Image Slider

[32]

[30 Jan 2014]

(...)
Mówią na mieście, jak bum-cyk-cyk, sama słyszałam, nie kłamię, ze teraz to już tylko te modowe. Te blogi.
Sponsoring, reklaming, kolaborejszyn.
Hejty, flejmy, flegmy, lajki, a także iwenty.
Brooklyn –  Szmuklin.
Lądon – Szmądon.
Foto seszyn i feszyn.
Hawaje, haje i raje.
Nie masz modowego, giń.
Co nie mam! Co nie mam!
Mogę mieć.
Od ręki.
W tym sezonie – Spring/Summer 2014 – się nosi:
Eau de Lait (wyraźna i dominująca klasyczna nuta fermentu) - strużką wciąż ciepłą na plecach bądź dekolcie.
Płaszcz z podpinką. Podpinka ze zmęczenia materiału.
Z makijażu stawiamy na cienie. Pod oczami.
(Efekt można uzyskać dość tanio. Od szkorbutu lub wiecznego czuwania-niespania.)
Niezbędnym akcesuarem –  torebka (biodegradable, eco-sreko nappy sack), a przy niej różowy cherubinek, waga cztery pięćset.
Ludzkie chihuahua.
(Acz, gdy ma zły humor to raczej Chewbacca.)
Cherubinka można sobie drapować wokół szyi (a’la kołnierz z lisa, the seventies are back!) lub udawać, że to kamea.
I jeszcze wam opowiem, co ja tu jem, 'bo to co ja tu jem jest niesamowite!'
Bułkę z topionym serem, zupę z selerem i swoją karierę.

(...)
Seszyn.


NO NAME total look | EWOLUCJA kciuk przeciwstawny

©kaczka

[31]

[27 Jan 2014]

(...)
Krąży nad nami duch prababki.
Jak, nie przymierzając, wielki mól.
W siedmiu workach z prababczanej piwnicy ustawionych rzędem na balkonie - historia wszechświata zapisana w tekstyliach.
Od przezroczystych prześcieradeł, w które siódmego dnia smarknął ze wzruszenia Bóg Ojciec (w wersji dla kreacjonistów) lub mglistych muślinów przez które klarował bulion Oparin (w wersji dla pozostałych), przez haftowane wojenną nicią batystowe chusteczki z monogramem Fräulein Elfrydki, przez niedzielne obrusy, na których na wieczność utrwaliły się plamy po nadreńskiej pomidorówce i pięciorgu nadruchliwych dzieciach, przez komplety praktycznej poliestrowej pościeli w wymiotnych odcieniach pasteli, przez najmodniejsze czterdzieści lat temu brązowo-żółte łazienkowe esy-floresy odmalowane na frotte gęstym jak sierść dzika, aż do mydeł z Mozartem pozawijanych w strojne ręcznie heklowaną falbanką ręczniki nur für Gäste
Otrzepuję z mysich bobków, z naftaliny, z patyny, wietrzę, piorę, gotuję, suszę, prasuję, wygładzam dłonią.
Nie dlatego, że mi brakuje tu rozrywek lub że wzięłam sobie do serca, że Dobra Niemka spędza statystycznie cztery i pół godziny dziennie oddając się pracom porządkowym.
Żal nie uratować.
Ktoś tyle trudu włożył w te muliny, mereżki i fastryżki.
A tu komitet blokowy się dąsa, że mu globalną estetykę, tę z ceramicznych krasnali, storczyków-plastyków i organzy zwisającej ze złotych karniszy, obecność worków na balkonie gwałci.
A mieszkać z tymi workami w domu się nie da.
Kwestia woni.
Trzydziestoletni Mozart w kostce Biały Jeleń jest hołdem dla trwałości niemieckiej chemii gospodarczej.

(...)
Germglish.
Przyniosła listę zakupów.
- Przeczytasz mi? (dyplomatycznie)
- You can’t see? EIS. EIS-CREAM.
Faktycznie.





©kaczka

[30]

[24 Jan 2014]

(…)
Mama, when I am big me and Lalolina go to hairdresser and we will look like her [1]. We have big hair, red lips, pink nails, white dresses and we smoke cigarettes [2].’

Tymczase Biskwit wklejony torsem w mój obojczyk nadal przygląda się światu zdziwionymi oczami, odpala pierwsze uśmiechy i szczęśliwie wciąż pozostaje nieświadom rozmiaru kolektywizacji, która obejmuje znoszone mu dary i darowizny.
- She is little. I’d better take care of it. – informuje Dynia i hycnie oddala się z kolejnym łupem.
Niespodziewanym efektem ubocznym narodzin Biskwita jest czas, który Dynia i Norweski spędzają razem.
- Świat jest pełen samotnych ojców przymuszanych w soboty do oglądania skandynawskich dramatów. -  zwierzył się Norweski po powrocie z teatru, ale nie pamiętał, kto sprofanował zwłoki bałwanka i ukradł marchewkę.


(To dlatego, że zamyśliłem się nad syntezą euforianu potasu, utrzymuje, lecz ja sądzę, że po prostu usnął.)
Świat jest również pełen siurpryz. Kto by pomyślał, że z wiadra rozgotowanych marchewek, kostki rosołowej i sosu Worcester wychodzi niezła zupa.
I że można ją jeść przez tydzień.

[1] Her, czyli Ella Waldmann rozwieszona na słupach ogłoszeniowych
[2] Nie, nie mam pojęcia skąd pomysł. Może mali Francuzi z grupy starszaków dilują Gitanesami między huśtawką, a grządką marchewek?

(...)
Rodzinny portret pamięciowy autorstwa Mery Selery.
(Owacje!)
Młodsi (Norweski), chudsi (kaczka), mniej wylewni (Biskwit) i połyskujący aureolą (Dynia).


©kaczka

[29]

[22 Jan 2014]

(...)
[Uwaga! Zawiera DYSLOKOWANIE produktu.]

Pierwszego dnia pobytu w Teutonii wgryzłam się w zawijaną przez świstaki czekoladę-wersja limitowana i nieomal udławiłam się sporym fragmentem plastyku (lub paznokciem świstaka) wtopionym w tabliczkę.
Oho, pomyślałam, faktycznie, ich mać, limitowana!
Oho, pomyślałam, rasiści! W emigranta czekoladą.
Oho, rzekłam, gdy minął mi wytrzeszcz i bezdech, Norweski, dzwoń do działu obsługi! Będziemy skarżyć i pozywać!
W dziale obsługi  ...przepraszamy, ale numer telefonu na opakowaniu nieaktualny, przepraszamy, ale skargi-wnioski-zażalenia odbieramy wtedy, gdy nie masz pod ręką telefonu, przepraszamy, że musisz czekać, naprawdę musisz?... (0,06 ojro za minutę plus jodłująca rodzina von Trapp w roli muzycznego przerywnika) emocjonalnie nacechowaną wypowiedź Norweskiego o małżonce z wytrzeszczem naczelny świstak podsumował zwięzłym: ... aha...
I dodał, że jeśli na własne oczy nie zobaczy tego plastyku, to nie uwierzy. Proszę wysłać i czekoladę, i ten na niby plastyk na koszt własny. Analiza tego ewenementu potrwa minimum sześć tygodni.
Trochę się obruszyłam, że nie wierzy.
Oho, pomyślałam, nie tylko mordercy, w dodatku ateiści.
Ale wydłubałam ten plastyk spomiędzy zębów, przykleiłam do resztek tej czekolady i wysłałam świstakom.
(Nieomal straciwszy rozum przy automacie ze znaczkami, gdyż przycisk ‘correct’ uznałam za ‘tak, właśnie ten znaczek chcę kupić’, podczas, gdy intencją projektanta guzika było ‘pomyliłaś się, niebogo z Polski? To wciśnij i POPRAW!’ Zrozumienie spłynęło na mnie dopiero po setnym wciśnięciu guzika, co nie uczyniło mnie szczególnie popularną wśród partycypantów uformowanej za moimi plecami kolejki.)
Po dwóch miesiącach przyszedł  list z obietnicą nieuchronnej rekompensaty i udowodnienia nam, że kontrola jakości u świstaków w zasadzie działa bez zarzutu. Następnego dnia listonosz wniósł na piętro dość ciężki karton.
Czy okażę się małostkowa (i jak bardzo?), jeśli napiszę, że spodziewałam się kilkunastu, jeśli nie kilkuset tabliczek czekolady-wersja limitowana? 
W paczce był sos BBQ w szklanej butelce (!) (nie używamy), paczka ciastek (nie lubimy) i kilo napoju czekoladowego w proszku (nie pijemy) oraz multipotencjalne życzenia zdrowia, szczęścia oraz pomyślności.
Niech was świśnie, świstaki!

©kaczka

[28]

[21 Jan 2014]

(…)
Motto:
'U podłoża wszelkich nieszczęść ludzkości leży wrodzona lub nabyta niechęć tejże do myślenia.' [kaczka]

Odbieram Dynię z Instytutu.
Pląsa tam po szatni mamunia i rozkłada na co drugiej półeczce wyroby rękodzieła artystycznego – zaproszenia na Geburtstag w formacie ręcznie rzeźbionego w kartoflu Dżeka Sparrowa.
W szatni zamieszki.
Właściciele copierwszej półeczki, w tym Dynia, czują się nieukontentowani, czemu zresztą dają wyraz.
Buczą.
I zaprawdę, choć nie uważam, by odrobina zdrowej frustracji była szkodliwa dla kurdupli, to gdy stoję tak spocona na środku tej szatni, bo właśnie wciągnęłam na piętro pół karocy z Biskwitem, a Dynia miast zzuwać obuwie zastępcze buczy zespołowo, ostatnie na co mam ochotę, to omawiać kwestie niesprawiedliwości społecznej.
Mówię zatem do pląsającej, że rozumiem, że prawdopodobnie kończyła Akademię Sztuk Pięknych, że dzieło cacane, a Dżek jak żywy, ale czy nie mogłaby jednak dyskretniej, na przykład do worka na kapcie i bez dubbingu, bo przecież pół szatni buczy... 'O tu, proszę, dziewczynki buczą.'
Pląsająca przygląda mi się jakbym właśnie wysiadła z latajacego spodka, jakiś proces myślowy tam chyba zachodzi pod grzywką, niestety bez katalizatora. Zatem dopiero po dłuższej chwili przyznaje mi rację: 'No, faktycznie! Buczą.'
I za jeszcze dłuższą chwilę dodaje:
'Ale przecież piraci to nie dla dziewczynek!'
Mary Read obraca się w grobie, ja obracam się na pięcie.
Śpijcie spokojnie, co jak co, ale gender z Erefenu wam nie grozi.


(...)
Księgowa z fabryki mrożonek.


Fascynacja alfabetem nie mija.
Z dnia na dzień, nagle i bez uprzedzenia, dołączyła dbałość o detal.

©kaczka

[27]

[20 Jan 2014]


(…)


- This boy in playschool kisses me all day long! Yesterday, today, tomorrow…
- A co ty na to?
- I am a bit sad and a bit happy.


©kaczka

[26]

[20 Jan 2014]

(...)
Kto nie czytał, ten nie wie.
Tydzień temu odwiedziła nas Bebe w Rajtkach Karmazynowych.
Wróżka od Kredek.
Zaklinaczka Noworodków.
Koneserka Wyrobów Czekoladowopodobnych firmy ‘Czerwony Październik’.
Pełnomocnik do spraw polsko-ruskich (pierogi!).
Jak Trzej Królowie przywiozła dary.
Między innymi, chleb z orzeszków i herbatę z orzeszków (!), co pozwala przypuszczać, że jest dobrze ucharekteryzowaną wiewiórką.
(To również wyjaśnia, Elementarne, drogi Watsonie! plask dłonią w czoło - czemu Bebe przestaje z Wiewiórem i dlaczego na palcu nosi wytworny biżut z orzeszkowej łupiny.)
Nie iżbym gardziła orzeszkami, ale z darów od Bebe najbardziej zachwyciły mnie te dodatkowe trzy godziny snu ofiarowane w sobotni poranek.
(Pójdź Dyniu! Ciocia Bebe na ochotnika od szóstej rano będzie czytać ci WSZYSTKIE książki z twej biblioteczki!)
Bebe chyżo i żwawo włączyła się w projekt ‘Siedemdziesiąt dwie godziny wśród Norweskich’.
Projekt obejmował: skakanie po polskie pierogi ruskie, defenestrację choinki, konsumpcję mielonki jajecznej w plastrach [1], działania artystyczne w Studiu Koafiury i Tatuażu imienia świni Peppy, napad rabunkowy na sklep z rajstopami przy Hauptstrasse [2], wizytację u 'Rezolutnych Lisków', znalezienie kontrowersyjnego przycisku fonii on/off w noworodku [3], wnikliwą analizę blogosfery oraz piwo pod cukierki ‘Птичье молоко’[4] (Według producenta: ‘The gorgeous combination of lightness and tenderness’, ‘a może Bebe, mogłabym zostać copywriterem w fabryce ptasiego mleczka?’ ).
Do tego noworodek się darł, Dynia się darła, Norweski przez telefon naprawiał komputer Hauptcioteczce, koty [5] turlały się po podłodze, podłoga się kleiła do stóp, leżak przed telewizorem był tylko jeden, a kaczka miotała się udając, że ma wszystko pod kontrolą.
Jeśli po tej wizycie, Bebe złożyła dozgonne śluby czystości z obawy, że tak się robi z życia od nadmiaru dzieci, to można już mieć mi za złe.
Naiwnie nadal wierzymy, że Bebe jeszcze tu wróci.
Ostatecznie zostawiła worek herbaty z orzeszków i uprowadziła świnię Peppę przytroczoną do warkocza.
Gorzej, że jeśli naprawdę jest wiewiórką może nie pamiętać drogi do orzeszków.

[1] lokalny supermarket mieli jaja, szczypior i majonez, a następnie wykrawa z tej masy kółka na kanapki
[2] gdy człowiek napada na sklep z rajstopami winien w celu zasłonięcia twarzy pończochę zabrać z domu, czy praktycznie wybrać sobie już na miejscu?
[3] kontrowersyjnego, gdyż fonię, jak udowodniono, wyłącza podnoszenie noworodka góra-dół najlepiej razem z wózkiem lub kołyską, najlepiej kilkaset razy, słowem zajęcie dla Agaty Wróbel
[4] a zatem, czyje jest ‘Ptasie Mleczko E. Wedel dawniej dwudziestego drugiego lipca’? Nasze, czy ich?
[5] koty kurzu

(...)
Susan Chandler 'Vegetable Glue' 
Bebe poleca.





©kaczka

[25]

[17 Jan 2014]

(...)
W relacjach z Biskwitem Dynia samozwańczo przejęła rolę mentora skazując niemowlę już nawet nie na drugie skrzypce, już nawet nie na noszenie futerału od tychże skrzypiec...powiedzmy, że od biedy, Biskwit może sobie gdzieś tam w tej partyturze brzdęknąć od czasu do czasu na trójkąciku. Zasadniczo jednak od Biskwita wymaga się wyłącznie by patrzył, podziwiał i się uczył.
Metr Sokratesa, pół metra Platona.
- Patrz uważnie! Idę kupić precle, bo ja jestem duża i mogę! – rzecze Dynia i wykręca niemowlęcą głowę w stronę piekarni.
(Ma niemowlę zadatki na puszczyka. Nie dość, że poluje nocą to jeszcze lada dzień zacznie oglądać sobie plecy).
[Maaaaaaaamo! Ona nie patrzy! Każ jej patrzeć!]
Próbuję przekonać niemowlę, że oto zaraz będzie świadkiem rzeczy wielkich.
- Ile precli chcesz kupić, Dyniu?
- Four. – odpowiada  Dynia i dla potwierdzenia pokazuje dwa palce.
Przez dłuższą chwilę negocjujemy podstawy tej awangardowej arytmetyki oraz próbujemy rozwiązać równanie: ile potrzeba precli, by wykarmić rodzinę bez potrzeby uciekania się do cudów i zbierania dwunastu koszy ułomków.
- Jeden dla ojca, jeden dla matki, jeden dla Dyni... ile potrzeba precli?
- Jeeeeden, wa, CZY!
[Maaaaaaaamo! Ona nie patrzy! Każ jej patrzeć!]
- A teraz musisz to CZY wyartykułować po niemiecku, żeby zrozumiała cię pani od precli.
- I DON’T WANT. ME NO LIKE GERMAN!!! – drze się Dynia na samym środku Hauptstrasse.
Dość odważne oświadczenie zaraz przy na najgłówniejszym placu Wurstenbergii.
Germanie przystają i patrzą niekoniecznie wyrozumiałym wzrokiem.
Czuję się jak producent steków na zjeździe radykalnej bojówki wegan.
- ... po niemiecku, albo nie sprzedadzą ci żadnych precli. – syczę i wpycham Dynię do piekarni. – No powiedzże: Drei Bretzeln, bitte! i wszyscy będą zadowoleni.
Tu następuje długi wywód dlaczego w Niemczech wypada mówić po niemiecku oraz ile palców to Drei.
Dynia nie jest zadowolona, ale powtarza pod nosem: Drei Bretzeln, Drei Bretzeln... i w zadziwieniu ogląda swoje trzy palce.
[Maaaaaaaamo! Ona nie patrzy! Każ jej patrzeć!]
Po czym staje u lady, macha banknotem i mówi... FOUR.
I potwierdza zamówienie na palcach.
Dwóch.
Po czym spogląda na mnie i łaskawie dodaje: Bitte?

(...)
Fascynujące.
Czy dzieci w Erefenie były dłuższe?
I skąd różowe rajtki w szafie tatusia?




©kaczka

[24]

[15 Jan 2014]

(...)
Minął miesiąc.
Możliwe.
Dni mi się posklejały z nocami, a noce z tygodniami i pytana z zaskoczenia, nigdy nie umiem odpowiedzieć, czy to akuratnie styczeń, grudzień, czy rocznica zburzenia Bastylii.
Jedynie z niedzielą jest łatwo.
Niedzielę rozpoznaję po zamkniętych sklepach.
Biskwit jakby nieco okrzepł, ale z asanów noworodkowej jogi nadal poważa jedynie tę ‘papugę na pirackim ramieniu’, co ogranicza wiele podtrzymujących życie czynności, na przykład smarowanie chleba masłem.
(Rzuciłam masło.)
Do tego jest Biskwit niesłychanie wylewny, czego dowodem ślady serwatki na moich plecach.
W poniedziałek wpadła z lotną, poświąteczną kontrolą hippizująca położna w powłóczystej szacie i z kadzidełkiem.
Okadziwszy moją jaźń, przeszła bardzo bezpośrednio do rzeczy.
- Imaginuj sobie zasysanie moreli waginą i waginą tę morelę przeżuwaj – rzekła – albowiem winnaś nieustannie ćwiczyć mięśnie Kegla.
Ot, tak mi właśnie powiedziała. Bez wstępu, czy uprzedzenia.
Znać, że ten kraj dał światu Beate Uhse.
Położne na pruderyjnej Wyspie mówiły półszeptem o ‘zaciskaniu dolnych części’ i nerwowo chichocząc wsuwały w książeczkę zdrowia nieśmiałą ulotkę na temat.

(...)
Gdzieś przy wypełnianiu kwitów, a to wszak od dwóch miesięcy nasza rutynowa rozrywka, Norweski zapytał: Czy mogę w rubryce ‘wykonywany zawód’ wpisać ci, kaczko, ‘Hausfrau’?
(Nie, nie krzyczcie na Norweskiego, nie uczynił tego ze złej woli. ‘Hausfrau’ kontra ‘mikrobiolog kliniczny płci żeńskiej’ dla kogoś kogo ominęła reforma ortografii to przy sto czterdziestym kwicie wygodna, ekonomiczna alternatywa.)
Jednak dało mi do myślenia.
Że się jednak wciąż uporczywie trzymam  tego poprzedniego życia.
A przecież do tego co tu, winno mi być bardziej po drodze.
Że oto w sąsiednim domu Bunsen wymyślił palnik, że tuż za rogiem wykładała ‘najpilniejsza uczennica Husserla’ i że drożdżówki tu nieomal takie same, a maślanka dostępna w czterdziestu pięciu smakach.
Może zatem to wszystko: teksańska placówka edukacyjna Dyni, intensywne kontakty z jej byłym zakładem wychowawczym, listy do sąsiadów z pytaniem, czy róża w naszym byłym ogródku przetrwała huragan (cóż mnie nagle zaczęła obchodzić ta róża!) oraz fakt, że ciągle jeszcze nie złożyłam wypowiedzenia, to moja pępowina?
I że trzeba ją będzie wreszcie przeciąć.

(...)
Z cyklu: miejscowa fantazja.
- Dyniu, a jak nazywa się twoje przedszkole? – zapytał Rubenito.
Po czym wymienił nazwę swego, a mogło być to Stalking Beans lub Magic Beanstalks lub Very Happy Beans. W detalu nie pamiętam.
Dynia uczyniła: yyyyyyy...?  i szukając ratunku zwróciła się ku Norweskiemu.
- Deutsch-Amerikanisches Institut...


(...)
Noworodek retro w erefenowskim wdzianku po tatusiu.




©kaczka

[23]

[14 Jan 2014]

(...)
Ojacie!
kaczka celebrytka.
TU.
('Yyyy... to naprawdę o mnie?')
Dziękuję!

(Chciałam osobiście i na miejscu, ale blokada antyspamowa powstrzymuje mnie przed komentowaniem na stronie FOCHa! Słusznie podejrzewają, że dopisałabym tam sobie kilka komentarzy na miarę tych, które sama znajduję w spamie. Przykłady? ‘Νadzwyczаjnie niеtuzinkowa wіtrуna іnternetowa. Producent okien drewnianych.' lub 'Wyszukałem tu ogromną liczbę pozytywnych wiadomości, za pomocą których uԁа mi się unіknąć licznусh szkopułów skontaminowanych spośród tą kwestią. Ubranka dla dzieci’ oraz 'Niecierpliwie oсzekuјę na nаstęрny pаrаgraf. Kancelaria prawnicza X, Y i syn')

©kaczka

[22]

[11 Jan 2013]

(...)
Wtorek.
O jakże podniosły był dzień wczoraj!
Jak wielkanocny poranek.
Biskwit – znany raczej, ze względu na okołostołowe maniery,  jako nadgorliwy producent serwatki - usnął o pierwszej w nocy, wstał o piątej trzydzieści i znów usnął.
Dynia ochotniczo jak straż pożarna zerwała się z łóżka o szóstej trzydzieści, odziała się bez zwyczajowego ‘I waaaaaaaaaant the same dress as Lalolina’ i z entuzjazmem pogoniła do placówki wychowawczej.
W południe przetoczyłam wózek z Biskwitem przez Hauptstrasse.
Siedemnaście stopni w cieniu. 
(W takim Newcastle byłby to pewnie pretekst, by okazać światu tatuaże na pośladkach i biustach, tu społeczeństwo poluźniło jedynie kurtki na podpinkach.)
W najświętszym spokoju zwiedziłam kilka sklepów, Biskwit  wyłudzał komplementy udając, że jest wytresowanym i dobrze ułożonym noworodkiem.
Odebrałyśmy Dynię Liskom.
(Nasza Pani z Teksasu: 'Och, jak świetnie wyglądasz!'
Nasza Pani z Brystolu: 'Och, wyglądasz na bardzo zmęczoną!')
Poszłyśmy na kawę.
Dynia snuła najrozmaitsze, wcale rozsądne historie.
Błogo i bez pośpiechu.
Dziś znów jestem sturęką boginią Kali po amputacji.
Rękę mam jedną (druga trwale zajęta przez spragnionego zwisania z gałęzi Biskwita) i dylematy z gatunku ‘koza, wilk, kapusta’: jak wnieść z piwnicy na pierwsze piętro koszyk prania i jak z pierwszego piętra znieść na dwór wózek w dwóch częściach i pasażera?

(...)
Witamina D dla noworodka.
W tabletkach.
Niemiecka receptura.
'Pani przekroi, rozkruszy, rozpuści w swoim mleku i poda na łyżeczce.
Codziennie.
'
Kraj masochistów.


(...)
Typografia.
E jak Edward.
Wersja ulepszona.

 
©kaczka

[21]

[11 Jan 2014]

Wprawka druga: Niektórym kobietom nie wystarcza bukiet róż, chcą, żeby mężczyzni tym różom zmieniali jeszcze wodę.
(z inspiracji Fidrygauki)

... Róże?! Jakie róże? Co to ja jestem klomb u zbiegu Lenina i Gagarina? Wieniec na rodzinnym grobowcu? Pomnik kombatanta? Co ja mam sobie z tych róż? Konfiturę do pączków?
Mówiłam mu przecież! Z nieskazitelną dykcją mówiłam! Rurze! W RURZE przecieka. Pod zlewem.
A on jak zwykle ‘Taaa... zaraz’ i dłubie przy tym swoim okręciku w butelce i mówi, że się skupić musi, bo mu się półsztyk z rumsztykiem splątał. A przy tym tubkę kleju łokciem przydusił i wypaprał cały obrus i jeszcze się do stołowego blatu przykleił. No to ja mu, że zaraz będzie sobie mógł zwodować ten swój okręcik, bo fala pod zlewem wzbiera, poziom wody na Bugu we Włodawie przekroczył stan ostrzegawczy i może chciałby butelkę szampana to sobie ochrzci ‘Płyń po morzach i oceanach’... a on mi na to‘Kobieto! Butelkę już mam, nie widzisz’, do tego z butelek to on najbardziej poważa lejdejską, tak mi mówi. No ma tę butelkę, wewnątrz ‘Dar Młodzieży’ z wykałaczek i nitki dentystycznej, a ja też mam. Cholerną  pokusę mam, żeby go przeciągnąć pod kilem, ale co? Razem z nim musiałabym przeciągnąć i ten stolik, z którym go trwale związało. Niemiecka, psiakrew, chemia. Überklebstoff. Taka jakość!
- W stopy mi mokro. W RURZE – krzyczę – pękło!
A on, że jakie róże, przecież nigdy nie lubiłam ciętego kwiecia i żebym mu lepiej aceton przyniosła, bo go stolik przetrzymuje w charakterze zakładnika! No pewnie, że nie lubiłam, bo jak poszedł ciąć kwiecie to wracał jakby się w żyletkach wytarzał, no to co miałam lubić? Trawę poszedł kosić raz na ruski rok to mu noga się wkręciła w śmigło kosiarki i ciągało mu zezwłok od  płotu do płotu. Trymował żywopłot nożyczkami do paznokci to sąsiadom odciął fonię w telefonie i jeszcze mimochodem kota wydepilował. Wodę w akwarium wymieniał... nie, nie ryzykowałam.
- Z rury woda. Woda – krzyczę - się wznosi. W kuchni stan alarmowy na Odrze i Wiśle!
A on brodzi sklejony ze stolikiem i okręcikiem przez kuchenną lagunę  imienia Jonasza z Niniwy i podśpiewuje ‘Gęsi po wodzie, kaczki po wodzie’.
Gdyż on ma CZAS. Jemu się ten czas równa em ce kwadrat plus TAAA... ZARAZ. Ma też okręcik i ze stolika tratwę, to się uratuje, co nie?
To i śpiewa ‘Kaczki po wodzie’.

Po wódce chyba.
Na nerwicę wychylić po wódce.
Że nie zdzierżyła, niech się Wysoki Sąd powódce nie dziwi...


[Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest przypadkowe. Nie sposób jednak ukryć, że u kaczki prysznic przestał przeciekać po trzech latach.
Dzięki przeprowadzce.
Do lokalu z nowym prysznicem.]

A morał, że kobieta te rurze to chyba powinna sobie rwać sama, a do melioracji i innych prac wodnych zatrudniać Hydraulika z Polski.



©kaczka

[20]

[5 Jan 2014]

(...)
Czterdzieści pięć głosów dla kaczki.
Doceniam! Dziękuję!

(...)

[Antyczna pidżama non-iron po tatusiu, ordery od Zorki. Zorknijcie TU]

(...)
Połóg połogiem, a pierowrodnym rozrywki zapewniać trzeba.
Nie przepadam za infrastrukturą Playmobil. Trąci tanim plastikiem i boleśnie wbija się w stopy bez kapci. Jednak nikt, tak jak Playmobil, nie poprawia nam demografii w domu dla lalek lub w kolejce do lalczynego wucetu.
Za młodu, zdaje się, marzyłam o statkach, samolotach, czy innej plastikowej agroturystyce u Bauera kartkując tysiącstronnicowy katalog Neckermanna.
Teraz, będąc pośrednio właścicielką Playmobilowego zakładu zbiorowego żywienia (Dynia jest franczyzobiorcą) dostrzegam minusy.
Ten takisobie plastik i to, że kawiarni nie da się przerobić na stajnię, a stajni na zderzacz hadronów.
Ale rozrywki zapewniać trzeba, bo ileż można tkwić przed telewizorem oglądając Piaskowego Dziadka.
40 Jahre Playmobil.
Dla Dyni było tego za dużo. Rozdarło ją między placem budowy, a Fairylandem. Między ‘pędźmy przed siebie zobaczyć, co jest w następnej sali’ a muzealnym bufetem serwującym gofry ze śmietaną.
Dla większych pewnie w sam raz.
Dla dorosłych nostalgia i socjologia oraz tabletki od bólu głowy (młodzież wrzeszczy, piszczy i rozdeptuje takisobie plastik; takisobie plastik chrzęści pod stopami).
Biskwit przespał.
A do tego okazało się, że Norweski wniósł w posagu pierwszą edycję kowbojów i rdzennej ludności Ameryki Północnej.

(...)






















(...)
W trzecim tygodniu przestawania z Biskwitem siostrzane relacje wyglądają następująco:
- This is my befteft friend, Baby Sister! – utrzymuje Dynia i rzuca się tulić, albo sprawdzać, czy w ciągu ostatnich dziesięciu minut Biskwitowi wyrosły zęby, albo, czy nie kłamię mówiąc, że Biskwit śpi (zwykle już nie, gdy czule zagląda mu się pod powieki).
- [RATUNKU!!!] – oczami nadaje Biskwit, a instynkt przetrwania, możliwe, że ten sam, który ratował z tarapatów kromaniończyków,  nakazuje mu udawać martwego w obliczu współczesnego wcielenia szablozębnego mamuta.

©kaczka

[19]

[4 Jan 2013]

(...)
Motto:
Patient: Is it a boy or a girl?   
Obstetrician: Now, I think it's a little early to start imposing roles on it, don't you?
(Monty Python’s Meaning of Life)


Oświadczenie: Biskwit jest kobietą, choć faktycznie na poprzednim zdjęciu lansował się w męskiej pidżamie.
A tu również dla zmyły, we wdzianku z kwiatkiem... po tatusiu.

(...)
Mówią jaki Sylwester taki cały rok.
Tedy porzuciliśmy składanie szafy, niedokończone przejście do Narni, zgarnęliśmy dziatki i udaliśmy się na imprezę.
Taką tam składkową międzynarodówkę, gdzie każdy przynosi butelkę wina i swoje emigracyjne pretensje.
I gdzie nawet pies choć rosyjski to z paszportem z Houston.
Dyni się podobało, mimo, że  fobia powodowana obecnością psa irytująco broniła jej dostępu do bufetu. Biskwit przez chwilę był atrakcją, ale wypadł z peletonu, gdy okazało się, że Jankesi wnieśli młodsze. Nieomal w drodze z porodówki.
Dla licznych, samobieżnych dziatek zabrakło wodzireja, więc wodziły się same. Głównie na pokuszenie.
(A ja cieszyłam się, że to nie na mojej kwaterze i że nie ja będę sprzątać.)
Kusząca była maszyna do karaoke, a w niej ‘I am a Barbie girl’.
(Obok Hamleta, prawdopodobnie najbardziej znany duński wkład w europejską kulturę.)
Dziatki sfiksowały na Barbie, poszło tego ze dwieście razy, każde w innej szczerbatej interpretacji. Wiem, bo przypadkowo, uziemiona przez jedzącego Biskwita, miałam miejsce w pierwszym rzędzie.
Jedyna przerwa w nadawaniu nastąpiła, gdy małej Dunce niespodziewanie wypadł ząb i wszyscy padli na kolana, by szukać.
(‘Za pierwszy dostałam szczoteczkę do zębów, a później to już tylko pieniądze...’  ¬ wyznała jakby rozczarowana Dunka. Może Zębuszka płaciła w koronach? )
Reszta dość tradycyjnie.
Niemcy zażyczyli sobie oglądania ‘Dinner for One’.
Duńczycy też, ale woleliby żeby NDR nadało im przed północą.
Brytyjczykom wszystko się podobało, nawet chleb ze smalcem.
Jankesi wypełniali sobą każdą chwilę ciszy i prześladowali nieuzasadnioną emfazą [1].
(Nie iżbym przeczyła, że córki mam udane i różane, więc kupuję frazę, że Bóg mnie nimi z wysoka pobłogosławił, ale już niekoniecznie, że obie (!) mówią z idealnym brytyjskim akcentem. Obie! Awsome, dude! Fab! and Wunderbar!)
...oraz nie omieszkali mnie speszyć pytaniem, czy w Europie nie występują peleryny do karmienia osesków?
Możliwe, że była to zwykła ciekawość, a możliwe, że tylko mnie wydawało się, że futruję Biskwita dość dyskretnie.
A Biskwit jadł.
Dziatki wyły ‘Life in plastic, it’s fantastic’, albo ciskały w siebie spyżą.
Pies wyżerał to, co spadło na podłogę, ale przy pierwszych fajerwerkach puścił pawia.
A był to duży pies, a dziatki sypały żywnością na lewo i prawo.
Przy pierwszych fajerwerkach nieletni podzielili się na dwa obozy.
Część zsikała się w gacie, część osmaliła sobie grzywki.
Dynia, o dziwo, była w grupie tych z łuną nad grzywką.
A Biskwit jadł.
Potem Duńczycy wspięli się na meble i tradycyjnie wskoczyli w Nowy Rok, a my wygraliśmy noworoczny kwiz, bo nikt nie odgadł, że w nieoznakowanej karafce przynieśliśmy mołdawskie, czerwone deserowe. Na mój gust wyciśnięte z porzeczek.
Furda wygrana, jaką przyjemnością było wypróbować zawartość pozostałych piętnastu karafek!

[1] Genezy tej narodowej emfazy upatruję w metodach wychowawczych. W dni, gdy Fuehrerem ‘Rezolutnych Lisków’  jest ‘nasza pani z Brystolu’ dzieci podśpiewują neutralne ‘The wheels  on the bus’. W dni, gdy obowiązki przejmuje ‘nasza pani ze Szkocji’ Liski uczą się słów ‘powstanie, niepodległość, William Wallace’.  A gdy rządy przejmuje ‘nasza pani z Teksasu’ Dynia wraca do domu skandując ‘Dynia is special, Dynia is special’.
Ponoć każdy z Rezolutnych skanduje tak o sobie.
Jak na zgrupowaniu Amwaya.

(...)
I byłoby to wszystko banalne, trywialne i bez znaczenia.
Byłoby.
Gdyby nie weszła ona.
Pod chustką na głowie ledwie odrastajcy kruchy  jeżyk, dwa poronienia, sześć serii chemii, radioterapia, shit happens, chłoniak i nie chciałam was martwić.
I gdyby się nie rozsypała nad kołyską z Biskwitem.
Rozsypałyśmy się obie.
Jakoś tak, że nad kołyską Biskwita krążą jedynie wróżki od smutku i rozpaczy.


©kaczka