiła w szeregi.
Sama Dynia na pytanie, co ją najbardziej urzekło w karierze strażaka, odpowiada, że nadmuchiwany zamek do podskakiwania (skakanie gratis) i zielony napój  produkowany z wonnej marzanki (ojro za szklankę). Frytek (półtora ojro) Dynia nie odważyła się skosztować.

(...)
Lato w tym regionie rozpoznajemy po tym, że rok w rok wracają zza morza klucze mormonów.
Zauważam regularne rozprężenie doktryny.
Panny starsze, kiedyś obowiązkowo na galowo, ciemne spódnice, białe bluzki, teraz chodzą niby to w białych tiszertach, ale z wywrotowymi nadrukami.
Niektóre – o tempora! –  noszą nawet szorty.
Już nie dziwi widok zboru oficjalnie delektującego się w Starbucksie zamówieniem na 'siedem razy americano koniecznie z kofeiną'.
Da się to oczywiście wytłumaczyć tym, że w kawie po amerykańsku trudno znaleźć kawę oraz tym, że kontakt ze Starbucksem zaspokaja pewnie tęsknotę za ziemią ojczystą.
Ale – wzdech! – zdaje się, że wszędzie coraz trudniej o solidnych wyznawców.

(...)
Beverly Hills 12345678910


©kaczka

[181]

(...)
Cukiernicza dygresja dedykowana Apaczowej, która nieopatrznie zwierzyła się w komentarzach, że poszukuje inspiracji.
(Mówi. Ma.)

(Zniecierpliwionych tym rozpanoszonym wątkiem kulinarnym, uspokajam, przez następne pół roku, do urodzin Biskwicich będzie święty, niskokaloryczny spokój bez konserwantów i nielegalnych barwników.)

Otóż tej wiosny do dwurodzinnego, międzynarodowego wyścigu o laur najzacniejszego placka od hrabstwa Shire po Wurstenbergię, protoplaści Rubenita i Pięknego Edka wystawili zielonego ninję.
Norweski bezecnie grał na dwie drużyny, bo nie tylko farbował z ojcem Edka i Rubenita, ale i o zgrozo! przykładał się podobno do wycinki i wylepki tego lukru.
Efekt chemicznej syntezy  i zimnej fuzji  wyprodukowany pod czujnym okiem menadżera projektu wyglądał tak:



(Wniosek: nędzna to inspiracja, bo Apaczowa takiego ninję wylepiłaby przez sen, z zawiązanymi oczami i w ciemnej piwnicy, a ninja i tak byłby w 4D i z hologramem.)

(...)
Wczoraj,  natomiast, miało miejsce zdarzenie, jak się zdaje, przełomowe dla mojej dalszej kariery z lukru i marcepanu.
Zdarzyło się w rosyjskim magazynie, pod ladą cukierniczą usytuowaną między beczką kiszonej kapusty, a zgrzewkami soku brzozowego.
Dynia ujrzała tam siedem tortów (liczba mistyczna, symbol doskonałości!) przekładanych różową margaryną i dekorowanych... a choćby i fluorescencyjnymi zielonymi różami kręconymi z masła.
Jeden miał nawet adekwatny napis ‘C dniom razdienia’. Inne zadedykowano teściowej, najukochańszej mamusi lub ponadprzeciętnej długości życia (‘Sto lat’).
Dynia już wie, że na szóste urodziny chce wszystkie te torty.
Hurtem.
Plus dwanaście kompletów babeczek z kremem dostępnych w promocji.
Jak pięknie!

©kaczka


[180]

[12 Jun 2015]

(...)
Podróże, potwierdzam,  kształcą.
W tym wypadku włóczęga meandrami umysłów czterolatków oraz trawers przez podwzgórza szarej masy ich rodziców.
Od początku organizacji tych urodzin los wystawiał mnie na ciężkie próby.
Okazało się, na przykład, że choćbym tu szczezła i dokonała autokremacji, to nie uda mi się kupić w Erefenie okrągłych, maślanych ciastek bez nadzienia.
Brak również wafli do lodów w kształcie innym niż róg obfitości.
Szalenie deprymujące dla kogoś, kto nie umie improwizować i szukać produktów zastępczych.
Potem los podkręcił ogrzewanie do trzydziestu stopni w cieniu i nie tylko przymusił mnie do wytopu placków w takich warunkach, ale i sprowokował do gorących (sic!) dyskusji z Hauptcioteczką o słuszności ukręcania domowego majonezu dla piętnastu cherubów.
Gdyż uczciwe, erefenowskie urodziny nie mogą się obejść bez wurstów, kartoflanej sałatki domowej roboty z cebulą i salmonellą oraz beczki gazowanego soku jabłkowego, amen.
Już Pepin Krótki kręcił swemu Karolkowi majonez zum Geburtstag viel Glück i tym samym z tradycją nie dyskutujemy.
Trzeba nam ucierać ten aksjomat z olejem.
Trzeba oddzielać białczane gluty defetyzmu od dorodnych żółtek dziedzictwa kultury.
Menu imprezy zasadniczo obliczyłam na wannę cukrów prostych i złożonych, plus – wyłącznie dla uspokojenia sumienia – balia owoców.
I tu prawda ekshibicjonistycznie rozwarła poły swego płaszcza ukazując wstrząsającą nagość oraz  nadwagę i celulit wokół ud i bioder.
Niejednokrotnie słyszałam pod wieszaczkiem, jak to Małpi rodzice licytowali się, które z ich dzieci bardziej gardzi cukrem. Jak to one wszystkie w ramach deserów błagają o ogórki z hummusem, czipsy z pietruszki i krem tofu z syropem ze stewii, a na widok lizaka krzyczą ‘nie zabijaj mnie mamusiu!’.
Otóż nie sądzę.
Chyba, że mają w domu inny komplet dzieci i noszą na zmianę.
Na widok owoców cheruby popadły w nieopisany splin i dopiero wniesienie misiów z żelatyny i sacharyny (aż żal, że nie ze strychniny) przywróciło im radość życia.
Nawiasem mówiąc, czterolatki są jak szarańcza.
Nadgryzają i porzucają, by nadgryzać następne.
(Oj, jak chciałoby się tak ścierą przez łeb...)
Rosalinda (na widok Rosalindy jedzącej suchy herbatnik z darów, jej zdrowożywnościowa, warzywna matka ma zawsze rwę nerwową), ta Rosalinda stała jako pierwsza przy bufecie i ponieważ już w chwilę później tłum Małpiatek skandował: 'CARAMELLA! CARAMELLA!', można przypuszczać, że to Małpiatki szybciej ogarną kalabryjski niźli Rosalinda dialekt urzędowy.
(Tymczasem Rosalinda radzi sobie jak może. Po dwóch miesiącach opanowała podstawowe słownictwo potrzebne by przeżyć wśród Małpiatek, wymieniam w przypadkowej kolejności:  toaleta, Spiderman, jedzenie, kiedy przyjdzie mama.)
Termostat podkręcany przez los do oberwania gałki uczynił z klimatu przyjęcia saunę, więc dziatwa porwała pistolety na wodę i rzuciła się do kamiennego strumyka-labiryntu, którym architekt (niech będzie błogosławiony!) przyozdobił plac przed budynkiem.
I było po sprawie.
W kwadrans wszyscy latali goli i bez butów ostrzeliwując się zza węgła.
Ta nieoficjalna część przyjęcia początkowo zdruzgotała dziewczęta.
Wszystkie cztery.
Każda bowiem miała na sobie krynolinę i makijaż.
Ten dylemat! Zginąć królewną, czy rozebrać się do gatek i utopić kawalerów?
Stanęło na zbrodni.
I gdy Norweski koordynował działania wojenne, ja miast odpoczywać, uprawiałam interwencję kryzysową.
Albowiem jedno z Małpiąt ma na bank, jakieś galopujące spektrum zaburzeń, czego rodzice nie dostrzegają lub co pragną zachować w tajemnicy (doskonale rozumiem powody). Niestety, pozostawienie takiego Małpięcia pod opiekę niezorientowanej, obcej skądinąd, osoby i oddalenie się po angielsku, jest dość ryzykownym przedsięwzięciem. Ahoj, przygodo tnąca sobie nadgarstki plastikowym widelcem, bijąca się pięściami po głowie i tłumacząca mi, że natychmiast musi dostać się do domu, skrótem przez skrzyżowanie, aby tam schować się pod łóżkiem! Ot, taki tam standardowy czterolatek.
Ale oddaliśmy rodzicom tyleż samo dzieci, ileśmy pobrali, wszystkie z taką samą ilością zębów, wypustek i niewykrwawione, więc nawet nie trzeba było biec na stację benzynową, żeby odkupić jakieś w ramach rekompensaty za zepsucie (moralne).
Myślę nawet, że mogło być o wiele gorzej.
Myślę tak, na podstawie, wczorajszego zdarzenia.
Podchodzę pod placówkę, by odebrać Dynię z sąsiadującej szkoły gry na trójkącie.
Widzę, że matka jednego Małpięcia charakteryzującego się szczególnie anielską fizjonomią, potrząsa nim werbalnie.
A że jest to matka o cierpliwości dalajlamy, mniemam tedy, że stało się coś znacznego kalibru.
Coś na miarę:
NASIKAŁ W KLASIE DO KOSZA NA PAPIERY!
Otóż właśnie.
Skur...dupel nasikał w klasie do kosza na papiery.
Pytany: 'WARUM?', nie przedstawiał żadnego alibi z wyjątkiem wzruszenia ramionami. Zdemoralizowany kryminalista!
Odebrawszy Dynię mówię tonem chłosty i upomnienia: ‘Wiesz, co zrobił najlepszy kumpel twojego narzeczonego? Nasikał w klasie do kosza na papiery!
Nie skłamię stwierdzając, że w opinii Dyni był to najśmieszniejszy dowcip świata.
Dynia trzęsła się ze śmiechu, tarzała po trawniku, kazała sobie po tysiąckroć opowiadać domniemany przebieg zajścia.
Śmiała się z występku nawet przez sen.
To udziela wyczerpującej odpowiedzi na pytanie: 'WARUM?'

(...)
Uwaga! Będę lokować.
Krynoliny w niemieckie motywy narodowe (banda krasnali): Jarecka (Deszczowy Dom)


©kaczka

[179]

[9 Jun 2015]

(...)
Sto lat, Dyniu!
(A prezenty dopisały.)

(...)
Zamysł inwestora był taki, że Barbia ma wyskakiwać z tortu.
Udowadniając tym samym, że można estetycznie upaść niżej niźli tam wylepiając tort z Helou Kitty w dwuwymiarze.
Nikt nie wie, skąd Dynia pobrała tak osobliwą inspirację? Jako żywo, nigdy nie podawaliśmy deserów z wkładem innym niż rodzynki. Nie prowadzaliśmy dzieci do klubu go-go. Nikogo nie torturowaliśmy zakopując w ogródku po szyję, oblewając lukrem i spuszczając ze smyczy mrówki.
Nikt ze znajomych solenizantów nigdy nie zdmuchiwał świeczek z rzeźby w cieście.
Uznajmy zatem, że Dynia miała wizję.
Bardzo konkretną i z wyszczególnieniem.
Różowa Barbia ma wyskakiwać z różowego placka.
O naszej ignorancji cukierniczej niechaj zaświadczy, żeśmy po pierwsze, zgodzili się na to w ciemno. Po drugie, że Norweski przekonany był, że placek należy upiec razem z Barbią w piekarniku w stu osiemdziesięciu stopniach Celsjusza. Skutkiem tego przekonania zaczął czytać literaturę fachową oraz  inwentaryzował zawartość swojej szafy z molekułami, żeby odpowiednim, zapewne toksycznym, make-upem uczynić Barbię odporną na płomienie i nieśmiertelną jak (tu powraca mój ulubiony motyw) T-1000.
Ta koncepcja połączyła to, co stanowi o sensie życia Norweskiego – kariera strażaka ochotnika oraz chemika syntetyka, zatem, postawmy sprawę uczciwie, nie brakowało mu w tym pewnej przyjemności.
Przyjemność zepsułam, sugerując, że Barbię da się wrazić w schłodzony kopczyk po upieczeniu, a toksycznych molekuł będzie na przyjęciu pod dostatkiem, gdyż przezornie pół roku temu wykorzystując koneksje, pociągając za sznurki i macki, zorganizowałam przerzut nielegalnych, nienaturalnych, widocznych z księżyca, amerykańskich posypek ADHD. 
Potem nastąpił kasting na wyskakującą.
Wszystkie trzy Barbia, które leżą tu u nas po kątach, odpadły w pierwszej turze.
Jedna, bo należała jeszcze do matki Rubenita, druga, bo ktoś jej utrefił dredy i przyciął grzywkę, trzecia, bo miała nienaturalnie zieloną cerę.
Tym sposobem Norweski otrzymał pięć ojro i zadanie znalezienia nadzienia do placka.
Z zadania wywiązał się bohatersko.
Przyniósł i Barbię, i jeden cent reszty, gdyż trafił akurat w przeceny.
Barbia, na pierwszy rzut oka, była idealna.
Caluteńka z polietylenu, razem z kostiumem baleriny i rajtkami.
Idealnie do koncepcji pasowały kończyny górne udrapowane na port de bras.
(Domowe Barbia były jakby artretyczne.)
Niestety, ten ideał miał pewną wadę ukrytą, która wyszła dopiero w fazie produkcji placka.
Otóż, tradycyjnie, antyfeministyczne Barbia mają idiotycznie długie nogi i absurdalne proporcje, a ta konkretna w dodatku stała na palcach w polietylenowych pointach.
Że potrzeba mi będzie dwudziestu centymetrów ciasta, zorientowałam się po upieczeniu pierwszego kółka, które ledwie sięgało Barbiu do pięt.
(Tak, próbowałam wyrwać, ale głowę kości udowej te współczesne mają z tytanu. Prawdopodobnie efekt histerycznego dbania przez producenta o to, by dzieci nie dławiły się drobnymi elementami układu szkieletowego Barbiów.)
Dodajmy, dla podkręcenia spirali dramatyzmu, że traf chciał, że klimat się nam tu w weekend osobliwie ocieplił. Był to więc bardziej wytop niż wypiek.
I tak oto, dziesięć jaj później Barbia została mistrzynią hula-hoop.



(...)
Litr kremu z truskawek i śmietany oraz kilka metrów lukru później...
Reakcje Małpiatek były zdeterminowane przez płeć kulturowo-społeczną.
- Oooo, księżniczka! – popiskiwała mniejszość dziewczęca.
- Możemy podpalić jej włosy? – popiskiwała większość chłopięca.

 

(Dla uspokojenia, żadna Barbia nie została skrzywdzona w czasie trwania przyjęcia. 
Bardziej niż zwykle.
A szkoda.)

(...)
Inne komponenty menu inspirowane życiowo-podróżniczym doświadczeniem Mamy Jagody.
Jednakoż wycięcie z papieru trzydziestu miniaturowych zamków z wykuszami  (urny na popcorn) oraz wystrzyżenie czterdziestu księżniczek (nosidła na czekoladowe pastylki, w oryginale na niesłodzone, bio-eko rodzynki) wymaga pewnego samozaparcia. Podziwiamy naród holenderski! #traktatie
 






  ©kaczka

[178]

[1 Jun 2015]

(...)
- ‘Ooo...!’ – Dynia wyraziła się tonem zblazowanego krytyka sztuki. – ‘Ten obraz z duchem to już znam. Pan w przedszkolu nam pokazywał.
... co wygodnie tłumaczyłoby epidemiczne przypadki nocnego moczenia się u dzieci, ale nie! Małpiatki futrowane od maleńkości popcornem popkultury uznały podobno, że obraz jest bardzo ‘cool’.
Nocne moczenie się to w takim razie pewnie rezultat traum wywołanych odmową zapuszczania kolejnych odcinków ‘Teksańskiej masakry piłą mechaniczną’, albo ‘Wesołych przygód małych, tęczowych kucyków [1]’.
Nie mogę pozbyć się wrażenia, że Dynia przemyciła do swojej interpretacji  trochę Chełmońskiego (giezło!).

 Oryginał TU

[1] Bezpośredni dowód na zagrożenia płynące z chowu wsobnego


©kaczka