Image Slider

[91]

[30 Jun 2014]

(...)
Zawiera lokowanie produktu.
Wykopaliska archeologiczne potwierdzają.
Adolf Derdidas nie zawsze szył w Indonezji.


©kaczka

[90]

[28 Jun 2014]

(...)
Doktor Livingstone odnosi wrażenie.
Odnosi je dzień w dzień do punktu skupu wrażeń wtórnych.
Po pierwsze, dlatego, że nic się w tym kraju nie marnuje, ani butelki, ani makulatura, ani ideologie.
Po drugie, odnosi, bo to w końcu nie pierwsze wrażenie.
Żenia i Alosza.
Dwa krasawiczątka. Dwa rosyjskie archanielątka.
(- Ostrożnie z tym ‘rosyjskie’, Doktorze Livingstone. –  powiada poznany w piaskownicy Jazon z Oregonu. Jazon, mąż Margarity Jakowlewnej, ojciec Lolobrygidy i Aleksis. - Russian-speaking nie wpędzi cię w kłopoty. – radzi Jazon. I ma rację, bo Margarita jest z Uzbekistanu, a jej kuzynka, ta która przyprowadza do piaskownicy siedmioro pozbieranych po sąsiadach dzieci – z Litwy. Livingstonowi nie trzeba tego powtarzać dwa razy. Livingstone doskonale pamięta, gdy w obecności przedstawicieli obojga narodów nie odróżnił Sri Lanki od Pendżabu i jeszcze śmiał się dziwić, czemu nagle dla Srilańczyków i Pendżabian stał się przezroczysty. )
Żeniuszka i Aloszka.
Carewna i carewicz.
Dwa anielcziki.
Russian-speaking.  
Post-soviet.
Doktor Livingstone spotyka je codziennie na przystanku autobusowym.
Podróżują karetą zaprzężoną w Konika Garbuska.
Jeden rzut oka i nawet ZUS przyjąłby na wiarę, że się ten Garbusek już do żadnej pracy fizycznej nie nadaje.
Konik ledwo chodzi, szura drobnymi kroczkami, przygięty jest do ziemi jakby wciąż sprawdzał, czy sznurowadła mu się nie splątały.
Ma lat sto, albo dwieście, i głębokie koleiny zmarszczek, i  niedobór dopaminy.
Ale cóż tam, Konik dzień w dzień ciągnie za sobą wózek ze stukilowym, pięcioletnim, rumianym i zdrowiutkim jak wiewióreczka  Aloszką oraz z Żeniuszką, hiperaktywną dwuletnią siostrzyczką Aloszki.
Wózek skrzypi i jęczy, bo sto kilo Aloszki to o osiemdziesiąt ponad zamysł projektanta pojazdu.
Ale Aloszka taki zmęczony, taki zmęczony, a jak zmęczony to nie chce iść.
Kładzie się na trotuarze i wierzga słodkimi nóziami, nijak przystąpić bez ryzyka złamania szyjki kości udowej.
Tak sobie chyba wykalkulował Garbusek, bo mówi szeptem: 'nielzia, nielzia, Aloszka, siadaj w wózeczek'.
Aloszka z prędkością nadświetlną dosiada rumaka, tu kuksaniec, tam z liścia i już Aloszkowa nadwaga wypełnia pojazd. Garbusek Aloszkę dźwignie, upchnie, dopchnie i wygładzi fałdki.
Na kolana do Aloszki Garbusek usadza Żeniuszkę.
Żeniuszka nie chce siedzieć, Aloszce z siostrzyczką niewygodnie.
Co się ten Garbusek namęczy, żeby ich siłą przytrzymać!
Bo jeśli Żeni nie ubezwłasnowolnić to od razu na jezdnię wybiega, albo w śmietniku grzebie, albo kamieniem rzuci, albo Garbuska zacznie kułakami okładać, albo psa znajdzie i po ogonie będzie mu deptać.
I trzyma Garbusek te dzieci jedną ręką (!) – czary! –  a drugą jak w bajce, jak w stoliczkunakryjsię –  spełnia wszystkie życzenia .
Sok?
Pierwszy, nie w takim kolorze.
Drugi, nie o takim smaku.
Trzeci, za mały.
Czwarty, bez słomki.
Piąty, się rozlał.
Szósty, wypadł z wózka.
Siódmy, Aloszka wyrwał Żeńce i sam wypił.
Rogalik?
Pierwszy, nie upieczony.
Drugi, zbyt słony.
Trzeci, bez masła.
Czwarty, z masłem, ale bez dżemu.
Piąty z dżemem, ale bez masła.
Szósty, wypadł z wózka.
Siódmy, pies obsikał.
Długo jeszcze Garbusek wyciągałby igruszki z torby, by zająć jakimś destrukcyjnym zajęciem carskie rebionki, ale oto nadjeżdża autobus.
Niby niskopodłogowy, ale nawet w takim trzeba trochę unieść sto dwadzieścia kilo wózka, pięćdziesiąt rogalików, i czterdzieści butelek z sokiem, by znaleźć się na pokładzie.
I tu Garbusek miast pogonić i zdyscyplinować dziateczki  - zack zack! bystra, bystra! - oczekuje udziałów społeczeństwa w dżwiganiu swego słodkiego jak sachar brzemienia.
W tym, między innymi, udziałów Doktora Livingstone’a.
(I, dodajmy, obraża się śmiertelnie, jeśli społeczeństwo się nie garnie.)
Oto owszem Livingstone dał się raz lub dwa nabrać, by na własnych barkach wnieść przyszłość krajów postsowieckich do autobusu, ale mu przeszło, gdy zauważył, że przyszłość w autobusie odzyskuje czucie w nogach, wybudza się z letargu, wciera obuw w siedzenia, kopie go w piszczele i wiesza się na hamulcach bezpieczeństwa.
Garbusek zaś uważa, że to wybaczalne, bo przecież to tolko sladkije, malenkije dieti.
Kruszynki takie.
Zupełnie bezbronne.
I chusteczką sobie dyskretnie  ściera ze spódnicy fantazyjny wzór plwociny Aloszki.
Livingstone odnosi to swoje wrażenie i mu się wydaje, że chętnie wybatożyłby większość postsowieckich babuszek-wnukosmatriuszek.
A potem matki i ojców ich wnuków.
Bij, kiju samobiju!

(...)
Poprosiłam Dynię o namalowanie reprodukcji 'Primaballeriny' Degasa (c. 1876; Musée d’Orsay, Paryż).



(- Jak Matka Whistlera! – nawiązał Norweski do znanego tu i ówdzie filmu i od tej pory trudno nam zachować stosowną powagę.)

©kaczka

[89]

[25 Jun 2014]

(...)
Lody u Stefano dziś słone od łez kibica.
(Brak niebieskich, że niby azzurri do domu? Na ich miejsce ciemna, żałobna masa z peruwiańskiej kukurydzy i czarne jak noc jeżyny.)
Z ogródka sycylijskich sąsiadów zniknęła nadnaturalnej wielkości włoska flaga, która przysłaniała nam horyzont, a trawnikowi dostęp do fotosyntezy.
Sąsiedzi w szale połamali mebel w dziewięćdziesiątej minucie, a potem zapadła niepokojąca grobowa cisza i trwa do teraz.
Nawet pies milczy.
Obawiam się, że mogłam do sprawy przyłożyć ręki.
Gdy podarowałam Anglikom piłkarza z plejmobilu w narodowych barwach, angielska reprezentacja wróciła do domu.
Wczoraj wysłałam do Triestu spóźnioną przesyłkę z plejmobilem hiszpańskim kpiąc, że teraz to już z przeceny, ale ‘jest jeszcze nadzieja, wszak dokładam włoskiego zawodnika, więc forza wasi i forza plejmobil!
I proszę.
Stefano łka za zamrażarką, a sycylijska sąsiadeczka spaliła w ogródku plakaty reprezentacji.
Zastanawiam się, co komu jeszcze ofiarowałam, bo plejmobil miał bogatą narodowościowo ofertę i kto w takim razie odpadnie?
Na bank, gdzieś trafił z plejmobilu Podolski i teraz Norweski popatruje na mnie jak na ośmiornicę Paula.

(...)
Otóż faktycznie naszpanie planują zabrać Rezolutne Liski do domu pogodnej starości z recitalem.
Biorąc pod uwagę, że  Liski to katalog chorób zakaźnych live jest to odważna decyzja, a wydaje się jeszcze odważniejszą, gdy się przyjrzeć scenicznym próbom przed występem.
Dynia jest niesłychanie dumna z faktu, że będzie śpiewać dla ‘old people’, ale poproszona o wiązankę przebojów nie jest sobie w stanie przypomnieć żadnego tekstu.
Nie dziwi, bo byłam pod sceną.
Chłopaki się naparzali, dziewczyny porównywały lakier na paznokciach.
Jeden z moich ulubieńców siedział tyłem do wszystkich i próbował założyć kapcie siłą woli.
Sztorcowany przez naszpanią, by się naprędce pospieszył, wzniósł oczy ku niebu i przewracając nimi rzekł z rozczarowaniem ‘Ach, du lieber Gott!’. Gdyż on tak sobie lubi korespondować z Opatrznością za pośrednictwem aktów strzelistych.
W pierwszym rzędzie najgłośniej śpiewała naszpani ze Szkocji, dzięki czemu odgadłam, że emeryci i renciści wysłuchają między innymi ‘What shall we do with a drunken sailor’ w jej solowym wykonaniu. Albowiem reszta pierwszego rzędu bezgłośnie ruszała ustami.
Co nie powinno zniechęcać.
Nawet ABBA śpiewała z playbacku.

(...)
Gry i zabawy towarzyskie.

­­– ­Co robiliście dziś na placu zabaw, Dyniu?
­– We played ‘dogs, mums and sisters’.
­– A jak się człowiek bawi w ‘dogs, mums and sisters’?
­– You go to Leon and ask if he wants to be a dog. He says ‘yes’. Then you go to Greta and ask if she wants to be a mummy and she says ‘yes’. Then you ask yourself ‘do you want to be a sister’ and you say’yes’. And that’s all.
That’s all Folks!


(…)
Drgnęło nam w mowie. Notuję na marginesie.
Nie jest to może jeszcze Lord Byron, ale już nie dyński.
Nadal jest ‘I goed’, czasami ‘I doed’, Biskwit bywa płci różnej (his lub her), ale znacząco to nie odbiega od jednojęzycznej, angielskiej grupy rówieśniczej.
Coraz częstsze są momenty językowej świadomości.
Od lipca, na przykład, Dynia zaczyna ‘lekcje muzyki u Frau Ulryki’. (Nie, nie po to, by zostać Mozartem, ale by w gromadzie zacząć w praktyce używać ojcowskiego narzecza.)
Dynia jest podekscytowana perspektywą.
- Mama? – pyta Dynia pięćdziesiąt razy dziennie. – So what language I have to speak there? ‘PLOSZE’ language or ‘JA!’ language?
Z Frau Ulryką?
Wyłącznie ‘JA!’.

©kaczka

[88]

[22 Jun 2014]

(...)
Korzystając z założeń linii produkcyjnej Biskwit w ciągu jednej nocy wyprztykał dwa zęby na raz.
W tym czasie znajomy sześciolatek utracił dwa, za co Wróżka Zębuszka wypisała mu czek na sześć ojro.
Jest równowaga w przyrodzie, ale sprawiedliwości, biorąc pod uwagę, że nikt Biskwitowi nie zapłacił za ten wystający z dziąseł perlany cud protetyki , definitywnie brak.
Gdy tak siedzimy z matką Penelopy w cieniu doniczkowej palmy to ona z zachwytem odkrywa na nowo zmienność pór roku niedostępną w tropikalnym klimacie Tegucigalpy, a ja dziwię się powszechnej dostępności słońca tak reglamentowanego na Wyspie.
Sucho, upalnie, owoce sezonowe, UV wywabia plamy z marchewki.
Czerwiec jak z katalogu.
Stefano z lodziarni kręci szare lody. Szara masa z gruszek i parmezanu. Kręcąc szare zaspokaja moje całodobowe zapotrzebowanie na błonnik i proteiny.


Dołóż gałkę lodów z bazylii i będzie primo piatto.
Spuszczone ze smyczy dzieci pływają w fontannie, a potem schną rozwieszone na drzewach lub zasypiają pokotem na ławkach pod.
Właściwie chodzimy boso.
Klatka schodowa z taniego marmuru przyjemnie chłodzi stopy, rozgrzane płyty chodnika opiekają podeszwy.
Biskwit obnasza wszystkie krótkie rękawy, o których Dynia mogła tylko pomarzyć.
Przelewamy przez siebie zimne wina, winy i płyny.
Na przykład, najtańsze prosecco z tanim cytrynowym likierem wyjętym z zamrażalnika.
O ten likier mają nam za złe sąsiedzi, bo tak jak oni nie jest z Sorrento, a podobno powinien.
(‘Krainę szczęścia świętą, zostań w Sorrento’ Anna German)
To nam nie przeszkadza wznosić toastów bękartem.
Za nami kolejny długi weekend.
Po brytyjskiej wstrzemięźliwości ilość dni wolnych od pracy w tej części świata wciąż mnie jeszcze peszy.

(...)
Bajkowy paradis zaskakuje przaśnością.
Wystrój wnętrz i atmosfera jak z lat siedemdziesiątych.
Mieszanina objazdowego lunaparku, parafialnego odpustu i podwórkowych huśtawek.
Promieniotwórcze lizaki, parówki z keczupem na papierowych tackach dla dziatwy, z gwinta piwo dla matek i ojców, na stolikach popielniczki, figurki z podeszwy chińskiej tenisówki do nabycia, pałacyki z gipsu do obejrzenia, wąskotorówka wokół obiektu, prehistoryczne żetony i zautomatyzowane kukiełki ruszające się pod treść ‘Królewny Śnieżki’ z magnetofonowej taśmy. Przez dwanaście godzin Śnieżka dyga przed krasnalami, a zaczarowany stolik zawsze pełen polietylenowego jedzenia.



Kletterhaus ewakuowano, gdyż ktoś nasikał w kulki.
Skansen niemieckiego dzieciństwa niewietrzony z zimowej wilgoci.
Brakowało jedynie człowieka-misia w poliestrowym futrze, by zrobić sobie z nim zdjęcie.
I kucyka.

(...)
Customised.


©kaczka

[87]

[20 Jan 2014]

(...)
Kontynuujemy próby napychania marchwią.
(Gdyż w poniedziałek przyjdzie położna i będzie inwigilować.)
Biskwit odkrył, że można wypełnić konfitem policzki, a następnie rozpylić zawartość solidnym prrrrrrrrrruuuuuuuuut!
Dzięki czemu dziś o siódmej rano zakładając okulary zdiagnozowałam u siebie jaskrę, zaćmę i zwyrodnienie plamki pomarańczowej.
Przeszło jak ręką odjął, gdy przetarłam szkła z marchewki.
Natryskanej w charakterze cienkiej, miejscami nierównomiernej warstwy.
To mnie nauczyło.
Od dziś bez skrupułów wręczam słoik i łyżkę Dyni i się oddalam.
Po pół godzinie wystarczy wyprać dzieci razem z ubraniem.
Myśl racjonalizatorska – a może niech jedzą nago w wannie?


(...)
Before

After
 
(...)
Rembrandt. Bez tytułu. 'But lovely.'

©kaczka

[86]

[17 Jun 2014]

(...)
Zębów Biskwitowi nadal brak, ale tak jakby już mu wcale nie zależy.
Może zdecydował, że marchwianki nie trzeba szarpać na strzępy kłami, a można ją siorbać przez słomkę?
W sumie to nawet nie przez słomkę, a przez osmozę, bo Dynia, odnoszę wrażenie, bardziej marchewką naciera i okłada niż karmi Biskwita.
I dlatego Biskwit nie różni się teraz karnacją skóry od dawnych liderów Samoobrony.
(Z czasów, gdy ustawiali się oni do spotów przedwyborczych zaraz po nadużyciu kilku tubek samoopalacza.)
Tu złamały się także moje niezłomne zasady i postanowiłam Biskwita wykąpać.
Tu i teraz miast czekać do postrzyżyn.
No, bo jak inaczej usunąć pomarańczową hennę z pomarszczonej powierzchni niemowlęcia, w tym z małżowiny usznej i z pępka?
I teraz rozumiem zwierzęce matki porzucające swoje młode po kontakcie z człowiekiem.
Taki wykąpany Biskwit jest z zapachu podobny do nikogo.
Może jedynie do bezpłatnej próbki mdłego szamponu dla niemowląt?
Fuj.

(...)
Skąd u niemieckiej prababki taki afekt ku Marszałkowi?
Już się nie dowiemy.



©kaczka


[85]

[16 Jun 2014]

(...)
Na pospiesznie zaimprowizowanym bankiecie, wydanym na cześć szóstego miesiąca pobytu Biskwita na Ziemi, podano konfit z bioetycznej, ekologicznej, antygenetycznej, Rainforest Alliance  Certified, nut free, freon free, vegan approved, shop-locally-think-globally marchwi.
Podawała Dynia.
Według algorytmu:  na jedną łyżkę w żołądku Biskwitowi, pięć łyżek zjedzonych przez Dynię (dydaktycznie,  instruktażowo i żeby sprawdzić, czy nie zatrute plus prawa do wylizania miseczki.)
Do tego trochę w ucho, trochę w nos, trochę w oko. Wiadomo, z emocji.
Również Biskwit nie ułatwiał chaotycznie rezonując w podnieceniu.
Pewien smutek, że to już.
Nieodwracalnie ta podróż.
Ten pociąg.
Ku stekom, frytkom, śledziom w śmietanie, grzybkom w occie, winegretom  w sałacie i żelkom Haribo.

(...)
Biskwit przekroczył barierę dźwięku i mówi.
Prawdopodobnie krytykuje.
Potrafi też nadludzką siłą woli unieść tors i wyjrzeć z wózka.
I najbardziej na świecie, całym Biskwicim jestestwem, cieszy się na widok Dyni.
Robi na jej widok jednoosobową meksykańską falę.

©kaczka

[84]

(...)
Przerywnik.


'To stryjenka Ursula. Poślubiła profesora teologii moralnej. On był od niej starszy chyba o dwadzieścia lat. Urodził im się syn i nazwali go Johannes.  Pamiętam, że gdy miał pięć, a może sześć lat ojciec kazał mu odmawiać Credo. Tyle, że od końca. Wchodził po schodach i mówił normalnie. Ich glaube an den einen Gott. A schodząc – od końca. Gott einen den an glaube. 
Nie, nie za karę. Ojciec mówił, że to dla umocnienia wiary.'

©kaczka

[83]

[11 Jun 2014]

(...)
Kwitną lipy. Spadł gorący deszcz. Ukrop zagotował wodę w kałużach.
Świat pachnie jak napar z ziółek.
Doktor Livingstone, obowiązkowo w tropikalnym kasku, brodzi w naparze i bredzi od udaru.
Przy kawiarnianym stoliku ustawionym w samym środku słonecznej plamy smaży się rodzina i tłusty kawałek czekoladowego tortu z masła, wiśni i spirytusu.
Dwóch małych chłopców patrzy w tort jak w obraz. Jeden nawet wyciąga dłoń, by dotknąć kremu lub oderwać czekoladowy okruch. Ojciec uderza go po rękach. ‘To nie dla was!’ mówi ostro. ‘Wam tolko sachar można kuszat!’ Chłopcy posłusznie sięgają po cukiernicę, sypią kilka łyżek na talerzyki i oślinionymi palcami zgarniają kryształy cukru. Kto zje szybciej, ‘igruszka takaja’, chichoczą. Matka zaciąga się papierosem i śmieje się z nimi, a może z nich. Ojciec zjada ciasto i wylizuje talerzyk.
Nad następną ulicą ktoś przeciągnął sznurki i suszy na nich pranie.
Emigranci z Palermo.
Trzydzieści par białych, bawełnianych majtek powiewających jak białe flagi wcale nie oznacza kapitulacji.
- Co pan sądzi o niemieckiej drużynie piłkarskiej?  - pyta właściciela bielizny Livingstone nadaremnie szukający przeciągów.
- Vaffanculo!  - odpowiada osobnik o pośladkach w rozmiarze XL.  - Może i tu mieszkam, ale jestem Włochem!
Dla podkreślenia uderza się w serce – centralny ośrodek układu limbiczno-patriotycznego.
 – Sempre italiano, capisci?
(Livingstone, który w serce uderza się wyłącznie po to, aby ponownie zaskoczyło, notuje na serwetce z kawiarni ‘Klein Łabądek’: sprawdzić lokalizację własnych struktur patriotycznych.)
Natomiast pranie, które suszy się na przystanku autobusowym wymaga sprostowania.
Solidnej erraty.
Livingstone był pewien, że wisi ono nieupilnowane w hołdzie ludzkiej uczciwości.
Namiastka tybetańskich flag modlitewnych.
Tymczasem, ci, co wieszają pranie wynoszą przed swój dom sąsiadujący z przystankiem mumię starowinki usadzoną na przybrudzonym ogrodowym fotelu z plastiku.
Mumia starowinki niezależnie od pogody obleczona jest w czarną suknię, czarne pończochy, czarne kozaki, a na głowie ma czarną chustkę.
Twarz ze zmarszczek kolorem przypomina twarz Czarnej Madonny okopconej wotywnymi, grekokatolickimi świecami.
Mumia siedzi na krześle, nie oddycha, ni drgnie, ma zamknięte oczy oraz czujniki ruchu.
Biada temu, kto przysunie się zbyt blisko do linek z praniem.
Mumia zrywa się z krzesła, porywa leżącą obok laskę, osiąga prędkość ponaddźwiękową i emitując słowa prawdopodobnie obelżywe, rozpędza potencjalnych złoczyńców, figlarzy lub przypadkowo zaplątanych w kalesony, nie szczędząc przy tym fizycznych razów kijaszkiem.
Doktor Livingstone obserwował to zza bambusowych zarośli po drugiej stronie ulicy.
W bambusowych zaroślach, należy odnotować, nie mieszka, niestety, żadna panda.
A szkoda.


©kaczka

[82]

[9 Jun 2014]

(...)
Czytelnicy pytają. Redakcja odpowiada.
W tym roku prezenty były nader mocno i zupełnie przypadkowo związane ze Sztuką przez es sporych rozmiarów.

[a] Zestaw ‘Rembrandt niskiego wzrostu'.


[Dom pająka, 2014]

[b] Różdżka. Czarodziejska. Edycja limitowana.



[c] Komplet flamastrów do pisania po szybach.
(Możliwe, że czymś naraziliśmy się Bebe, albo lubi ona myć cudze okna.)

[d] Kolorowy papier do jedzenia.
(Pokazałabym, ale Dynia oraz niejaka Penelopa Cruz z Tegucigalpy wlazły pod stół i zeżarły wszystkie trzy pastelowe ryzy.)

[e] Dzieło życia Kuki Szydełkoholiczki.
(Zamówione wiele tygodni temu, dziergane miesiącami. Kuka utrzymuje, że powtarzają się tylko dwa kwadraciki. Norweski utrzymuje, że je znalazł.)



[f] Oryginalna Warpas

[g] Oryginalna Pani Kuleczkowa


[h] Zestaw młodego alfabety.
(Anarchistki nanizały naszyjniki z motylków i wulgaryzmów. Pupukaka.)

 
A najlepszy [i] tak okazał się balon.

Tymczasem na kolejną imprezę mrozi się kolejny placek (produkcja masowa), dwadzieścia cudnie zdobnych torebek kompostowych i Piñata po brzegi wypchana cukierkami.





©kaczka

[81]

[7 Jun 2014]

(...)





©kaczka

[80]

[6 Jun 2014]

(...)
- Mamy problem z Dynią. – powiedziała mi naszpani od Rezolutnych Lisków wciągnąwszy mnie za wieszaczek z rzodkiewką. –  Oraz, jeśli to panią pociesza, również z innym dzieckiem, którego imienia nie mogę podać ze względu na ustawę o ochronie danych osobowych.
- Problem jakiej natury? – zapytałam.
- Otóż Dynia oraz inne dziecko, którego imienia nie mogę podać ze względu na ustawę o ochronie danych osobowych, odmówili dziś udziału w zajęciach. Robiliśmy odciski stóp brodząc w farbie, a oni odmówili zdjęcia skarpet.
- Czy podali powody?
- Tak, Dynia powiedziała, że to głupie tak się brudzić.  Ale proszę się nie martwić, pracujemy nad tym. Skłonimy ją podstępem.
Ja? Martwić?
Będą Dynię brudzić podstępem?
(To można odbierać z Instytutu jeszcze brudniejsze dziecko?)
Z opowieści naszpań wiem, że Dynia jako jedna z nielicznych wolontaryjnie podjęła się bycia kuratorem kolekcji dżdżownic, co wymagało od niej bezpośrednich kontaktów z przedstawicielami gatunku. Wydłubywania z ziemi, tulenia do piersi, obrączkowania?, nadawania imion i wreszcie wypuszczania w grządkę sałat i roślin okopowych.
(Kurator wypuszcza, pozostali machają chusteczkami i kołysząc się w kręgu śpiewają: 'Should auld acquaintance be forgot, And never brought to mind?, Should auld acquaintance be forgot, and days of auld lang syne?')
Intryguje. Czy naszpanie pracują w takim razie nad resztą zoologicznie niezaangażowanych?
I co robią, aby podstępem przełamać opór?
Wrzucają im dżdżownice za koszule?
Poza tym, czy brudne stopy to podstawa programowa? I dlaczego te stopy stoją wyżej niż umiejętność nakopania robaków na ryby?
- Dyniu – pytam. - Co tam robiliście dziś z farbami?
- Nothing! Me and Alexander (tyle na temat ochrony danych osobowych) SIMPLY did not want to get messy!
O czym donoszę spod piekarnika realizując zamówienie na tort urodzinowy o o jedynym słusznym kształcie.




©kaczka

[79]

[3 Jun 2014]

(...)
Gimnastyka pęcherza dotarła do punktu, w którym zaangażowana prowadząca próbowała wyrwać mi nogę byleby tylko zsynchronizować jej podrygi z podrygami pozostałej części grupy.
Nie przekonało jej, że jej BEINE AB! brzmi jak BEINE UP! i miała mi nieustannie za złe, że wywołuję entropię podrywając dolne kończyny z podłogi wtedy, gdy pokrętne libretto tego baletu nakazywało, by leżały na ziemi.
Norweski niespodziewanie wzniósł się na wyżyny współczucia określając AB! jako ‘cholerny pomiot jakiegoś lokalnego dialektu’.
Gdyż, choć trudno sobie to wyobrazić, Norweski wciąż  nie czuje się tu na południu wśród swoich, głupieje, gdy podają mu BUDER zamiast BUTTER, a rozmawiając przez telefon z rdzennymi mieszkańcami Mannheim łka cicho nad niezrozumiałym fonetycznie przekazem.
Wracając jednak do pęcherza.
Gimnastyka dotarła również do tego punktu, w którym po naenergetyzowaniu (!) dłoni ommmmmmm... masowałyśmy sobie wzajemnie pośladki.
Obawiając się, co mogłoby nastąpić dalej z ulgą przyjęłam, że to były jednak ostatnie zajęcia.
Żal mi będzie utraconej możliwości czytania w tramwaju niezakłócanej egzekwowaniem  przez niemowlę sekwencji potrzeb z piramidy Masłowa.
Żal mi będzie tej atmosfery  jak ze szkolnych zajęć wychowania fizycznego, gdy stałam pod kozłem i udowadniałam, że moja motywacja do podskoków nie poprawi się nawet jeśli nauczycielce od krzyku odpadnie głowa i poturla się, a choćby i przez Patriarsze Prudy.
Jak miło się przekonać, że przez dwadzieścia lat pozostałam wierna swym przekonaniom.

(...)
Dzień dziecka spędziliśmy zagranicą.
W Bawarii.
Park rozrywki z plejmobilu był bardzo rozrywkowy.
Zauważam natomiast pewną rysę na swej psychice.
Po siedmiu latach na Wyspie trwoży mnie tutejsze nonszalanckie podejście do zasad bezpieczeństwa i higieny rorywek dla nieletnich.
Zjeżdzalnie katapultujące dziateczki na orbitę okołoziemską, zbiorniki wodne eksplorowane  samodzielnie w łódkach bez kapoków, parkury do niczym niezabezpieczonej wspinaczki na wysokość pozwalającą zajrzeć w dziurę ozonową, dostęp do atrakcji nieregulowany przez personel, emitowane non stop radosne komunikaty o pogubionych dzieciach oraz jeszcze radośniejsze informacje o znalezionych dzieciach ...
Dla kogoś, kto zwykł przygotowywać dziesięciostronnicowy risk assessment przed okazaniem czternastolatkom pustej szalki Petriego to prawdziwy horror.
Brytyjczycy, dam sobie odgryźć lewą nogę, zamknęliby ten park po kwadransie.






[Nic dziwnego, że katastrofa skoro za sterem stał plejmobil w garniturze, krawacie i z wyższego szczebla zarządzania.]







Onegdaj, może pamiętacie, blogosferą zatrzęsła 'afera rajstopkowa'. 
Nie umknie zatem uwadze uważnego obserwatora, że Dynia na części fotosów prezentuje się w starych, rozciągniętych, przymałych rajtkach znalezionych na dnie plecaka. Bez obaw, pilnowałam by ten wizaż wynikający z przemoczenia trzech par ubrań na zmianę i długiej kolejki do dostępnych w parku suszarek szedł na konto Republiki Federalnej.
Głównie udając, że to nie moje dziecko, a bardzo technologicznie zaawansowany ludzik z plejmobilu.
[mryg]

A wyjeżdżając z parku zobaczyliśmy, jak bawarska, mniemając po kapeluszach z piórkiem, rodzina na odjezdne składa swego bawarskiego dziadka w kostkę i razem z psem zamyka w bagażniku.
W bagażniku marki, wiadomo, Bayerische Motoren Werke.


©kaczka