Image Slider

849

[1 Aug 2011]


(...)
Najbliższy lokal gastronomiczny to kafeteria w supermarkecie.
Tam toczy się nasze życie rodzinne, kulturalne i towarzyskie.
- Skądże te trzy ciasteczka? – zapytał Norweski, gdy spóźniony dołączył do naszej wesołej, ja-oraz-Dynia, gromadki. – Trzy? Do jednej kawy?
Trzy skonfiskowane, maślane ciasteczka.
Krótkochleby.
Cukiernicza kontrabanda.
Dynia przeszła się raz po sali i odebrała honorarium za machanie ręką w naturze i ciateczkach. Dwa przyniosła sama (po jednym w każdej łapie), trzecie przyszło za nią na talerzyku niesione przez przygiętego do ziemi staruszka. 
[Czy jeśli kupimy skrzypki, będą jej rzucać monety, banknoty i czeki?]


©kaczka

848

[29 Jul 2011]


(...)
Pomysł udziału w badaniach klinicznych upadł.
Nie, iżby z powodu nieuregulowanej sytuacji rodzinnej, a z powodu napiętego regulaminu osiemnastu wizyt w klinice.
Dwie godziny podróży pociągiem do stolicy, aby, z przypadku znaleźć się, nie daj Boże, w grupie łykającej placebo?
Wielce niepraktyczne.
- Zawsze możesz poprosić lekarza rodzinnego o regularne skierowanie, a wtedy zajmiemy się tobą poza programem. -  z dobrego serca poradziła pielęgniarka.
Pomijam (nie)prawdopodobieństwo wydobycia skierowania od lekarza rodzinnego.
Dwie godziny podróży pociągiem do stolicy?
Minimum osiemnaście wizyt?
Poranny, jednorazowy bilet prawie sto funtów?
(Koszty podróży i straty moralne, dla uczestników badań klinicznych nad klasyczną antyhistaminą – tu obajwiała się moja krótkoterminowa przebiegłość – w pełni refundowane.)
Żadne uczulenie na florę nie jest tego warte.
Prościej w czerwcu nie wychodzić z domu.

(...)
Czas Binty przeminął.
Nastał czas Brzechwy z ilustracjami Butenki.
Dynia z wysiłkiem ciągnie za sobą tom, rozsiada się na moich kolanach, przerzuca strony, gardzi treścią, fascynują ją obrazy.
- Pokaż kota, Dyniu. – ordynuję, a Dynia pac! palcem w kozę, słoik kleju, wieprza lub capa.
- Kota, Dyniu, kota!
... a Dynia pac! w kozę, słoik kleju, wieprza lub capa.
- Kot, Dyniu, kot. Miauuuuu???
Koza, słoik kleju, wieprz, cap, pies.
Trzeba ją bogato wydać za mąż.

(...)
Ja kaszlę, Dynia ma gorączkę i katar, Norweski się słania i ściele.
Razem składamy się w modelowe przeziębienie.


©kaczka

846-847

[27-28 Jul 2011]


(...)
Benjamin (tylko nie mów do mnie Beenie!) miał rude włosy i miliard piegów.
- Ile masz lat? – zapytał.
- A jak myślisz?
- Dwadzieścia pięć.
(Wróżę ci, Benjaminie, świetlaną karierę w dyplomacji.)
- ... obraziłem cię?
- Wprost przeciwnie.
- ... moja babcia wygląda na sto, ale ma osiemdziesiąt. Nigdy bym jej nie powiedział, że wygląda na sto, to niegrzecznie.
(... świetlaną, zaprawdę, świetlaną...)
- ... wiesz, tak naprawdę, nie kręci mnie Peppa, wolę Doktora Who, ale Klara lubi, więc.
- Klara to twoja dziewczyna?
- Nie. Przyjaciółka. To ona rzygała w autokarze.
Klara rzygała, Noecjusz kwiczał, Dynia połyskiwała glutami, Benjamin nie przestawał mówić.
(Wyrazy współczucia dla przytroczonej do Benjamina fhRRRRancuskiej operki.)
Świat świni Peppy.

(- Może nie będzie tak źle. – powiedziała jedna z a(n)gielskich ciotek, gdy zwierzyłam się z traumy, której mogłaby zaznać Dynia na widok człowieka ubranego w gigantyczny kostium świni Peppy. – Może Dynia pomyśli, że to sznycel?)
- ... przepraszam za dźwięki w tle, słabo słychać – rzuciłam w słuchawkę – jesteśmy w helikopterze, właśnie przelatujemy nad polem plastikowych truskawek...
- ... HALO? HALO? – rozdarła się pielęgniarka w telefonie – CZY CHCECIE MIEĆ WIĘCEJ DZIECI?...
(Uwzięli się, jak pragnę zdrowia, nakręcać i potrząsać biologicznym zegarkiem?)
Z perspektywy helikoptera, samochodzików, łódeczek i różowej trzody chlewnej w koronie? Nie. Nie chcemy.
- ... gdyż jeśli chcesz wziąć udział w tych badaniach kliniczych to wymagamy, abyś podpisała, że przez najbliższe cztery lata nie chcesz.
- Nie chcesz? – zapytała Mama Noecjusza przy kawie w trawie wśród kanadyjskich gęsi (przebóg, pilnuj swoich sucharów Dyniu, gdyż źle im z oczu się patrzy tym gęsiom!) – Bo ja nie chcę.
Och, gdybym była pewna...
Zyski z podróży?
- NaphRRRawdę nie wyglądasz na swój wiek. – powiedziała mi przytroczona do Benjamina fhRRRRancuska operka. Bless her! Wylała to przez wdzięczność za trzy godziny mojego z Benjaminem dialogu, podczas, których się wyspała.
Matka Rzygającej Klary zaoferowała się poprawiać moje deklinacje i koniugacje.
Tego chcę, tego przynajmniej jestem pewna.
Dante w oryginale wciąż czeka.

(...)
- Genetic or Janet-ic? – pytamy antropolodzy-amatorzy, bo postępki Dyni nieustannie nas zadziwiają.
Dynia wyjmuje z mojej torebki kartę-przepustkę na sznurku i wiesza sobie na szyi jak korale, takim gładkim gestem, jakby przyozdabiała się od zawsze.
(Żadne z nas nie nosi korali.)
Z szafy wyjmuje nasze majtki i skarpety i zakłada.
Przez głowę.
- Myślisz, że to mówią przez nią wieki, czy, że w ochronce u Janet odchodzi nieustannie (oceniając po tych różowych szpilkach) jakieś targowisko próżności?
- Ostatnio drzwi w ochronce otworzył mi Batman...

©kaczka

844-845

[25-26 Jul 2011]


(...)
Odławiałam Dynię z wodnej toni.
Dynia miała za złe i ciskała gumowymi ośmiornicami.
Na to zadzwoniła Ciotka N., że dzięki za artykuł o Deanie Karnazesie (który tak sika w biegu, że zawsze ma suche buty) i za namiary na prawdziwe lody w stolicy, i że  najpierw zahaczą o Prowansję, potem trzy tygodnie w Szkocji, gdyż maskonury na klifach właśnie znoszą jaja, czy coś tam, następnego dnia Lund i Umeå, więc nie spotkamy się w Londynie, bo ja w piątek, a oni w sobotę, jeszcze Tromsø, (... podsypże Dyni okruchów to się skupi i przestanie się drzeć...) jeszcze maraton w Berlinie, a potem... potem już chyba usiądą i będą czekać na to dziecko.
- Czyje dziecko? – zapytałam mocno skonfundowana jednocześnie uchylając się przed przelatującą ośmiornicą (... chcecie nasze? bierzcie! razem z wanną. wanna gratis.)
- Nasze własne dziecko. – ogłosiła światu Ciotka N.
ICH dziecko!
Mały Spaniard z genami Balkan Electric.
Uśmiecham się szeroko.
 
©kaczka

843

[24 Jul 2011]


(...)
Dwa kroki przytrzymując się powietrza.
Idzie sama, dopóty nie zorientuje się, że idzie sama.
Jak Pies Huckleberry w kreskówce, gdy wychodził przez okno na piętrze.
Z takim samym rezultatem.

(...)
- Oto i niepodważalny dowód, że jest twoją córką. Nawet badania genetyczne nie byłyby bardziej wiarygodne. – wyszeptał Norweski na widok.
Dynia stała przed telewizorem i profesjonalnie pucowała ekran ściereczką do kurzu.
W regularne kółka.

©kaczka

842

[23 Jul 2011]


(...)
Był zdaje się taki film, raczej słaby i pokraczny, w którym Jodie Foster filtrowała sygnały z kosmosu, by ostatecznie odczytać z nich schemat gigantycznej tarki do parmezanu, żelazka do zmarszczek czasoprzestrzeni, połyskującej kuli dla chomika (azaliż to chyba w innej produkcji) lub przepisu na kosmicką owsiankę.
(Cokolwiek zażywał reżyser na natchnienie, nie powinien raczej tego podstawiać pod nos antynarkotykowym psom na lotniskach.)
Rzecz w tym, że u nas podobnie, Norweski, jak w programie SETI, niestrudzenie, fanatycznie, obsesyjnie filtruje sygnały radiowe nadawane przez Dynię w nadziei na odrobinę artykułowanego sensu.
Dziś nastąpił przełom.
- Słyszysz! Słyszysz! Mówię DYNIA, a ona na to...
...
...
...
- NIA... NIA... NIA...
(Oklaski, szampan, granty na dalsze badania nad.)
Jedyny problem... jednorazowo.
Nie udało się nam tak dostroić częstotliwości, by wydobyć z Dyni pangalaktyczne tajemnice.
Na przykład, kto stoi za istnieniem lub gdzie upchnęła czerwoną skarpetę.


©kaczka

840-841

[21-22 Jul 2011]


(...)
- MAAAAAAAAA-MA! MAAAAAAAAAA-MA! – rozdarła się Dynia, bo Cruella de Szczepion wbiła weń i świnkę, i odrę, i różyczkę, i streptokoki, i diplokoki, i triplokoki,  i resztę indeksu z podręcznika chorób wieku dziecięcego.
Świadome, szukające ratunku MAAAAAAAAA-MA!
Emocjonalny nokaut.

(...)
Lekarz zapytał, czy planujemy następne i postukał w szybkę mojego biologicznego zegarka.
Bo następne, tak jak pierwsze, trzeba precyzyjnie zaplanować i sprowadzić na tę stronę sekwencją zastrzyków i pastylek.
Nie byłam gotowa na takie rozmowy.
Stuk. Puk. Stuk. Puk. W biologiczny zegarek.
Pierwsze podczas tej rozmowy nie przestawało się wtrącać (obecnie szlifuje zazazazazaza), wyswobodziło się z objęć, zaklinowało się pod kozetką, zrzuciło z biurka recepty i zażądało ciśnieniomierza, a gdy mu odmówiono to wzięło sobie samo.
Żywa reklama uroku macierzyństwa.
Poprosiłam o time-out.
Osiemnaście lat?
Biologiczny zegarek nie zwolnił.
Lekarz zapytał o aktualny kurs korony i o kilka zwrotów z rozmówek skandynawskich, bo jest przekonany, że jesteśmy stamtąd, choć zapierałam się wielokrotnie.
Winnam przestać odziewać Dynię w skandynawskich bohaterów narodowych.
- A kogóż masz tym razem na wdzianku? – zaciumkał Lekarz w stronę Dyni (poprzednio z wdzianka łypał Bamse).
- Pippi. (Społeczeństwo oczekuje, że matka będzie podkładać pod nieletnich dubbing.) 
- A co robi Pippi?
- Ma małpę, konia, skrzynię dukatów, ojca pirata, mieszka sama i żywi się cukierkami.
- Interesujący wzór do naśladowania.
Po zastanowieniu. Istotnie.

(...)
Dynia zdaje się jest brakującym ogniwem między człowiekiem a wielorybem.
(I nie piję tu aby do wskażników BMI.)
Życie wyszło z wody, wróciło do wody i wyjąć je zeń można wyłącznie z wanną.

©kaczka

838-839

[19-20 Jul 2011]


(...)
Dynia wzgardziwszy detalem, wyprztykała hurtem cztery zupełnie nowe zęby (wyjaśniło się, czemu toczyła ślinę, jak berneński pies pasterski) i zapłonęła od tego okrutną wysypką na odwłoku.
- Niech sypia bez pieluchy. – poucza ochronka tonem kamiennej tablicy w dziennym biuletynie informacyjnym.
[Taa... jasne (!).
U was niech sypia bez pieluchy, spryciarze.
]
Tymczasem z worka na kapcie wyjmuję parę manoloblachników lub innych jimmychoosów na miarę dziecięcej stopy.
Róż.
Wysoki obcas.
Serca z polipropylenowych rubinów.
Glam heels.
... yyyyyyyyy???...
- Była na imprezie... – mówi Norweski.
[U Barbie i Kena?]
... i dostała w prezencie. Dla chłopców były niebieskie...
[Niebieskie manoloblachniki na wysokim obcasie?]
Wizja Rubenita w niebieskich obcasach  na chwilę odwraca moją uwagę od tego, że Dynia ma coraz więcej swoich własnych spraw.
Ta Dynia, która znienacka samodzielnie stoi pod prysznicem i entuzjastycznie ordynuje sobie bicze wodne.


©kaczka

836-837

[17-18 Jul 2011]


(...)
Rzecze stuletnia ciotka Rozmaryna z Alpejskiej Wioski, że może i marszczy się na obliczu, może kurczy się, maleje i powoli znika, ale w środku jest tą samą Rozmaryną sprzed stu lat.
Z tego, powiada, jest dowód na istnienie duszy.
Lubię ten koncept.
Że dusza składać by się miała z najlepszych, najdrobniejszych wspomnień.
Takich, choćby, jak uśmiechająca się nocą do swoich snów Dynia.

(...)
Za dnia Dynia jest bankrutem.
Dynia utraciła zdolność kredytową w walucie zaufania, gdyż bez wymaganej autoryzacji próbowała pożreć opakowanie od batonu muesli.
A gdy to ją od tego lekko przytkało, puściła pawia.
Na moje buty.


(...)
Ap. Ap. Ap.



©kaczka

833-835

[14-16 Jul 2011]


(...)
Dynia jest wspólna.
Wspólnotowa.
Plemienna.
Społeczna.
Społecznościowa.
Społeczeństwo nurtuje troska o dobrostan Dyni.
Urocze. Miłe. Ciepłe.
Matka jednej z an(g)ielskich ciotek, tradycyjna dama prowadząca szkolną stołówkę – po spotkaniu z nią Jamie Olivier obrońca świeżego warzywa i niesłodzonego mleka sikałby nocami w łóżko i wymagał dożywotniej opieki terapeuty – owa dama przysłała nam blachę ciastek dla Dyni.
Z dobrego serca, masła i cukru.
Zjadłam jedno we wtorek, do dziś jadę na tych karbohydratach.
Zaczął dłubać w jednym Norweski i oniemiał nad kalorycznym dobrobytem, gdyż wydłubał zeń paczkę czekoladowych pastylek.
- Ośmieliłbyś się skomentować krytycznie? – pytam.
- Przenigdy!
Wystarczy Dyni okazać takie ciastko, a przyspiesza.

(...)
Piątki.
Piątki zaczynamy śniadaniem.
Stolik dla dwóch osób.
Krzesła naprzeciwko siebie.
Filiżanka mlecznej piany, filiżanka kawy.
Talerz tostów.
(Szybciej, szybciej, szybciej smaruj tym masłem. – mówiłaby Dynia, gdyby jej się chciało.)
Dynia częstuje się pianą, Dynia przegryza tostem, Dynia robi miny, Dynia miesza łyżką, Dynia opowiada coś po dyńsku.
Takie to nagle dorosłe, że aż ściska w dołku.

(...)
Truskawki były podobnież z Kent, tak słodkie, że trudno uwierzyć, że przefiltrowały cukier przez miejscowe słońce.
(Jeśli z Kent to pewnie rzuciły się przez kanał z nielegalnego obozu dla truskawek na przeciwległym brzegu.)
Na gości czekał Eton Mess.
Głównie jednak mess.
Nie sposób egzekwować najprostszych czynności domowych z Dynią przyczepioną do łydki.
Eton Mess, świeża, przekładana lawendą pościel, obrus na stole.
Pajęczyna na kandelabrach, niewypolerowane srebra, dywan z dmuchanego ryżu i kurz pod łóżkiem.
Nad wsią świeża woń wieprzowego nawozu.
(Żal sąsiadów, którzy korzystając z dwugodzinnej fali upałów, odwinęli pranie swego życia i rozwiesili je wokół domu jak buddyjskie modlitewne choragiewki. Żal, bo wystarczyło dziesięć minut inwentaryzowania dżdżownic w ogródku (Dynia), by przesiąknąć wieprzem do szpiku.)
Goście przywieźli czekoladki z Belgii, opaleniznę z Hiszpanii i plotki ze Szwecji.
Wspinając się na piętro o poranku Dynia, która przespała powitania i sznapsy, ujrzała gości u szczytu i z wrażenia udowodniła, że po schodach potrafi na wstecznym.
(W bieżącym sezonie Dynia uprawia nieśmiałość.)
Z inspiracji Anielli – Park Jurajski.
- Będzie padać. – powiedział w czwartek Człowiek z Pociągu, gdym zwierzyła się z weekendowych planów.
Nie padało.
Lało.
(W drodze do natknęliśmy się na celebrytów z programu Antiques Road Trip. Podróżowali, pozazdrościć, cha cha! kabrioletem!)
Lanie to podobno najlepsza pogoda na prehistoryczne szczątki.
Lanie, sztorm, listopad.
Lanie wypłukuje i zakamieniałe dinozaury z mezozoicznego cmentarza, i szklane oczy lub armatnie kule ze stuletniego wysypiska śmieci.
Poszli zatem za przewodnikiem i jego młotkiem i Norweski, i Ciotka N., i Wuj D.
Ja toczyłam w kółko wózek z Dynią przez idiotycznie wąskie uliczki kurortu, przez budy ze smażeliną lub różowe sklepy z dekorem i wściekle zazdrościłam, gdyż nijak nie dało się z tym wózkiem wbić w kamienną plażę.
Wygrzebali fascynujące, choć najpierw trzeba było ich wyżąć.
Ciotka N. – wypadnięty kręg (z tym u Anielli coraz bliżej, by złożyć sobie własnego ichtiozaura.), a Norweski – skamieniałą kupę, na oko, kretańskiego chomika i mikroszkielet Calineczki.



(A lanie warto przeczekać TU. Zaczyn francuski, wydźwięk mocno skandynawski.)



©kaczka

831-832

[12-13 Jul 2011]


(...)
Mówią mi dzień dobry na peronie.
Nim podejdę do okienka, komputer już rozbłyskuje moją stacją docelową  ... and plus bus.
Mam własne, nieoficjalne miejsce w tym pociągu.
Jak każdy chroniczny podróżny.
Kobieta po prawej zawsze o tej samej porze wyjmuje słoik z mlekiem i wlewa do pudełka zbóż.
Mężczyzna z teczką przysypia na karpia, albo palcami odławia i wyciska torebkę herbaty.
Za oknem krowy, krowy, krowy, owce, krowy.
Ten, który wysiada ze mną wdaje się już w małe rozmowy.
Być może pewnego dnia będę musiała go obudzić, by nie dojechał do stolicy.
Z małych rozmów duża odpowiedzialność.

O siódmej z minutami sięgam po codzienną gazetę.
Przed ósmą wysiadam z autobusu.
Codziennie.
Świstak winien mi pozazdrościć dnia.

(...)
Nikt nie miał siły wyłączyć telewizora po wiadomościach, więc.
Marley & Me.
- O nas to, kaczko, o nas.
(Tyle, że bez psa.)

(...)
Jest pożytek z chodzenia do pracy.
Wygrałam sporą garść monet wrzucanych pokątnie do zlewki na konto, kogo w tym tygodniu zwolni na ekranie reality telewizora Pożalsięboże Lord Cukier.
Sześciotygodniowa kulminacja nielegalnego hazardu.
Zoe odpadła, przegrani mnie nienawidzą, gdybym tak jeszcze wygrała czas na zakupy.



©kaczka

830

[11 Jul 2011]

Front wyżowy.
Trzepak.
Podwórko.
Dzielność.
Samodzielność.




©kaczka

828-829

[09-10 Jul 2011]


(...)
Cloudy with a Chance of TANTRUMS.
Komunikat meteo.
Chmury i furie.
Dynia się pieni.
(Nie przypuszczałam, że to nastąpi tak szybko.)
Nie daj Dyni, czego pożąda, a pada ciałem na miękkie, puszyste i wygodne (!) i wyje, kątem oka rejestrując reakcje publiczności.
Gdy publiczność robi buuuuuuu! i wychodzi, Dynia pełznie ze swoim objazdowym performansem i ciągnie za sobą smarki.
Wczoraj, bo nie mogła biegać po domu odziana jak Lady Godiva, dzisiaj, bo na dnie talerzyka ukazał się przygłupi zajączek.
(Na kim, no na kim, u licha, testowali swoje wiodące talerzyki wiodący psychologowie rozwojowi?
Nie na Dyni. 

To pewne.
Dynia widzi dno z obrazkiem i jest przekonana, że zajączek jej zeżarł.
Co jest, rzecz oczywista, bezpośrednią przyczyną niżu nastrojowego.
)
Gdy się nie pieni, olśniewa kolejnymi zastosowaniami przeciwstawnego kciuka.
Jest królową placów zabaw.
Tuneli, ślizgawek, huśtawek.
Przemyka przez dom dezaktywując skrupulatnie porozklejane gumowe zabezpieczenia rogów.
Inwentaryzuje kolekcję nakrętek od dziecięcych słoików z przecierem.
(Wrzuca jedną za drugą do pudełka po salmiaku, a następnie jedną za drugą wyjmuje, a następnie wrzuca jedną za drugą do pudełka, a następnie jedną za drugą wyjmuje, wrzuca, wyjmuje, wrzuca, wyjmuje, wrzuca, wyjmuje, wrzuca...)
- Powiedz pa pa! Dyniu - mówię, a zdziwiona Dynia rozgląda się za ojcem, ale winke winke machen lub bye bye machen wychodzi jej tak, że teletubisie z zazdrości winny podciąć sobie stylonowe żyły.
Mała, skonfundowana piąstka zaciska i rozwiera palce na iberyjską modłę adios!
Tyle, że horyzontalnie.


©kaczka

827

[8 Jul 2011]
(...)

Roboczą wizytę Frau Norweskiej (ochronka zawieszona na dwa tygodnie z powodu dorocznych wakacji, sprowadźmy babkę, pomysł Norweskiego) znieczuliłam mieszając Aperol i Prosecco.
W gorzki Spritz.
Był upał, w pracy audyt zaglądający pod witkę każdej bakterii i w każdą kartkę w kieszeni fartucha, flora pyliła, klimatyzacja ledwie mieliła lepkie powietrze, przeterminowana przciwhistamina łykana jak landrynki była pewnie z garażu na przedmieściach Szanghaju, między temperaturą powietrza, a temperaturą składziku dla mikroflory, w który zanurzałam ręce po łokcie było równo sto dziesięć stopni różnicy...
Urwałam się ze smyczy świadomości.
- Karmiłam Dynię wyłącznie tym, co zostawiłaś, wyłącznie... – zaklinała się Frau Norweska, gdy wracałam do domu ledwie powłócząc nogami, i natychmiast nanosiła do tej treści erratę.
Errata obejmowała lody.
I trochę jogurtu.
I naleśnik.
I dwa naleśniki.
I trzy naleśniki.
I kawałek banana.
I zupę.
I germańscy bogowie widzą, co tam jeszcze było w tej lodówce.
(Pierwsze kroki Frau Norweska skierowała ku niemieckiemu dyskontowi spożywczemu, by, wiadomo, poczuć się jak w domu, obwarować domostwo patriotycznymi kaloriami, zastąpić łodygi selera - boczkiem, marchewkę - boczkiem, chudy twarożek - boczkiem.)
Errata, musowo! Wiadomo, Dynia miała smutne, ziejące głodem, zapadnięte oczy (!).
- Niech te lody choć będą bez czekolady. Bez orzechów. Bez kolorantów. Bez syntetycznych truskawek. – mówiłam obita, gdy winda mojej (nie)świadomości przystawała przypadkiem na piętrze 'wieczorne życie rodzinne' w celu uzupełnienia zapasów alkoholu i natychmiast podrywała się ku loftom 'w tym stanie wszystko mi jedno'.
(Nie sposób, tu tkwi mój problem, nie sposób rościć stanowczych pretensji dla czynów wyścielanych szlachetną intencją. Nie sposób, tu tkwi problem Frau Norweskiej, nie sposób usłyszeć, gdy się nie słucha.)
Dynia babką przejęta, wniebowzięta, rechocząca do rozpuku.
(Przy mnie, wyrodna Dyniu, com cię rodziła w bólach, przy mnie tak nie rechoczesz!)
Nie sposób rywalizować, nie mam złudzeń, z babkową nowością i babczyną ekscytującą niekonsekwencją.
Czymże rywalizować? Przykładnym odkładaniem zabawek na miejsce? Ignorowaniem podłogowych ataków frustracji i apopleksji? Wyjmowaniem z balii? Pakowaniem do łóżka o siódmej zero zero?
(Good cop, bad cop, jak pragnę zdrowia!)
Oddając sprawiedliwość, znajdź no, kaczko, drugą taką babkę, która bez znajomości lokalnego narzecza zabrałaby dziecko na zajęcia ze śpiewu i w ciągu trzech kwadransów dowiedziała się wszystkiego o życiu prywatnym pozostałych matek, ojców i babek. Łazisz tam z dzieckiem od roku, a o połowie nie miałaś pojęcia!
Oddając sprawiedliwość, znajdź no, kaczko, drugą taką babkę, która bez znajomości narzecza wymieni ci materac w sklepie, zaprzyjaźni się z połową wsi, a po fajrancie przystrzyże trawę w ogródku.
Zawiłe dwa tygodnie godzenia się z faktem, że w życiu Dyni musi być miejsce na babkę i dziadka.
Obszerniejsze niż przewidywałam.
I że choćbym pękła, babki i dziadka nie przykroję do moich oczekiwań.

(...)
Rapunzel w grzybki.



©kaczka

826

[07 Jul 2011]

(...)
Reaktywacja.

(...)
Nie rozczulała mnie niemowlęca nieporadność, wzrusza mnie dziecięca niepodleglość.
Napój przez słomkę, sok z kubka spływający po brodzie, język wystawiany, by zlizywać oszronioną słodkość, chybotliwa trajektoria łyżki samodzielnie naprowadzanej do ust, wzrok oh, for crying out loud, matko, dajże mi ten sztuciec, dopychany piąstką pieróg.
(Niepodległość Dyni lśni głównie pośród produktów spożywczych.)
Na zdjęciach z wczoraj wygląda jak chłopczyk z fryzurą po tyfusie, na zdjęciach z dzisiaj pszenna grzywka spada jej na oczy – mała Rapunzel. Szara sukienka z mereżką. I pantofle.
Ostatnie strony podręcznika Pierwszy rok z życia dziecka.
Kartki pozaginane na chorobach wieku dziecięcego i przepisie na przecier z warzywa.
Było. Minęło.
Rodzą się kolejne dzieci.
Dynia przesuwa się w czasie, a my z nią.
Nieodwracalnie.

©kaczka