Image Slider

(...)

(...)
Stok spowija nie tylko mgła. Na stoku osiadła gęsta atmosfera rodzicielskiej rywalizacji.
Normalnie to nasze ono zjeżdża z Mont Blanc, z Matterhornu, z Kilimandżaro... ale dziś taka mgła, ono takie zmęczone po wczorajszych telemarkach, więc trenujemy tu, na tym marniutkim oślim stoku, na tym nędznym pagórku, na tej imitacji przełęczy świętego Gotarda’.
Z wyciągiem na sznurek.
Nie bardzo mogę drwić, bo na własne oczy widziałam autochtoniczne dziatki bezszelestnie i nienagannym stylem przemykające obok mnie na deskach.
(Dziatki w rozmiarze Alberto Tomby wypranego w stu stopniach lub sprasowanego przemysłowym imadłem. Och, wolałabym dla potrzeb własnego ego, by to byli Pigmeje na wymianie międzyzakładowej.)
Dynia pozwoliła się upiąć w nartach i pojechała.
Drugiego dnia.
(Pierwszego Norweski optował za owinięciem dzieciny folią bąbelkową i uprawiał nadopiekuńczą ostrożność.)
Wyrwała się opiekuńczości drugiego dnia.
Kolana zgięte.
Ręce na kolanach.
Czubki nart w jodełkę.
(Zazwyczaj.)
Maaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaama! Faaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaast!’ najpierw wpółstoku mijała mnie szybsza niż dźwięk Dynia, potem przekaz audio.
Fundamentalną przeszkodą dla dalszej kariery narciarskiej okazało się kompletne niezrozumienie założeń sportu.
Dynia i owszem cudnie zjechała raz.
Równie cudnie drugi.
(Choć jeszcze cudniej byłoby gdyby przyłożyła się do zajęć z hamowania.)
Za trzecim razem zaprotestowała odmawiając sensu temu – bądźmy szczerzy -  bezcelowemu zjeżdżaniu i wjeżdżaniu.
Za czwartym razem pedagogicznie pokazałam rachunek za wypożyczone narty, podkreślając, że zapłaciłam w żywej gotówce i zupełnie niepedagogicznie przyobiecałam garść czekoladowych pastylek na dole stoku.
Pastylek wystarczyło na zjazd cztery i pięć. (Równie cudne jak wcześniejsze. I nie zaprzeczam, brak mi tu obiektywizmu.)
Potem Dynia sama wypięła się z nart, rzekła ‘Finished!’ i zarzuciwszy sprzęt na ramię poszła zadawać szyku na Krupówkach.
Formularz zgłoszeniowy Turnieju Czterech Skoczni  pokornie zjedliśmy.

(...)




(...)
Ubocznym lingwistycznym  efektem przebywania na stoku jest careful z podejrzanie francuskim akcentem.
/ke(r)’fu:l/!

(...)
Teutońska opieka społeczna zawezwała Dynię na kolejny audyt.
Audyt ujawnił, że hodujemy Dynię w średniowiecznych mrokach niewiedzy.
Dynia nie wie, jakie nosi nazwisko.
(Na naszą obronę. Nigdy nie zapytała.)
Nie potrafi przypisać nazw ekosystemów odpowiednim przedstawicielom świata fauny i flory.
(Nikt jej nie wyjaśnił, gdzie żyje płetwal błękitny. Założyliśmy, że sprawdzi w wikipedii. Der Luft słyszała jedynie w wersji do luftu! lub Luftwaffe)
Poproszona o odwzorowanie konstrukcji z klocków, zbudowała makietę Stonehenge nijak mającą się do załączonych schematów architektonicznych.
Poproszona o połączenie kropek, zamiast połączyć, każdą przyozdobiła gryzmołem.
Poproszona o narysowanie, napisała.
(Ponieważ pisze tak jak i łączy kropki, szczęśliwie przeszło niezauważone.)
Poproszona o zaśpiewanie, schowała się pod stołem, podważając wiarygodność naszych wcześniejszych opinii na temat jej heroicznej odwagi i pewności siebie, które to opinie wyraziliśmy w dołączonym do dziecka teście zamkniętym.
Poproszona o policzenie, odliczyła do czterech: one, two, seven, eight i pokazała trzy palce.
(Przekonaliśmy opiekę społeczną, że te palce to po irlandzku. Szczegółów udziela Bebe oraz Wiewiór.)
Odmówiła publicznego ważenia.
(Czy ja się dziwię?)
Poproszona o rundę na trzykołowym rowerku, usiadła na nim tyłem do kierownicy.
Zapytana o naturę wszechświata, oddaliła się ku wypchanemu niedźwiedziowi, którego mina świadczyła o tym, że nie jest najszczęśliwszym mając wędrujące nerki z pluszu, kręgosłup z flauszu i odbyt z satyny.
Zielony kolor uparcie nazywała pomarańczowym.
Pal licho nasze zranione uczucia i wszechogarniające poczucie pedagogiczno-rodzicielskiej klęski...
Towarzyszyła nam wszak procesja Bawarskich cioteczek.
Tego samego wieczoru zdruzgotane Bawarskie cioteczki wytoczyły z piwnicy przedwojenny rowerek, na którym pewnie uczyła się Sissi, jeśli i nie sam Kaiser i podjęły się treningu.
Dynia szybko zrozumiała, że każdy jej niemrawy, rachityczny wysiłek stanowi niewyczerpywalne, samoodnawialne  źródło czekoladowych pastylek.
Perpetum smarties mobile.
(W proporcji: mnóstwo smarties i nikczemnie mało mobile.)
Gdyby nie moja stanowcza interwencja, cioteczki jak nic dygałyby po pastylki do nocnego.

(...)
Górska chata była cała z boazerii, tak jak prawdopodobnie każda inna chata w obrębie granic państwowych.
(Czy dlatego Szwajcaria nigdy nie dorobiła się floty szkunerów, bo całe drewno przerobiono na sufity i gałki do szuflad?)
Chata miała otwarte palenisko.
(To wyjaśnia czemu już na drugi dzień zaprzestaliśmy dopierania dziatek sami wioniejąc jak wędzonka.)
Chata miała też urnę z prochami, która stała w naszej sypialni (czyniąc sytuację nieco krępującą, brak inskrypcji oraz kompletna nieznajomość narzecza wykluczała ustalenie, czy urna zawiera poprzednich właścicieli szaletu, czy może ulubione zwierzątko – owcę, kozicę, świstaka? )
Po raz kolejny padłam ofiarą własnej fantazji.
Wydało mi się, uroiłam sobie, że urlop z trójką dzieci jest urlopem i odpocznieniem, okazją dla praktykowania medytacji, rozwijania życia wewnętrznego na metry i skrzętnego notowania błyskotliwych przemyśleń o istocie natury ludzkiej.
Urlop z trójką dzieci jest nieustannym zarządzaniem kryzysowym, koordynacją równoległych histerii, byciem wszędzie jednocześnie a tak naprawdę nigdzie, jest efektywnym dzieleniem niepodzielnego i czytaniem książki tak, aby obrazki widział każdy z kurdupli nawet wtedy, gdy siedzi do nich odwrócony plecami w drugim pokoju.
Pławiąc się w fałszywej sławie matki bliźniąt i nadwrażliwego pięciolatka - mazepy byłam wdzięczna losowi, że u schyłku dnia przynajmniej dwójkę mogę zdać do magazynu.
Czapka z głowy, o wy, matki wielu dzieciom!
Nie na moje to zen.
Czy ktoś zbadał wpływ obcowania dziatek z grupą rówieśniczą na stan neuronów ich matek?
Dynia wyłuskała z rówieśniczej oferty irytujące ‘okaaaaay’, ‘STOP IT!’, którym czerwieniejąc na licu można znieważać werbalnie matkę oraz że można się zamknąć w szafie na znak protestu przeciw odmowie podsypania czipsów na śniadanie.
Najdonośniejszym odkryciem było to, że kto ma pęcherz rozmiaru piąstki ten ma władzę na trasie dwóch tysięcy nudnych kilometrów autostrad lub wtedy gdy z nad głowy iluminuje mu znak ‘prosimy zapiąć pasy’.
(Do dziś zachodzę w głowę, co uczyniłyby tanie linie, gdyby Dynia spełniła swoją groźbę i rzeczywiście zlała się w gacie na tekstylne siedzenie? Czy spaliłyby samolot? Podłożyły następnemu pasażerowi  torbę reklamówkę? Kazały nam zanieść obicie do pralni?)
Ja dla odmiany wyłuskałam, że są czarnoksiężnicy, którzy potrafią z gazety zbudować ściankę działową i odgrodzić się nią od własnych dzieci. Nawet jeśli te próbują zasadzać się na własne lub cudze życie.
Cóż robić, trudna rada.
Zatem dzieteczki tu krzesełka ustawiamy w rakietę, tu bilety na kraniec galaktyki, ach już jesteście z powrotem, nasze zacne perełeczki, szybciej niż światło, dowód, że Albert nie kłamał,  tu rolka folii aluminiowej na pohybel, bierzcie i owijajcie, po drugą wujaszek wyruszy przez śniegi,  cóż tam, że najbliższy alimentation na szczycie szklanej góry, tu cioteczka wyskoczy zza węgła udekorowana durszlakiem i wichajstrem od miksera, tu po raz dwa tysiące trzysta piętnasty przeczytamy wam książeczkę z podziałem na role, tu wujaszek zepchnie was z górki na saneczkach, najpierw jednak posegreguje, bo saneczki jedne, a chętnych zbita kotłująca się masa, a na końcu pozwolimy się wam ograć w rozbieraną loteryjkę i przeleźć przez komin... a potem wasz tatuś wstanie zza gazetki, złoży ją w równy kwadracik, ręką wygładzi, niewidzialny pyłek strzepnie z atłasowej klapy szlafroka i powie do nadchodzącej mamuni... aleśmy się dziś wybawili, powiadam ci małżonko!
A tam cioteczka i wujaszek martwi leżą pod progiem.
Się, cholera, nie potknijcie o ich wymiętolone zezwłoki.
Z durszlakami w uszach.

I jednak nie jest to urojenie, niektórzy naprawdę potrafią wypocząć na urlopie z trójką dzieci.
Jaka szkoda, że nie mam tej opcji.

(...)
Alimentation.

(...)
Lód na zbolałą głowę.




(...)
Wracając przystanęliśmy Pod Spokojnym Karolkiem w Czarnym Lesie.
Dobrze, że las czarny, nie rzucało się aż tak w oczy, żeśmy brudni i rozczochrani.
Bebe i Wiewiór są tacy jak na rysunkach.
Mają wigwam z widokiem na przyszłość.
Są ciepli, piękni, zdolni, karmią szarlotką, umieją żonglować i pozwalają gościom wygrać w gry planszowe.
W opinii Dyni – nieźle tulają.
- Pięć punktów na pięć. – rzecze Dynia i wystawia trzy palce odliczając: one, two, seven, eight.

©kaczka

1192-1193

[11-12 Feb 2012]

(...)
Zzieleniała ledwie stoję.
Dwie sekretarki dyskutują, o której wolno mi w takim razie wyjść z pracy, by nie zaszkodzić krajowemu produktowi brutto i globalnym współczynnikom absencji.
Resztką pozieleniałej świadomości zauważam pewne pokrewieństwo procedur ze studenckim ośrodkiem zdrowia albo wczesną podstawówką.
Psze pani, rzygam, mogę iść do domu?’
Tyle, że wtedy dom był za rogiem, teraz jest sto kilometrów dalej.
Owijam się w kurtkę, wychodzę, w żołądku mam wszystkie morskie choroby świata.
I gdy sobie tak rzygam w toalecie pociągu klasy drugiej, to na myśl mi przychodzi, że się tak nie da.
Żyć.
Że dosyć.
Basta.
Że po dwóch latach kompletnie się wyczerpałam.
Skończyłam się.
Nie ma mnie.
Że to, że ktoś mógł mnie posądzić o to, że mam lat mniej niż dwadzieścia jeden to dlatego, że z permanentnego zmęczenia rozmazały mi się rysy.
Utraciłam ostrość.
A jednocześnie inna myśl mnie trawi, że i tak ciągle za łatwo, za prosto.
Mogłabym, dla przykładu być w ciąży i z definicji womitować sobie w codziennych podróżach.
Sto kilometrów dalej resztką sił wpełzam pod kołdrę, z delirycznego snu budzą mnie małe pierożki łapek na siłę otwierające mi oczy:
- PAAAAAAAAAPA! LOOOOK! MAMA POOOOORLY!
- A może faktycznie jesteś w ciąży, kaczko? – wspina się Norweski na wyżyny empatii.
Zapadam się w otchłań materaca.
Zamyka się nade mną kołdra.
Litości.
Litości i amnestii.


(...)
Między jednym a drugim rotawirycznym snem odnotowuję, że Dynia opowiada komuś w słuchawkę o tym, jak ‘mama poorly toilet BŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁEEEEEEEEEEEEEEEEEGH!
Jak nic opowie o tym i jutro w ochronce.


©kaczka

1190-1191

[9-10 Feb 2013]

(...)
[Uwaga. Zawiera lokowanie produktu.]
Prawdopodobnie jako ostatni odkryliśmy ‘Not going out’.
Pięć sezonów.
Gdy już uda nam się wieczorem  Dynię  ustawić w opcji herunterfahren, zakłócamy sąsiadom-Amiszom nocną ciszę wyjąc ze śmiechu.
(I powiadam, drogie BBC, jeśli to z mojego abonamentu to w tym roku zapłacę bez mrugnięcia okiem i jeszcze napiwek dorzucę.)
Wiele jest pięknych scen.
Choćby ta, gdy strapiona główna bohaterka obejmuje ze zmartwienia poduszkę od kanapy, a główny bohater jej na to: 'You look like a Borrower eating a chocolate bourbon'.
(Humor przedni, miejscami endemiczny, ale nie tylko  dla miłośników Pożyczalskich i ciastek przekładanych kremem.)
Gdzieś w sezonie czwartym jest odcinek, w którym skutkiem zawiłej fabuły główny bohater próbuje odzyskać paczkę narkotyków. W rezultacie kupuje od ulicznego dilera opakowanie proszku do prania.
Indagowany tuż przed napisami końcowymi, jak uniknął aresztowania, odpowiada: 'It is not illegal to spend £8000 on washing powder. Just ask people who shop in Waitrose!'
I tenże odcinek przypomniał mi wydarzenie sprzed dwóch tygodni.
[Tak, to powyższe to było przydługie wprowadzenie do tematu.]
Zwykle nie kupujemy w Waitrose, bo głupio wydawać osiem tysięcy na coś, co w Tesco za rogiem chodzi po dwa dziewięćdziesiąt dziewięć.
(Nawet jeśli zawiera fragmenty konia.)
Są jednak rzeczy, których nie można kupić nigdzie indziej.
Na przykład, uczciwy, pseudokontynentalny chleb.
Dwa tygodnie temu chcieliśmy zaimponować Panpaniscusom uczciwym chlebem (kompletnie zapomniawszy, że oni wszędzie wożą swój, pyszny, patriotyczny, osobiście zakwaszony, na drożdżach ze stemplem ‘Teraz Polska’) więc przystanęliśmy w miejscowym oddziale Waitrose.
Po hali kręciły się damy z produktami spożywczymi w promocji.
Norweski i Dynia pobieżyli śladem próbek sera, chleba i wina. Nie dam głowy, ale mógł mruknąć Norweski '...a teraz córko zorganizujemy sobie śniadanie za friko'.
Budzi się czasem w Norweskim socjalista i próbuje ogryźć kapitalizm do kości.
Nie przewidział Norweski, że Dynia nie ogarnie subtelności strategii i miast skubnąć to tu, to tam, podąży za niewiastą z tacą Cheddara jak rasowy pies gończy.
Gdy ich odnalazłam, psychologiczna przewaga była po stronie niewiasty z tacą.
Pan kupi, dziecku smakuje! Dziecku pan od ust odejmiesz?
Dynia w każdej łapie po trzydzieści wykałaczek.
Dowód rzeczowy w sprawie o zeżarcie.
Lyszys, papa? Lyszys!’ – emitował żerca i recenzję sera, i okruszki, jednocześnie uniemożliwiając Norweskiemu wyparcie się ojcostwa.
Mimo programowego odmawiania zakupu trufli, kawioru, risotta z płatkami złota i ekologicznych serów turlanych przez specjalnie tresowane rosomaki, Norweski nie miał wyjścia – trafił swój na swego – Cheddar zdeponował w koszyku.
By okrucieństwa dopełnić niewiasta z tacą śledziła nas całą drogę do kasy. Prawdopodobnie na wypadek, gdybyśmy chcieli ukryć tę bryłę sera wśród trufli.
 I już u wyjścia podstawiła pod nos uradowanej Dyni ostatnią kostkę sera na wykałaczce z komentarzem:
... bo skoro zjadła całą resztę.
Ech.
There ain’t no such thing as a free breakfast.

(…)
Gdzieś w kolejce ku czekoladowopodobnym napojom powiedziała niespodziewanie śmiesznym hanzeatyckim akcentem:
- Maaaaaaaama! Maaaaaaaaaama! Ich bin Dynia. Majn. Dynia.
Załogowe lądowanie na Marsie nie zrobiłoby na mnie większego wrażenia.
Potem wpięła ojcu swoją spinkę we włosy, zerknęła na efekt końcowy i wielce z siebie zadowolona oznajmiła sąsiedniemu stolikowi:
- Pretty, huh?
Peszy mnie, że za darmo, za nic, niczym sobie niezasłużony, taki przywilej.
Widzieć, że oto człowiek.
Osobny.
Metr dziesięć.
In statu nascendi.

(...)
Great British Play-Doh Menu. 2013.




 ©kaczka

1188-1189

[7-8 Feb 2013]

(...)
Przepłynęłam ten kanał na tratwie z wielkiego gofra.
Wiosła z gorzkiej czekolady.
Namiot z ciastek speculoos.
Za mną kilwater z czekoladowej posypki.
Wróciłam.
(Ślady mówią, że żywili się głównie parówkami.)
Ze wszelkich darów najlepszym okazał się ludzik ‘złóż-go-sobie-sam’ za jeden euro dwadzieścia.
Motyw matczynej pielgrzymki na trwałe jest włączony do kanonu gier i zabaw.
Dynia wzuwa but na obcasie, ciągnie za sobą walizkę na kółkach i oddala się trzymając w ręku kartki kalendarza przerobione na bilety lotnicze.
- Tschuss, mama, lecu!
I leci.
Ale zaraz wraca.

(...)
W tym tygodniu anglikański zakład wychowawczy skłania się ku sztuce użytkowej.



(...)
Po raz kolejny organizatorzy performansu nie zapewnili uczestnikom dostatecznej ilości przenośnych toalet.


©kaczka

1187

[6 Feb 2013]

(...)
Ma pamięć jak efelant.
Gdy przedwczoraj z wyrzutem w głosie informowała mnie przez telefon, że ‘mama noł w domu’, powiedziałam chytrze, że to dlatego, że pojechałam po ciastka.
Wczoraj odebrawszy telefon od razu przeszła do konkretów.
Ciastku? Mama? BIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIG CIASTKU? More?’
Rozmiar ciastka ogranicza dwudziestotrzykilogramowy limit bagażu podręcznego.
Rozważam czarter samolotu lub kontenerowy transport drogą morską.

(...)
Dank u.
Posądzaliśmy ją, że niefrasobliwie skrzyżowała dziękuję z danke.
A tu okazało się, że o wiele wcześniej uczynili to Flamandczycy.

©kaczka

1185-1186

[4-5 Feb 2013]

(...)
Profesora B. poznałam trzy wcielenia temu.
Robiłam wtedy za wschodnioeurpejskiego kopciuszka, który na krzywy ryj wpadł na bal i w najostatatniejszej chwili wyhamował w przystawkach.
Profesor B. pouczony o mej proweniencji  koił moją nostalgię opowieściami o Zbigniewie Bońku i podsypywał na talerz ośmiornic.
Następnego dnia, gdy czar prysł, gdy znów przysiadłam w kącie przy piecu, by oddzielać drożdże od innych drożdży, wieść o balu i ośmiornicach  rozniosła się  po piętrach, przyrodnie siostry, macosze córki w fartuchach od Prady zbiegły się i otoczyły mnie kołem.
Siedziałam obok profesora B.! Oddychałam tym samym powietrzem! I dalejże pocierać o mnie medaliki.
Profesor B. był Indianą Jonesem tamtejszego wydziału.
Do profesora B., eksperta od inżynieryjnych stron fermentu, zbiegały się na wykłady studentki wszystkich kierunków od antropologii kulturowej po lingwistykę stosowaną i nie dam głowy, czy jak w filmowym oryginale, nie dekorowały swych powiek miłosnymi wyznaniami.
Trzy wcielenia później zderzam się z kimś na unijnym korytarzu, na zakręcie imienia Franza Kafki.
(Nawet zakręty działają tu według dyrektyw i regulacji.)
Chmura dokumentów eksploduje na kształt nuklearnego grzyba.
Grawitacja ściąga biurokrację  na podłogę.
Zza  biurokracji wyłania się postać.
- Profesor B.?!
- Kaczka?!
Tak oto znalazł się mój pantofelek.

©kaczka

1182-1184

[1-3 Feb 2013]

(...)
Środek Europy.
Środek nocy.
Obojętne miasto.
Anonimowe ulice.
Seryjny hotel, gdzie zbiegają się rozmaite okoliczności.
Pokój instant z półfabrykatów.
Kawa instant z granulek.
(Pokój z widokiem na identyczny pokój.
Kawa bez widoków.)
Piętro tysiąc pięćset dwa osiemset.
Na dole chmury i szczury.
Wokół sztucznie wygenerowana cisza.
Dźwięki w korytarzu wsiąkają w pasiaste chodniki.
Doskwiera mi brak Dyni.
Dotkliwiej.

(...)
W piątek Ruben znów niespodzianie pojawił się z prezencikiem.
... gdyż mu się  zdublowały na Trzech Króli, więc wykoncypował sobie, że się podzieli...
(Dzięki temu mamy w domu plastikową beczkę z plastikowym, niespodzianie wyskakującym z beczki piratem. Niedopatrzeniem jest brak w beczce rumu, by dezynfekować rany psychiczne i cielesne. Choć może rum był, ale obalili go rodzice Rubenita? )
By uniknąć kolejnej smrodliwej dydaktyki w temacie manier przystojnych białogłowie otrzymującej hojne prezenciki, Dynia wygrzebała z torebki dar wdzięczności.
Kamień.
Głaz.
Ani filozoficzny, ani szlachetny, ani nawet półszlachetny.
Bardziej narzutowy.
Przywleczony onegdaj z ogródka niewiadomopoco.
Jednocześnie dyskretnie wepchnęła różową kasę pod kanapę.
Nogą.

(...)
Pierwszy raz nazwała się po imieniu.
Ynia.
Rozpadłam się od tego na coś mniejszego niż bozony.

(...)
Efelant.
Efelont.
Felefont.

Lingwistycznie skręciła ku nowożytnej grece.

(...)
 - PENIS! – rzekła głośno i wyraźnie, a rodacy w kolejce do kasy zamilkli, nerwowo zachichotali, wbili we mnie wzrok i zaczęli śledzić rozwój sytuacji.
- PENIS! PENIS! PENIS! – sytuacja rozwijała się udanie. - MAJN PENIS!
Walorów akustycznych, ani uporu Dyni nie brakuje.
Wyjątkowo długą i krępującą chwilę zajęło mi, by zrozumieć, że domaga się gotówki w drobnych monetach.
- Pennies! Mama! Pennies!

(...)
Podróżowałam tu cały dzień.
Dwa pociągi, autobus, samolot, pociąg.
W samolocie wyjęłam książkę tej samej narodowości, co i moja sąsiadka z fotela pod oknem.
Tak podejrzewałam.
Bo surowej urody, zabawnego akcentu, charakterystycznego ubrania, suszonej ryby zamiast czipsów.
Ona podejrzewała, że ja też.
Co skonfrontowałyśmy odpinając pasy.
(Jej podejrzenia biorę jako korzystny omen dla mojego następnego wcielenia.)
A skutkiem tego konfrontowania okazało się, że jesteśmy tu w tym samym celu.
Co ustaliłyśmy wysiadając z pociągu na tej samej stacji.


©kaczka