[27-30 Sep 2013]
(...)
Pod wiatr, we mgle, przez krzaki, wśród endemicznej fauny.
Dynia szła, ale klęła pod nosem.
O dziwo, wylazła znad poziomu morza na poziom góry na własnych nogach.
(Choć się nie zapowiadało.)
Ale klęła pod nosem.
Gdy nie klęła, dzwoniła po helikopter różowym telefonem marki ‘Mister Tumble’ i kłuła w oczy kompletem różowych kluczyków do wyimaginowanego samochodu.
Żaden z Dyni Bear Grylls.
Ale wlazła na tę górę, choć spluwając na widoki.
A widoki zapierały, po troszę za sprawą oceanicznej wichury, głównie jednak, bo Wyspa, gdy chce, potrafi być piękna.
Zdziczale piękna.
Mam słabość do posezonowego morza.
Od zawsze.
Dynia nie podziela.
Ale od biedy dla rozrywki ciśnie głazem w fale.
Refleksyjny weekend, bo tyle jeszcze możnaby zrobić tu na Wyspie razem z ubóstwianą grupą rówiesniczą, a tu trzeba się pakować
Były jeżyny zarte prosto z krzaka, grzyby – prosto z krzaka, dzikie konie, udomowione konie, gdzie się nie poślizgnąć, koński nawóz luzem, wrzosy i klify.
Nad poziomem morza. Pod poziomem morza.
Fish and chips i bar Tapas.
Drogi tak strome, że dostawaliśmy zadyszki na pierwszym biegu.
Plaże z głazów narzutowych.
Wiatr odrywał nam głowy.
Pachniało prawdziwym lasem.
Takim, którego nie obsadzono w rządkach sosenkami z hodowli hydroponicznych i takim, który nie kończył się po dwustu krokach.
Takim, którego w całości nie wycięto na maszty dla Cutty Sarka.
I hotel miał ten ambiance, że jeszcze Churchil pewnie w nim kładł tapety.
W menu Full English, z kontynentalnego to państwo sobie zjedzą płatki z mlekiem lub niemiecki (!) jogurt, ale boczek z fasolą uczciwie przysmażone, a Dynia – dziecko z hodowli na Wyspie – zje każdą kiełbasę i chrzani, czy ktoś wsypał do niej wiadro gałki muszkatołowej, czy nie.
Jak zwykle, dobre zbyt szybko się kończy.
(...)
Na szczęście jest Dynia, która dba o to, by poziom atrakcji i rozrywek pozostawał constans.
O dziesiątej wieczorem głos z piernatów: ‘Mama, majn think I ate lamp’.
Głos ociekający poczuciem winy, w ręku drewniana lampa z domku dla lalek pozbawiona koralika imitującego włącznik.
I żerca utrzymujący, że koralik nadal tkwi mu w gardle.
Z izby przyjęć wróciliśmy o trzeciej w nocy wypisani z istotną dla dalszej fabuły diagnozą ‘take her home, she is tired’.
Z różowym misiem. Hojnym darem miejscowej Loży Masońskiej.
‘Majn have the same at home! BUL! Majn have four [1] now.’
(… niekoniecznie, gdyż niebieskiego wyniosłam tydzień temu do Armii Zbawienia… i nie wiem, jakie alibi opracować na wypadek nieuniknionej akcji poszukiwawczej? Aż kusi ‘Nie możesz znaleźć? Może zjadłaś?)
Epilog.
O siódmej rano:
- Dyniu, wypad z łóżka. Czas do ochronki.
- Majn can’t!
- Czemu?
- Mama! Doctor said majn tired.
[1] Dwa to four. I już.
(...)
©kaczka
(...)
Pod wiatr, we mgle, przez krzaki, wśród endemicznej fauny.
Dynia szła, ale klęła pod nosem.
O dziwo, wylazła znad poziomu morza na poziom góry na własnych nogach.
(Choć się nie zapowiadało.)
Ale klęła pod nosem.
Gdy nie klęła, dzwoniła po helikopter różowym telefonem marki ‘Mister Tumble’ i kłuła w oczy kompletem różowych kluczyków do wyimaginowanego samochodu.
Żaden z Dyni Bear Grylls.
Ale wlazła na tę górę, choć spluwając na widoki.
A widoki zapierały, po troszę za sprawą oceanicznej wichury, głównie jednak, bo Wyspa, gdy chce, potrafi być piękna.
Zdziczale piękna.
Mam słabość do posezonowego morza.
Od zawsze.
Dynia nie podziela.
Ale od biedy dla rozrywki ciśnie głazem w fale.
Refleksyjny weekend, bo tyle jeszcze możnaby zrobić tu na Wyspie razem z ubóstwianą grupą rówiesniczą, a tu trzeba się pakować
Były jeżyny zarte prosto z krzaka, grzyby – prosto z krzaka, dzikie konie, udomowione konie, gdzie się nie poślizgnąć, koński nawóz luzem, wrzosy i klify.
Nad poziomem morza. Pod poziomem morza.
Fish and chips i bar Tapas.
Drogi tak strome, że dostawaliśmy zadyszki na pierwszym biegu.
Plaże z głazów narzutowych.
Wiatr odrywał nam głowy.
Pachniało prawdziwym lasem.
Takim, którego nie obsadzono w rządkach sosenkami z hodowli hydroponicznych i takim, który nie kończył się po dwustu krokach.
Takim, którego w całości nie wycięto na maszty dla Cutty Sarka.
I hotel miał ten ambiance, że jeszcze Churchil pewnie w nim kładł tapety.
W menu Full English, z kontynentalnego to państwo sobie zjedzą płatki z mlekiem lub niemiecki (!) jogurt, ale boczek z fasolą uczciwie przysmażone, a Dynia – dziecko z hodowli na Wyspie – zje każdą kiełbasę i chrzani, czy ktoś wsypał do niej wiadro gałki muszkatołowej, czy nie.
Jak zwykle, dobre zbyt szybko się kończy.
(...)
Na szczęście jest Dynia, która dba o to, by poziom atrakcji i rozrywek pozostawał constans.
O dziesiątej wieczorem głos z piernatów: ‘Mama, majn think I ate lamp’.
Głos ociekający poczuciem winy, w ręku drewniana lampa z domku dla lalek pozbawiona koralika imitującego włącznik.
I żerca utrzymujący, że koralik nadal tkwi mu w gardle.
Z izby przyjęć wróciliśmy o trzeciej w nocy wypisani z istotną dla dalszej fabuły diagnozą ‘take her home, she is tired’.
Z różowym misiem. Hojnym darem miejscowej Loży Masońskiej.
‘Majn have the same at home! BUL! Majn have four [1] now.’
(… niekoniecznie, gdyż niebieskiego wyniosłam tydzień temu do Armii Zbawienia… i nie wiem, jakie alibi opracować na wypadek nieuniknionej akcji poszukiwawczej? Aż kusi ‘Nie możesz znaleźć? Może zjadłaś?)
Epilog.
O siódmej rano:
- Dyniu, wypad z łóżka. Czas do ochronki.
- Majn can’t!
- Czemu?
- Mama! Doctor said majn tired.
[1] Dwa to four. I już.
(...)