[28 Nov 2013]
(...)
Odnotowałabym tu jakąś błyskotliwą, filozoficzną myśl Dyni, ale przechodzimy aktualnie ostrą fazę humoru urynalno-fekalnego, który to bawi samą autorkę i czasem (głównie przez grzeczność), jej najbliższych.
Nie ostał się chyba żaden wiersz w polskiej literaturze dzieciecej, którego nie zbeszcześciliśmy klozetową parafrazą.
Przyoszczędzę przykładów.
Gdybyż tego było mało, dziś o świcie Dynia powstała z łoża i z perfekcyjną dykcją wyartykuowała następującą frustrację: ‘DAMN IT! WHERE IS MY BLOODY PRINCESS KLEID?’
(Tak, powinnam mieć na uwadze, co mówię, gdy próbuję odnaleźć otwieracz do butelek lub zimową kurtkę, a jedyne, co mi wpada w ręce to precyzyjnie zapakowane w cztery warstwy szarego papieru pudełko po lodach – osobno pudełko, osobno pokrywka, razem osiem arkuszy papieru – w które jeden kraj temu pakowałam Dyni spyżę na obiady w zakładach wychowawczych.)
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Dynia podzieli się nowymi zdobyczami wokabularzyka w przedszkolu, tak jak ochoczo wyznała dentyście, zapytana: - jakie jest twoje ulubione jedzenie? - CZEKOLADA!, a na egzaminach wstępnych do placówki: - czy grywasz w gry komputerowe? - ALL DAY LONG!
Dynia nie ma lekko w nowych okolicznościach.
W ramach dni adaptacyjnych pocina do placówki na siódmą trzydzieści, skąd wydobywam jej zezwłok w okolicach jedenastej.
Żebym choć ja mogła się wyspać, gdy już wyjdą z domu i Dynia, i Norweski.
A skąd.
Od siódmej trzydzieści cała ulica zaczyna witać dzień unosząc z hukiem zewnętrzne, okienne żaluzje.
W każdym pokoju łącznie z psią budą i domkiem dla ptaków.
Jedni skończą, następni się inspirują.
Nie ma co w bezsilności gryźć poduszkę, wstać należy i rozpakowywać kartony.
Dziś musiałam wyglądać nad wyraz biednie, bo personel w placówce sam zaproponował, że przygarnie jutro Dynię do trzeciej.
Jest szansa, że wyśpimy się, ona tam, ja tu.
A gdy nie śpię i gdy nie rozpakowuję to gładzę błyszczące chromem artykuły gospodarstwa domowego.
Zapomniałam, że mogą być i ładne i funkcjonalne.
Patrz: nasza wyspiarska lodówka.
Do wyboru mieliśmy jedną, bo tylko tę można było wcisnąć w szparę między drzwiami a szafką.
Ale też i nie przesadzajmy, w sklepie stało pięć modeli, co ogromnie ułatwiało podjęcie decyzji.
(Bierze lodówkę? Nie bierze? Lepiej bierze, bo to ostatni egzemplarz! Odkurzacz? Tylko niebieskie. Że nie pasuje do wystroju wnętrza? DO WYSTROJU CZEGO?! Nie, nie można obejrzeć. W magazynie stoi. Trzeba kupić. Potem można tu w sklepie rozpakować i jak się nie podoba to można na miejscu zwrócić. Nie, nie można wypróbować. Nie mamy wtyczek dla klientów.)
Gdy się włączała ta lodówka, bękart myśli technicznej narodu, który przecież rozpoczął rewolucję przemysłową, gdy się włączała, wprowadzała podłogę w niekontrolowane wibracje, oferując bezpłatny masaż stóp.
Człowiek tę lodówkę otwierał i już po kwadransie zapalało się w niej światło.
(Przy takich luksach światła Kuba Rozpruwacz prowadził prawdopodobnie swą praktykę chirurgiczną.)
Warto nadmienić, że nic się w niej nie mieściło.
Ani standardowa w obrębie kraju butelka z mlekiem, ani napój gazowany w butelce PET.
A taki produkt Republiki Federalnej Niemiec?
Stoi w kącie, łagodnie szumi, a gdy otworzyć drzwi z miejsca oślepia jak ten otwierający się spodek z ‘Bliskich Spotkań Trzeciego Stopnia’.
Za każdym razem wciąż jeszcze się spodziewam, że z wnętrza wyjdzie mi na spotkanie jogurt anonsując ‘przybywamy w pokoju!’.
(...)
W królestwie - równouprawnienie.
©kaczka
(...)
Odnotowałabym tu jakąś błyskotliwą, filozoficzną myśl Dyni, ale przechodzimy aktualnie ostrą fazę humoru urynalno-fekalnego, który to bawi samą autorkę i czasem (głównie przez grzeczność), jej najbliższych.
Nie ostał się chyba żaden wiersz w polskiej literaturze dzieciecej, którego nie zbeszcześciliśmy klozetową parafrazą.
Przyoszczędzę przykładów.
Gdybyż tego było mało, dziś o świcie Dynia powstała z łoża i z perfekcyjną dykcją wyartykuowała następującą frustrację: ‘DAMN IT! WHERE IS MY BLOODY PRINCESS KLEID?’
(Tak, powinnam mieć na uwadze, co mówię, gdy próbuję odnaleźć otwieracz do butelek lub zimową kurtkę, a jedyne, co mi wpada w ręce to precyzyjnie zapakowane w cztery warstwy szarego papieru pudełko po lodach – osobno pudełko, osobno pokrywka, razem osiem arkuszy papieru – w które jeden kraj temu pakowałam Dyni spyżę na obiady w zakładach wychowawczych.)
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Dynia podzieli się nowymi zdobyczami wokabularzyka w przedszkolu, tak jak ochoczo wyznała dentyście, zapytana: - jakie jest twoje ulubione jedzenie? - CZEKOLADA!, a na egzaminach wstępnych do placówki: - czy grywasz w gry komputerowe? - ALL DAY LONG!
Dynia nie ma lekko w nowych okolicznościach.
W ramach dni adaptacyjnych pocina do placówki na siódmą trzydzieści, skąd wydobywam jej zezwłok w okolicach jedenastej.
Żebym choć ja mogła się wyspać, gdy już wyjdą z domu i Dynia, i Norweski.
A skąd.
Od siódmej trzydzieści cała ulica zaczyna witać dzień unosząc z hukiem zewnętrzne, okienne żaluzje.
W każdym pokoju łącznie z psią budą i domkiem dla ptaków.
Jedni skończą, następni się inspirują.
Nie ma co w bezsilności gryźć poduszkę, wstać należy i rozpakowywać kartony.
Dziś musiałam wyglądać nad wyraz biednie, bo personel w placówce sam zaproponował, że przygarnie jutro Dynię do trzeciej.
Jest szansa, że wyśpimy się, ona tam, ja tu.
A gdy nie śpię i gdy nie rozpakowuję to gładzę błyszczące chromem artykuły gospodarstwa domowego.
Zapomniałam, że mogą być i ładne i funkcjonalne.
Patrz: nasza wyspiarska lodówka.
Do wyboru mieliśmy jedną, bo tylko tę można było wcisnąć w szparę między drzwiami a szafką.
Ale też i nie przesadzajmy, w sklepie stało pięć modeli, co ogromnie ułatwiało podjęcie decyzji.
(Bierze lodówkę? Nie bierze? Lepiej bierze, bo to ostatni egzemplarz! Odkurzacz? Tylko niebieskie. Że nie pasuje do wystroju wnętrza? DO WYSTROJU CZEGO?! Nie, nie można obejrzeć. W magazynie stoi. Trzeba kupić. Potem można tu w sklepie rozpakować i jak się nie podoba to można na miejscu zwrócić. Nie, nie można wypróbować. Nie mamy wtyczek dla klientów.)
Gdy się włączała ta lodówka, bękart myśli technicznej narodu, który przecież rozpoczął rewolucję przemysłową, gdy się włączała, wprowadzała podłogę w niekontrolowane wibracje, oferując bezpłatny masaż stóp.
Człowiek tę lodówkę otwierał i już po kwadransie zapalało się w niej światło.
(Przy takich luksach światła Kuba Rozpruwacz prowadził prawdopodobnie swą praktykę chirurgiczną.)
Warto nadmienić, że nic się w niej nie mieściło.
Ani standardowa w obrębie kraju butelka z mlekiem, ani napój gazowany w butelce PET.
A taki produkt Republiki Federalnej Niemiec?
Stoi w kącie, łagodnie szumi, a gdy otworzyć drzwi z miejsca oślepia jak ten otwierający się spodek z ‘Bliskich Spotkań Trzeciego Stopnia’.
Za każdym razem wciąż jeszcze się spodziewam, że z wnętrza wyjdzie mi na spotkanie jogurt anonsując ‘przybywamy w pokoju!’.
(...)
W królestwie - równouprawnienie.
©kaczka