Image Slider

1597-1598

[29-30 Jun 2013]

(...)
Jak prosto w tych współrzędnych być matką idealną.
Tak prosto, że powiadam, aż sama sobie czasem zazdroszczę.
Tak prosto, że mogłabym organizować turnusy dla zgarbionych i przygiętych do ziemi ciężarem etosu Matki Polki.
Niedalejże szukać przykładu!
Dzisiaj.
Zaproszeni na pokoje do Emeryka-Emetyka III i siostry jego FaunyorazFlory, stąpamy po welurowych, czerwonych dywanych hojnie rozwiniętych również w klozecie, sięgamy po napoje chłodzące z kuchennej lodówki, a na tej lodówce – tygodniowe menu dla Emeryka-Emetyka.
Poniedziałek – lasagne.
Wtorek – pizza (z zamrażalnika).
Środa – pięć paluszków rybnych.
Czwartek – hot-dogi.
Piątek – paj z kurczaka.
Sobota – chińskie na wynos.
Niedziela – resztki z tygodnia lub hamburger w bułce.
Nawet mi się już brew nie unosi, więc jedynie studiuję z zainteresowaniem, Malinowski ze swym rosołem na kości wśród ludów wysokorozwiniętych i wysokoprzetworzonych, a tu matka Emeryka-Emetyka widząc, że wzrok zawiesiłam, rzecze:
- Odkąd zaplanowałam, moje życie stało się takie proste... najszczerzej ci, kaczko tę technikę polecam.
Ponieważ wypada czerpać z wiedzy socjoszczepu, w którym żyć przyszło, pytam: a jak w takim razie zmieniasz wpisy na tej dekupażowanej, wyklejonej wstążkami i konfetti, haftowanej krzyżykami i opisanej farbą olejną tablicy?
Nie zmienia.
W każdy czwartek od wczoraj do końca świata Emeryk-Emetyk będzie spożywał hot-dogi.
In saecula saeculorum.
AMENT.
Producenci bułek, parówek oraz keczupu Heinz mogą spać snem spokojnym.
(I przebóg, już się nie gorszę, ani nie nawracam. Myślę, że może to wręcz uczyni Emeryka silnym i twardym? Nie obudzi się on nigdy w środku nocy fantazjując o talerzu frulijskiej polenty, co mnie zdarza się od kilku dni i pozostawia w okrutnym rozdarciu i niespełnieniu.)
Węsząc soczystą pożywkę dla mej miłości własnej pytam tedy matkę Emetyka, czy taki hot-dog występuje sam, czy w akompaniamencie płodów rolnych: pomidora, marchewki, ogórka lub innego gatunku flory (sic!)?
Sam występuje, bo Emetyk nie lubi płodów rolnych z ziemi, ani sauté.
Czy mogłabym zatem czuć się lepiej? Jeszcze lepiej?
Ja, matka, która wygarnia z zamrażalnika i rzuca dziecinie na talerz marchewkę z groszkiem, odmrożoną pospiesznie mikrofalami lub uparcie realizuje imperatyw, by raz w miesiącu nakarmić maleństwo gorącą zupą na kości?
We własnych oczach jestem Nike. Kariatyda. Obsada z Olimpu może mi garnki czyścić.
Jedną ręką podtrzymuję świat, drugą rwę sałatę na strzępy, by przyszłość, nie do końca jeszcze określonego narodu się napchała witaminą.
A w dodatku to nie koniec kandyzowanych wiśni na torcie mej doskonałości.
Bo oto okazjonalnie wpuszczam Dynię na pokoje do Emeryka-Emetyka i ona żre tam zimną pizzę, zimne hamburgery w bułce, koktajlowe kiełbasy, kiełbasiane rolki, czekoladowe babeczki, worki czipsów, lukier na trzy palce, strzyka sobie w gardło keczupem, popija to wszystko rozbełtanym w kolorowej wodzie aspartamem, beka i ... co najważniejsze... uważa, że przyzwalając jej na tę orgię, która zabiłaby nawet albatrosa, jestem idealną matką.
Podwójne bingo.
Korona i berło.
Niewyjaśnione natomiast wciąż pozostaje, jak na diecie obfitej w marchewkę z groszkiem i winegrety, na diecie ubogiej w parówki, rybne paluszki i chińskie na wynos, BMI Dyni zmiata z powierzchni Emetyka i resztę karmionych według powyższego planu dziateczek.
Geny?
Zrzućmy na geny.

©kaczka

1595-1596

[27-28 Jun 2013]

(...)
Zakład wychowawczy dla klasy średniej wyraźnie zgorszony proletariacką, ochronkową nawijką Dyni: - Dyniu, would you please... na co  Dynia: 'Whaaat?', włożył wiele wysiłku w zastąpienie 'What?' jaśniepańskim 'Pardon?' w fonetycznym formacie 'Jej Wysokość Królowa Elżbieta' (przedłużone a, głuchonieme r, akcent na pierwszą sylabę, stosowny grymas wskazujący na problemy z wypróżnianiem i wreszcie znak zapytania).
Odtąd  Dynia odpowiada na niewygodne pytania (umyłaś ręce?, umyłaś uszy?, posprzątałaś?): 'PARDON?WHAAAAAT?'
Och, jak mnie kusi by dorzucić do zestawu 'Czeeeeego?'

(...)
Zakład wychowawczy zamyka się na czas wakacji, zatem okazał nam teczkę dokumentującą osiągnięcia Dyni w dziedzinie odkopywania dinozaurów, hodowania motyli, sypania mandali z piasku, kąpania kijanek, liczenia szyszek, ogrywania współwięźniów w gry hazardowe, plądrowania stolika z przekąskami  i zwijania dywaników.
Gdy czytamy wieczorami ‘Mikołajka’ (góra trzy, cztery zdania, bo na tyle starcza cierpliwości licznie zebranym w łóżku słuchaczom [1]), Dynia się  identyfikuje z ilustracjami.
Nad wyraz.
- My playschool. Taniel. Arry. Dynia. - chichocze pokazując na kotłujących się na szkolnym podwórku bohaterów Sempego.
Myślę, że  przyjemnie się odnalazła w tej przycmentarnej placówce.
Nie wiem, czy odnajduje się wychowawczyni Dyni, bo w kwicie, w tabeli, w której należało przedstawić  detaliczną analizę osobowości podopiecznej, Miss drżącym lub raczej zrezygnowanym charakterem pisma, wpisała jedno zdanie.
She is unique.
Hmmm...
Rzecz jasna, bierzemy to za komplement.

[1] Chodzi o to, by jak najszybciej poślinić palec i przewrócić stronę. Och, jak jesteśmy ci za to wdzięczni, ochronko(!)

©kaczka

1592-1594

[23-26 Jun 2013]

(...)
Matczyna intuicja wreszcie zaskoczyła.
By doprowadzić do zawieszenia broni między ochronką a Dynią, wystarczyło wykluczyć z diety potrawy wegetariańskie.
Chicken, pasta, feta oraz this one, znany jako pomidor i oto nastąpiła sielanka.
'My like chicken, pasta, feta and this one.'
Nikt już nie strzela do siebie ciężkim słowem, nikt nie miota furią, ani kulkami z ciecierzycy.
Przywódcy dowolnie wybranych, zwaśnionych narodów weźcie to pod uwagę.

(...)
Nad domostwem unosi się atmosfera religijnej ekstazy.
Dynia czeka na przyjazd Hauptcioteczki i wymarzony prezent.
Wózek dla Edwarda Biskwita.
Fiksacja trwa od miesięcy i zakład wychowawczy wysunął nawet teorię, że stanowi oprócz firanki [1], główną motywację w rozwoju Dyniowego wokabularzyka.
Wszak negocjacje z Hauptcioteczką wymagają werbalizowania pożądanych parametrów pojazdu, kolorów karoserii i pojemności bagażnika oraz wspinania się na szczyty dyplomacji.
(Zakład może z siebie być dumny, gdyż spędził cały semestr roztrząsając moralne zagadnienia wdzięczności, bezinteresowności i zwijania po sobie dywaników. Procentuje.)
Trudno zaprzeczyć, wyłącznie dzięki fiksacji Dynia użyła po raz pierwszy zdania złożonego.
('If Oma kupi pushchair, my saying ‘thank you’! A po zastanowieniu: ‘WHEN kupi, my saying very thank you!’)

[1]



©kaczka

1590-1591

[22-23 Jun 2013]

(...)
Specjalizuje się w portretach.

Matka (2013)

Ojciec (2013)

Ciotka A. w butach i z uszami (2013) (dzieło sygnowane przez artystkę)


(...)
Ponieważ liczy ‘one, two, three, five, ten, yyyyyyy?’ zaczynam podejrzewać, że spanie na jednym boku w niemowlęctwie ograniczyło jej jednak lewą półkulę, ale za to pozwoliło rozwinąć się prawej. Oprócz malarstwa, próbuje swych sił w innych sztukach wyzwolonych, w tym w  liryce.
Wczoraj ułożyła piosenkę.
Piosenka miała czterdzieści identycznych zwrotek i tytuł ‘Gruffalo. Stinky Pooper.


©kaczka

1586-1589

[18-21 Jun 2013]

(...)
W poniedziałek, łypiąc złym okiem, zjadła opakowanie  sucharów (200g) i dwie miski smutnego, suchego ryżu.
We wtorek siedem z dziesięciu mikrofiletów z drobiu, dwie miski marchewki i miskę ryżu.
I kolejne opakowanie sucharów.
(- Ileż jeszcze będziecie mnie głodzić, zwyrodnialcy? – lżyła nas mową ciała.)
Wczoraj obaliła trzy ćwierci pączka, bułkę, wypiek z wędzonym łososiem i szpinakiem, jogurt, kilkanaście sucharów, jabłko, dwa banany, dwie owocowe wstążki, wąsy z czekolady, okrawki z czekoladowego ciasta własnej produkcji, a całość spłukała filiżanką babycino.
Wczoraj o poranku matka Rubenita i Edwarda wsadziła swych synów do wyczyszczonego i zdezyfekowanego samochodu.
Wyrzygali śniadanie synchronicznie i symultanicznie.
W każdym kierunku.
Spodziewam się wszystkiego.

(...)
Wstała o siódmej trzydzieści pięć.
Zjadła śniadanie.
... i zapytała, kiedy wychodzimy na obiad z deserem.

(...)
By uczcić urodziny i inne jubileusze ochronki, obiecała ochronce placek.
Naszymi rękami.
Wypiekliśmy ten placek w nocy, Norweski szarpiąc się z Dynią o scyzoryk dociął listonosza Pata, Dynia przyozdobiła całość co drugą pastylką z tubki oraz tymi gwiazdkami, które przypadkiem nie rozpadły jej się w palcach i poniosła w darze.
(Copierwsze pastylki oraz rozpadłe gwiazdki stanowiły odpad produkcyjny wymagający natychmiastowej utylizacji. Paszczą.)
Pod największym, hipnotycznym wpływem wypieku pozostał Rubenito, który po czwartym kawałku złożył Dyni niemoralną propozycję (... you can come to my bed and hug me...).


Jeśli znów będą rzygać to przynajmniej w technikolorze.

©kaczka

1585-1587

[15-17 Jun 2013]

(...)
Cytując poetę Ildefonsa:
Dajcie mi pić.
Życie to kalambur, a kalambur to nonsens o podwójnym znaczeniu.
Wobec tego poproszę o podwójną whiskey.


Los może i nie rozsyła biuletynu swych zrządzeń, ale uczciwie rzecz biorąc, czasem jednak daje znaki.
I, nawet nie można się przyczepić, bardzo wyraźne znaki.
Pierwszy znak miał miejsce w czwartek, gdy Dynia z własnej woli oddaliła się w piernaty bez kolacji.
Zignorowałam.
Drugi znak miał miejsce, gdy w piątek rano od matki Rubenita i Eduarda otrzymałam pierwszą lakoniczną wiadomość tekstową ‘obaj rzygają, nie wiem, jak wyczyścić samochód’, za którą nadeszła druga ‘chyba łatwiej bedzie kupić nowy’.
Zignorowałam.
Trzeci znak miał miejsce w sobotę, gdy Dynia wyrzygała wprost na moje kapcie. Sądząc po objętości wszystkie posiłki i przekąski skonsumowane od piątku. Ubiegłego roku.
(Niech się tedy ujawni ten, kto twierdzi, że żołądek dziecka odpowiada rozmiarem dziecięcej pięści.)
Zignorowałam.
Czwartego znaku nie było. Był za to jednorazowy, dość spektakularny, prywatny armagedon.
W niedzielę, na środku popularnego pubu, w kolejce po pieczyste, chlustem marki ‘Czarownice z Eastwick’ we mnie, od włosów przez okulary po buty.
(Chrzanić dobre rady superniani, by zniżać się w dyskusji do poziomu metra. Gdybym tkwiła na wysokości metr siedemdziesiąt pięć, trafiłoby wyłącznie w buty.)
Uniosłam pospiesznie dziecinę ku toalecie, choć w sumie prościej byłoby wszystko łącznie z pubem spalić (również siebie ze wstydu), a tymczasem sprawczyni darła się pod nieboskłon: ‘I WANT FINISH MY DINNER! DINNEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEER
Wyszłyśmy tylnym wyjściem (na szczęście było tylne wyjście), Dynia świeżutka, wykąpana w zlewie, w nowym zestawie ubrań, głodna i wściekła.
Ja bez nowego zestawu ubrań.
Wracaliśmy do domu, w samochodzie otwarte okna, Norweski zielony, Dynia blada i wkurzona, ja w szoku pourazowym.
Na sugestię by zaspokoić głód sucharami, Dynia ochoczo przystała, a następnie wrąbała pół paczki.
Cały czas jest sobą.
Choć raczej mocno rozżaloną na bieżące menu.

Poczwórną whiskey, poproszę.

©kaczka

1584

[13 Jun 2013]

(...)
Czasem już mi się wydaje, że oswoiliśmy katalog obowiązujących tu metod wychowawczych, a czasem, że jednak wręcz przeciwnie.
Czasem trudno oddzielić, co jest obowiązujące, a co należy do intelektualnych własności ochronki.
Odkąd Dynia wróciła do domu pytając co pięć minut: 'Dynia, naughty?' przerzucam się z ochronką o semantykę.
Dowody, które przedstawia ochronka na rzekomą niegrzeczność Dyni mnie nie przekonują.
Bo nie chce jeść obiadu. (A musi?)
Bo nie chce się podzielić z Rubenitem książką? (A musi?)
Bo nie chce usiąść w kółeczku i śpiewać o żabkach? (A musi?)
Póki nie przekracza umownych reguł współżycia społecznego, czy naprawdę nie ma wyboru i musi?
Póki nie rozbija talerzy, póki nie przegryza Rubenitowi tętnicy, póki w czasie gdy reszta śpiewa o żabkach nie włamuje się do Banku Rezerw Federalnych, czy naprawdę musi?
Dlaczego wybór ma być tylko jeden i słuszny, z miejsca opatrzony nalepką krnąbrności i nieposłuszeństwa, skoro tak czy inaczej Dynia ponosi konsekwencje swych decyzji?
Nie zje obiadu, nie dostanie deseru.
Nie podzieli się woluminem, Rubenito nie pozwoli jej zinwentaryzować swej kolekcji zwierzątek, albo da jej w czapkę.
Nie zaśpiewa o żabkach, nie pozowolą jej zagrać solówki na trąbce.
Nie chcę psyche Dyni owijać w folię bąbelkową, ale oczekiwałabym refleksji na temat wpływu słów wypluwanych bezmyślnie.
Może warto by ochronka sama przysiadła na ‘naughty step’, który onegdaj wyewoluował w ‘reflection step’ a po kolejnym rebrandingu występuje  jako ‘thinking step’.
(Dla mnie deprecjonujące. Zakłada, czepiam się, że dziecko myśli tylko wtedy, gdy tam usiądzie?)
Rozumna na miarę trzylatki Dynia ma, co podkreślam do wymiotu, wciąż ograniczony wokabularz, by uprawiać retorykę na temat przyczyn awersji do obiadu.
Może nie smakował jej falafel, może warzywa miały niejadalny kształt, albo trujący kolor?
(Norweskiemu też nie smakował falafel, bo nie był wieprzowy, ale nie krzyczałam za Norweskim, że jest krnąbrny. Rzekłam, zgodnie z polityką ponoszenia konsekwencji, że sobie sam może gotować.)
Nie chce Dynia  jeść, niech nie je, ale po co to przyprawiać komentarzem z charakterologiczną wycieczką?
Nie chce się dzielić encyklopedią, można jej w nadziei, że zadziała, odmalować zalety altruizmu, bo tak wyginęły mamuty i neandertalczycy... , ale po co uprawiać personalne wartościowanie?
Staram się zrozumieć ochronkę. Ona jedna i pięć do siedmiu kontrowersyjnych osobowości.
Ale jej system się nie sprawdza.
Na nas.
Naughty step’ – humanitarny odpowiednik średniowiecznych dybów - miast miejscem kaźni  i pokuty stał się miejscem, gdzie należy bywać, bo wtedy  zyskuje się potężną porcję zainteresowania ze strony wszystkich zebranych.
A teraz w dodatku Dynia cokolwiek czyni biegnie, by się upewnić, czy aby nie jest krnąbrna, nieposłuszna i niegrzeczna (!).
I mogłoby wyglądać, że zawsze jestem zwierciadłem sprawiedliwości i stolicą cierpliwości, lecz – bzdura – oczywiście, że nie jestem.
Ale Dynia rozumie coraz więcej i jej się należy, choćby li tylko w celach smrodno-dydaktycznych, rzeczowa analiza postępków i występków, zamiast typologii na odczep  ‘jesteś niegrzeczna, spadaj’.
I tu się nam z ochronką semantyka nie styka.

©kaczka

1583

[11 Jun 2013]

(…)
Pada.
Wracamy do jesieni.
Z jednej strony winno to przynieść kres aktywności sąsiada, który pali.
Z drugiej, skoro obsesyjnie pali on mokre drewno, czy nagła zmiana sezonu na wilgotniejszy ukróci jego piromancję?
Czemu piromant ów pali mokre drwa, zapytacie?
I ja zapragnęłam się dowiedzieć.
W tym celu przedarłam się przez zasłonę dymną i w przerwach między atakami kaszlu zapytałam.
Piromant-psychomant uprzejmie odpowiedział, że pali, bo ma do tego prawo.
Wdałabym się w dyskusję, ale argument w postaci wymierzonej we mnie włączonej piły łańcuchowej, przekonał mnie by odstąpić.
Kilka godzin później, gdy dym opadł zebrałam z podwórka dwa rzuty prania o smaku BBQ i dla rozrywki wyprałam po raz kolejny, roztropnie tym razem rozwieszając impoderabilia i inne desperabilia na kaloryferze.
A sąsiad pali.
Ścina i pali.
Dęby mu się chyba, samosiejki wysokopędne, wysiały w ogródku, bo ścina jak wściekły i rzuca na stos świeże pnie wraz z liśćmi.
I jak magiczna fasola te dęby odrastają w nocy.
Gdyż na drugi dzień znów ścina.
W dodatku ma rację.
Sprawdziłam. Ustawodawca pozwala mu palić.
Jeśli zechce, może sobie w ogródku palić Rzym, Joannę d’Arc lub hinduskie wdowy.
I mu mogę skoczyć, bo przy odrobinie wyobraźni nawet martwy nosorożec może być ‘odpadem ogrodowym’.
Obojętnie, suchy lub nasiąknięty.

(...)
Ochronka pokazała nagranie video Dyni zdmuchującej świeczki.
Ochronka śpiewa, Dynia znudzona ziewa i gapi się w sufit, Ethan Hunt próbuje zjeść świeczki, ochronka przerywa pieśń drąc się ‘NIE JEDZ ŚWIECZEK!’,  Rubenito się rozbiera z emocji, a Eduardo biega dookoła i znienacka jego oko, jak w ‘Parku Jurajskim’, pojawia się w obiektywie.
Ostatecznie świeczki gasi półnagi Rubenito.
Taka impreza!

©kaczka

1582

[10 Jun 2013]

(...)
Jej Adolescencja osiągnęła ten przyjemny wiek, w  którym już wie, co chce otrzymać w prezencie urodzinowym (- Mama! Tramwaj!), ale jeszcze nie nalega i nie obstaje (- Dyniu, a co powiesz  na wiatraczek?).
W ramach obchodów wywieźliśmy Dynię do parku rozrywki imienia świni Peppy.
Od ostatniej wizyty Dynia wydoroślała, Norweski zdziecinniał.
Każdy znalazł coś dla siebie.


Było niespodziewanie przyjemnie.
Dziecina padła o siódmej  wieczorem i  spała przez czternaście godzin.
Wstała.
Upiekła placek.
Odmówiła popołudniowej drzemki i po siedemnastej z własnej woli  ubrała się w pidżamę i nakryła piernatem.
Usnęła.
Już planowaliśmy wykupić roczny karnet do parku wyczerpującej rozrywki, gdy o północy Dynia powstała.
Jedną nogą w jawie, drugą nadal w fazie REM.
Powstała i zaczęła opowiadać.
Snuła tę opowieść dobrą godzinę.
Mózg, jak się zdaje, tymczasowo uwolniony z okowów jażni sypał zdaniami nieomal złożonymi, używał poprawnej składni, rozdzielał języki, opowiadał z puentą, poczuciem humoru i suspensem.
Przedziwne doświadczenie.
Może wystarczy ją zahipnotyzować i po sprawie?

©kaczka

1581

[7 Jun 2013]

(...)
Jeśli pewnego dnia zażąda placka z Justinem Biberem, będziemy gotowi.
Lub nie.

(...)
Wiadomość niesponsorowana.
Nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności właśnie pojawiło się nowe, polskie tłumaczenie Gruffalo w wykonaniu Michała Rusinka.

©kaczka

1579-1580

[6-7 Jun 2013]

(...)
No i skończyła trzy lata.
(Można by tu do znudzenia o zaletach umysłu i przymiotach ducha, ale przecież wiadomo.
Słowem, jak wino ta Dynia, im starsza tym lepsza.)
Wstała o świcie i ślizgając się na żelkach Haribo (optymistycznie zakładaliśmy, że podąży ich śladem ku kopczykowi prezentów) zepchnęła nas z naszych poduszek.
Cóż innego pozostało, niźli wstać i wyjaśnić dziecinie zasady tej zabawy, w nadziei, że jednak  ją to zajmie na kwadrans, a nam umożliwi dalszą drzemkę.
Wschodzące słońce ujrzało dziecinę nafutrowaną kilogramem Haribo, zlepiającą w jedną kulę zawartość czterdziestu wiader ciastoliny.
I nas.
Wydłubujących z nosów mikrokoraliki HABA.
A przecież ostrzegała, że jeśli się nie podniesiemy z łóżka to sama sobie otworzy to opakowanie.
Otworzyła z rozmachem.
Niniejszym rozpoczęły się miesięczne obchody urodzin, które zwieńczyć ma ogrodowa feta z udziałem starannie wyselekcjonowanych gości.
Jak u królowej.
Ponadto uczęszczanie do licznych placówek wychowawczych powoduje, że do każdej trzeba wysłać Dynię z plackiem, zestawem świeczek i zapalniczką.
A placek, jak oczekuje Dynia, ma być tematyczny i rozmazać konkurencję po ścianach.
Trwają negocjacje, jaką mozaikę w tym roku będzie z ziarenek maku wylepiał Norweski.

(...)
Dla spostrzegawczych.
Incydent w Roswell.



(...)
Do katalogu trików, których nie potrafię, dorzuciłam dziś parkowanie.

©kaczka

1576-1578

[3-5 Jun 2013]

Nie wiem, czy przewidział to Einstein, są miejsca, gdzie czasu po prostu nie ma.
Może był i się wyczerpał, może ukradli, może rozebrali na podzespoły,  może nigdy nie było.
Podszewka czarnej dziury.
Lokalny szpital.
Prozaiczna klinika.
Czekam.
Liczę kwadranse. Jeden, drugi, trzeci, czwarty, piąty...
Pusta poczekalnia.
Pielęgniarki niespiesznie szurają obuwiem ochronnym.
Tak, tak, lekarz kiedyś przyjdzie.
Wątpliwe jednak, że o dziesiątej, skoro zegar wybija dwunastą (!).
Prawdopodobnie dla zabicia czasu, symulowania aktywności nasyłają  studentkę pielęgniarstwa, która drżącymi rękami mierzy ciśnienie (mnie, choć powinna raczej sobie) i każe czekać w pustym gabinecie.
O-oooo.
W pustej poczekalni było mnie widać. Kto mnie tu znajdzie za zamkniętymi drzwiami?
Trzy kwadranse później, pukanie do drzwi.
(To nieodmiennie wzrusza,  lekarz, który przed wejściem puka do drzwi własnego gabinetu [1].)
Cztery kwadranse później oddaję siedem fiolek krwii szwedzko-irlandzkiej pielęgniarce.
Wątpliwa profilaktyka anemii.
Wracam do domu.
Z zakładu wychowawczego odbieram Dynię, czterdzieści najświeższych autoportretów i komplementy na temat twórcy.
Zakład się cieszy, że twórca coraz częściej opisuje swe stany ducha słowem, a nie tylko pędzlem, acz radość może być przedwczesna, bo nadużywanym przymiotnikiem jest aktualnie  ‘upset’.
I am upset with you!’
Wyrasta na zdegustowaną malkontentkę.
Po mamusi.

©kaczka


 [1] opcjonalnie, gdy rzecz dzieje się za zasłonką, puka w zasłonkę

1571-1575

[29 May-2 Jun 2013]

(...)
Nie ma nas, bo syntetyzujemy witaminę D.
Postrzegam, zauważam zaskoczona, pewne podobieństwo między tu, a Północą Europy.
Ni tu, ni tam nie ma czasu do stracenia.
Trzeba chwytać każdy luks, czy inny lumen światła.
Nawet, gdy przecieka przez chmury do gruntu o temperaturze piętnastu stopni.
Cóż dopiero, gdy tych stopni osiemnaście lub dwadzieścia.
Gumowy basen, zimna woda, dziatki rozebrane do bezgatek, nosy może i sine, ale jakaż atmosfera euforii!
Czuję różnicę.
W plamach słońca moja przyszłość wydaje się nieco łaskawsza niż trzy miesiące temu w smolistych ciemnościach i pleśni poranków.
I zasadniczo, chyba już czniam, że nie mogę obwiesić na trzepaku piernatów i dywanów.
(Gdy powietrze nie drga, gdy nie ma szkwału, nad wsią stoi fetor obornika i wyziewy industrialnych grillów ogrodowych.)
I czniam, że ceną za słoneczne plamy jest udział w kinderbalu i rozkoszne small-talki: a które to wasze? – w paski. – nasze w kropki. właśnie blokuje zjeżdżalnię.
(Biorąc pod uwagę rozmiar mego uczulenia na naturę, najfortunniej gdybym zamknęła się w lodówce do jesieni. Taki kinderbal nadzwyczajnie motywuje do wyjścia z domu.)
I na marginesie kinderbalu mam myśl taką, że gdyby wszystkie pieniądze wydane na czterdzieści siedem odmian posesji świni Peppy wyprodukowanej w Chinach z taniego plastiku, jak również całą gotówkę srodze przepłaconą na edukacyjne komplety układanek z ekologicznego mahoniu wydać na wódkę to owa inwestycja miałaby sens.
W odróżnieniu.
Tymczasem.
Syntetyzuję.
Witaminy.
Endorfiny.
Zaprawdę, zdaje się, są mi potrzebne jak nigdy.




(...)


(...)
Ogarnęła hulajnogę.
Jeszcze przedwczoraj najchętniej jedynie wyprowadzała ją na spacer. Wczoraj na delikatne aluzje ‘odepchnij się i postaw na hulajnodze obie nogi’, czerwieniała na licu krzycząc ‘ONE FÜSSCHIEN ONLY!’. Dzisiaj, koryfejka z teatru Balszoj, robi ziuuuuuuuuuuuuuu! (jedna noga na hulajnodze, druga równolegle nad hulajnogą) i w przelocie pyta ‘really fast?.
Między kuchnią, a przedpokojem.
- Really faaaaaaaaaaaast?
Jak błyskawica, córko, jak błyskawica.


©kaczka